8. za rok zakwitną beze mnie
Na filmach sceny samobójstw są zazwyczaj przepełnione szybkimi ujęciami i zmianami kadrów, może nieco dramatyczną muzyką albo piosenkami z depresyjnym tekstem, które przebiją się zza szumu niespodziewanej ulewy. To zawsze jest ulewa; zupełnie jak gdyby niebo opłakiwało człowieka, o którym własny gatunek zapomniał. Łzy chmur zalewają chodniki, a ludzie przed ekranami zaciskają palce na rogach kołder, w które są owinięci. Bohater w spontanicznym akcie odwagi (a może tchórzostwa?) otwiera szafkę nocną, przy okazji zrzucając z niej lampkę, książki albo jeszcze lepiej; ramkę ze zdjęciem ukochanej osoby. Po jego policzkach zaczynają spływać łzy, a widza ani odrobinę to nie dziwi. To trochę jak płakanie na pogrzebach, przynajmniej ja tak to odbieram. Na nic tu słowa, tłumaczenia, że tak być musiało, że może to i lepiej dla zmarłego, że już go ziemski padół i niedola nie męczą. To przecież nie w tym tkwi sęk smutku. Chyba nasza natura każe nam płakać, wtedy gdy czujemy, że jakiś pokaźny w naszym życiu rozdział ma właśnie swój koniec. Niektórzy ludzie nazywają to żalem.
Wracając do tematu kina; w końcu nasz umęczony odnajduje pudełko z lekami. I teraz pojawia się kilka opcji. Pierwsza; następuje kolejny przeskok czasowy do momentu, kiedy nieszczęśnik wpycha sobie tabletki do gardła, prawdopodobnie zapijając wódką lub inną bliżej nieokreśloną substancją zapewne o wysokiej zawartości procentów. Opcja druga, wymagająca opakowania nie w formie blistra, a słoiczka; bohater wysypuje zawartość na dłoń, najprawdopodobniej część upuszczając, bo dłonie się mu trzęsą niby gałęzie topoli na wietrze, a później dzieje się dokładnie to samo co w wersji pierwszej. Zero zaskoczenia. Przez to krótkie poszukiwanie skojarzeń dochodzę do wniosku, że samobójstwo jest tematem naprawdę niewdzięcznym dla sztuki. Nawet te wszystkie szekspirowskie dramaty wydają mi się tandetnie proste. Bo czy to aby nie jest pójście na skróty? Nie wiemy, co dzieje się po śmierci, możemy tylko spekulować. Kogo obchodzi, co dzieje się z fikcyjnym bohaterem po śmierci? O ile nie jest to Sucharek z "Braci Lwie Serce", nikogo. Liczy się dobre lub złe zakończenie. Zakończenie. Nie wiem, czy śmierć jest zakończeniem całej historii, ale z pewnością przynajmniej rozdziału, tomu. Później jest już tylko żal, co targa sercem, zmusza łzy do moczenia policzków, tak jak listopadowa plucha zalewa szare parasole na smutnych ulicach miasta. Nie dane człowiekowi za życia poznać kontynuacji, jeżeli jakaś w ogóle istnieje.
Och, jakie to uproszczenie. Jaki banał, nuda, prostota. A przecież w prawdziwych, niepapierowych i niepikselowych ludziach nie ma tego dramatu, wzniosłości chwili, bolesnego piękna. Ludzkość jest najzwyczajniej obrzydliwie odpychająca, a tym, co nas bezsprzecznie łączy, jest brzydota i ciała, i duszy. Dochodzę do wniosku, że nigdy nie byłem rozbity. Poszukiwanie innej nagiej duszy...? Gadanie bez sensu. Wszyscy jesteśmy przegnili od stworzenia do zarania. Wszystkie dusze są nagie i wszystkie są tak paskudne, że nie chcemy uwierzyć w ich prawdziwość i wmawiamy sobie samotność. Nie, to po prostu szczera marność życia. Tutaj nigdy nie będzie niczego więcej.
"Ty nieludzki człowieku". Cóż to za komplement? Obyśmy wyginęli prędko. Oby żal nas przeżarł, wysuszył na wiór. Obyśmy upadli, my - najbardziej prymitywne ze stworzeń. A Bóg, oczywiście jeżeli przyjmujemy, że w ogóle istnieje? Kto by chciał Boga, który swojemu światu chciał zadać taki ból i stworzył człowieka?
Podobno statystycznie najwięcej prób samobójczych dokonuje się nad ranem. Noc w swych ramionach przynosi niepewność, wyrywa z serca resztki samokontroli. Słabo oświetlone ulice wydają się rzekami, których źródło znajduje się w czymś przerażająco pierwotnym. Tak jak Księżyc przysłania Słońce, tak cierpienie przyćmiewa jasność umysłu. Choć może i to jest mrzonką. Może wręcz przeciwnie? Może, kiedy złociste promienie nie łudzą zwodniczą nadzieją, świadomość grzechu ludzkości jest zbyt wyraźna, by móc ją dłużej ignorować?
Świadomość tego, co musi się wydarzyć, była ze mną od dawna. Nad moją głową ta myśl wisi niby miecz nad Damoklesem i nie sposób od niej odstąpić, odepchnąć ją od siebie. Spędziłem niemożliwie wiele nocy, głęboko wierząc, że nie doczekam wschodu, bo oto ma miejsce moja naprawdę ostatnia noc. Lecz słońce wciąż wstaje, by świat się odradzał wśród różu i żółci, a ostrze na barkach coraz bardziej mi ciąży. Mroczne rzeki urzeczywistniają się jako ścieżki z betonu, a czarne cienie liści i płatków hortensji zza okna tworzą piękne wzory na przeciwległej ścianie. Tak jak w kościołach gotyckich wysokie witraże miały pełnić funkcję drzwi do nieba, z których zstępuje światłość, tak te czarne odbicia ukochanych kwiatów są dla mnie wejście do piekieł, bramą demonów.
Mijają miesiące. Czerwiec już dawno odpłynął w niepamięć, lipiec się skończył, a i sierpień nie jest młody. Niedługo tysiące ludzi znowu przerzuci kartki w kalendarzach, by na nowo oddać się w pazury miesięcznej rutyny. Cztery tygodnie, cztery weekendy, cztery poniedziałki, starty i końce. I po co to wszystko? Chyba tylko by móc odrzucić następną stronę na stos z makulaturą. Trzysta sześćdziesiąt pięć wschodów i zachodów, nim znowu będę w tym samym punkcie roku, zastanawiając się, jak to się stało, że hortensje zdążyły przekwitnąć.
Godzina czwarta po południu, żar nie leje się z nieba, zamiast niego świat przysłania wciąż ta sama pierzyna szarych chmur. Zmęczenie upałem ustępuje miejsca melancholii. Ustawiając tabletki w równej linii na kraciastej kołdrze, żałuję sinych obłoków. Ciekawe, czy świat za mną zapłacze. Może nawet tak, skoro niebo takie smutne i deszczowe. Z satysfakcją przyglądam się wszystkim okrągłym pigułkom leżącym w idealnie równym szeregu, z wytłoczonymi nazwami skierowanymi ku sufitowi. Nie muszę się spieszyć. Przed południem tknięty impulsem skończyłem książkę, którą czytałem naprawdę od dawna, mimo że mi się podobała. Zmuszając swoje ciało do niezłej gimnastyki, udało mi się postawić ją na półce obok mojej kolekcji Stephana Kinga. Obejrzałem też ostatni odcinek tego serialu, od którego zacząłem naszą pierwszą po roku rozmowę. To było w czerwcu, co oznacza, że obiecywałem obejrzeć go przez ponad piętnaście miesięcy. Gdybym był w stanie, przeszedłbym się do kuchni, by zasunąć żaluzje. Nie miałoby to większego znaczenia, ale miałbym pewność, że gdy słońce zajdzie, na posadzkę nie spłyną te znienawidzone, pasiaste cienie. Łatwo byłoby wymieniać, co mógłbym zrobić, gdyby mi na to niesprawne nogi pozwoliły, ale szczerze mówiąc, czuję się dosyć spełniony. Tyle wystarczy. Parokrotnie przeliczam leżące w równej linii tabletki. Tyle wystarczy.
W końcu opieram się o poduszkę i wbijam wzrok w gładkie firanki, zza których uśmiecha się przemijające słońce. Pozostało mi czekać. Specjalnie uprzednio ułożyłem poduszki, bym mógł odejść w pozycji siedzącej - chcę w końcu zasnąć, nie się udusić. Wyobrażam sobie fakturę tych firanek, jak śliskie w dotyku muszą być. Przypominam sobie zapach hortensji. Wielka szkoda, że już przekwitły. To musiałoby być cudowne uczucie, mieć je za ostatnie wspomnienie. Niestety nie sposób czekać na kolejny czerwiec. Powoli zaczyna mi się kręcić w głowie, świat wiruje. Ściany zaczynają się do mnie przybliżać. Nagle wzbiera we mnie klaustrofobiczne przerażenie. Chcę się zasłonić, odepchnąć je od siebie, ale ręce mam jak gdyby z waty. Słyszę szum krwi, czuję, jak pulsuje mi w uszach. Kręcę głową, oganiając się od tego wszystkiego niby natrętnej muchy, która postanowiła bezczelnie bzyczeć koło zmęczonej twarzy. W końcu opadam w odmęty pościeli, na moment zaciskam powieki. Dlaczego zasypianie przypomina walkę ryby z siecią?
— Cześć, Cieniu — cicho się wita, najwidoczniej niepewna, czy aby nie śpię.
Dostała niegdyś należące do mnie klucze do drzwi, więc może wchodzić i wychodzić, kiedy tylko ma na to ochotę. W końcu w mieszkaniu zazwyczaj i tak jestem sam, a co za tym idzie, nie ma jej kto otworzyć. Czuję coś niezwykle ciepłego, muskającego moją twarz. W pierwszej chwili myślę, że to ostatnie promienie słońca przedarły się przez warstwę chmur i firankę, by złożyć na moim policzku ostatni, czuły pocałunek, lecz przez to, jak ciężko mi wziąć oddech, uświadamiam sobie, że byłem w błędzie, a z mojego nosa spływa gęsta struga, ciemnej, bordowej krwi. Opanowuje mnie okropna fala wstydu, bo nigdy nie chciałem, by widziała mnie w takim stanie. Nie chcę być jej smutnym wspomnieniem.
Materac wydaje ciche jęknięcie jak męczennik, na którego kark spływa fala batów, a jej dłoń zaczyna delikatnie gładzić moje ramie. Przez dłuższą chwilę tylko milczy, a ja czuję, że moje serce galopuje niby koń pełny angielskiej krwi na wyścigach, jest mi duszno, a rzeczywistość staje się coraz bardziej niewyraźna. Po jakimś czasie zaczyna coś cicho mówić, ale po chwili zaprzestaje. Przybliża się do mnie, może zaniepokojona moim zapewne głośnym i nieregularnym oddechem.
Coś chyba mówi, lecz jej słowa dobiegają do mnie jak gdyby zza mgły. Widzę chyboczące się ściany, gdy delikatnie odwraca moją twarz w swoim kierunku. Mam wrażenie, że znajduję się na statku i to całe bujanie jest jedynie efektem spowodowanym uderzającymi w kadłub falami, a ten nieznośny szum to po prostu syreni śpiew oceanu.
Potrząsa moimi ramionami, jak gdybym spał i nie chciał się obudzić. Chcę jej powiedzieć, by przestała, że przecież wszystko jest dobrze, lepiej niż kiedykolwiek, ale z moich ust wylewa się tylko niezrozumiały bełkot.
— Zostaw mnie. Zostaw mnie. Zostaw. Zostaw.
Na moment wszystko się niemalże zatrzymuje – krew w uszach już nie szumi z hukiem godnym Wodospadów Wiktorii, falowanie przed oczyma zwalnia, ona niespodziewanie puszcza moje ramiona. Hortensje nie pachną, bo już przekwitły, a jednak czuję je tak wyraźnie, jak jeszcze chyba nigdy. Na ułamek sekundy zamiera, najwidoczniej nie wiedząc, co począć. Patrzy na mnie, jak gdyby oczekiwała jakiegoś niemego przyzwolenia na udzielenie pomocy. Widzę to podczas tego krótkie ułamka sekundy i rozumiem, a jednak moje oczy pozostają martwe i zdecydowane. To moja decyzja, a jednak ona tu jest i przygląda się temu wszystkim, jak widz, który nie rozumie rozterki moralnej bohatera. W końcu kto to widział tak się wahać nad niemalże trupem? Kto to widział powstrzymywać się od natychmiastowej reakcji? A jednak ja rozumiem i liczę, że mnie zostawi albo najlepiej położy się obok. Będziemy jak beznadziejni kochankowie z tragedii Szekspira, z tym że nas połączyła nie nieszczęśliwa miłość, a niechęć do życia.
Błądzę oczyma po suficie. Wygląda jak falująca powierzchnia białego morza. To wszystko przypomina kołysankę, jaką nocą wyśpiewują fale marynarzowi próbującemu usnąć w hamaku. Mała duszna kajuta pod pokładem pełna innych członków załogi, którzy nie myli się od wielu tygodni żeglugi. Wszyscy są zmęczeni i głodni, obolałe od ciągnięcia lin dłonie niemiłosiernie przypominają o swojej obecności, potłuczone na śliskich deskach pokładu kolana im nie ustępują. A morze śpiewa, wyśpiewuje ukochaną kołysankę. Tę samą od stworzenia do zarania, która niejednego marynarza już uśpiła.
Świat czernieje, a wraz z nim wszystko, co znane i kochane. Czarnieją wspomnienia o lądzie i kwiatach. Pozostał jedynie szum fal, hortensji już nie ma, umarły, przekwitły. Za rok też powstaną z ziemi, różowymi pąkami upstrzą krzaki, zaanektują parapet niby gruby kot wygrzewający się w czerwcowym słońcu.
Zakwitną na nowo już beze mnie.
KONIEC
Od jakiegoś czasu chciałam napisać coś takiego z bardzo dużym pierwiastkiem mnie, wręcz autobiograficznego, ale do ostatecznej tematyki zainspirował mnie mój Cień, który trafił w ostanim czasie na wózek.
Było to bardzo spontaniczne, ani razu nie planowane, dlatego nie zdziwię się, jeżeli pojawią się jakieś nieścisłości. Zakończenie otwarte, bo śmierć nigdy nie była problemem, a jedynie efektem, więc to, co ostatecznie się stało, nie ma najmniejszego znaczenia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top