6. hortensje przekwitły

Od chyba zawsze ogromną rolę w moim życiu odgrywały kolory. Nie brzmi to może zbyt męsko, czego by nie mówić,  wrażliwość na barwy jest cechą zdecydowanie częściej przypisywaną kobietom, ani wybitnie dumnie – nie jest to coś, czym mógłbym się pochwalić. W końcu, o ile bardziej będzie wzbudzać podziw wyznanie, że ważnym elementem życiowego labiryntu była dziewiętnastowieczna poezja z jakiegoś konkretnego regionu, albo biografia tego znanego większości z tego, że był wybitny i pisał twory, z których nikt nic nie rozumie, bo takie mądre i genialne, pisarza i cały jego dorobek, w którym zdołało się odnaleźć iskierkę siebie, albo praca, niekoniecznie intelektualna; w końcu istnieje wiele innych cnot bardziej poruszających ludzkimi sercami, chociażby charytatywność czynów, zaradność czy nawet oszczędność. Moim ważnym punktem były wszechobecne kolory.

Nie nazwałbym tego synestezją, chociaż instynktownie łączę odczucia z różnymi odcieniami, a obecność barw towarzyszy mi zarówno wśród ludzi, jak i dźwięków. Myślę, że wynika to raczej z wieloletniego przywiązania, zwracania na nie uwagi od małego. W ten sposób ciemny róż hortensji przywodzi mi na myśl coś metafizycznie nieuchwytnego, ściśle związanego z naturą. Róż jest dla mnie kolorem nadziei, ale i smutku, bo przecież nadzieja jest tą ostatnią deską ratunku, której chwytają się zrozpaczeni. Różowy jest przesiąknięty naiwną iskierką siły, która zmusza człowieka do trwania wśród bólu, choć trwać przecież wcale nie musi.  Z kolei żółtego nie znoszę. Gdy widzę żółty, mam wrażenie, że stykam się z uprzedmiotowieniem goryczy, żółci duszy. Nie bez powodu innym imieniem melancholii — a przecież i mną ona targa bez ustanku — jest czarna żółć. Czerń kolor pustki. Pusta gorycz. Mam w sobie nieodkryte pola nicości, pustej goryczy i kości jakby z drewna, tak trudno mi ruszyć naprzód. Cały jestem odrętwiały.

Czytałem kiedyś rękopis pośmiertny człowieka, który, szalejąc u kresu życia, na każdym kroku odnosił wrażenie, że oto mija czającą się nań śmierć. I pisał, że omija żółci, że żółć jest jego pechowym kolorem. A krył się przed nią wśród zielonych sukien kobiet i wybierał tylko zielone taksówki. Ja również starałem się zawsze unikać bliskości tej barwy, w końcu przynosiła ona mi zawsze jedynie złość oraz paraliżującą bezsilność. Tę, która sprawia, że jednocześnie chcesz ciskać wszystkim, co pod ręką, łkać i zwyczajnie umrzeć. Żółci się słońce za oknem, a ja nawet nie mogę samodzielnie podejść do parapetu, by zasunąć zasłony.

Czerwiec minął mi wybitnie powoli, muszę przyznać. Nieprzyzwyczajenie do sytuacji, w której się znalazłem, sprawiło, że aż do końca miesiąca siedziałem w łóżku, wciąż denerwując się na to, że nie mogę nawet strzepnąć prędkim ruchem muchy spadającej na nodze, bo nogi nie czuję. Później, w lipcu nie tyle, że pogodziłem się ze stanem rzeczy i traktowaniem mnie, jak... Chciałem powiedzieć niepełnosprawnego, ale przecież jestem niepełnosprawny. Z traktowaniem mnie w ten sposób. Wciąż kalało to moją dumę i wciąż chyba kala, tak myślę, w końcu nie przywykłem do wyciągniętych w moim kierunku dłoni. Zawsze radziłem sobie sam, nawet wtedy, gdy nie wiedziałem, co powinienem zrobić i dążyłem na ślepo, jeszcze jako mały chłopiec. Cóż za ironia, że jak raz, kiedy chciałbym, by nikt nie zwracał uwagi, wszyscy skaczą nade mną jak nad jajkiem. Już się nawet na mnie nie krzyczy, bo przecież wciąż jestem w szoku. Przecież jestem już wystarczająco stłuczony.

Już się zaczął sierpień, ba, niedługo minie jego połowa. Dużo myślę, rozkładam na czynniki pierwsze, wspominam. Mimo wszystko trochę do rozpamiętywania mam. Mówi się, że nie warto wracać, żyć przeszłością, lecz co innego w tej sytuacji mógłbym zrobić? Snuć plany na przyszłość? Jaką przyszłość? To już nie dla mnie, nawet gdybym chciał. Co prawda ostatnio chyba pod wpływem wysłuchania o przygnębiającej tyrady następnych szczeblach w edukacji, jakiej ona chce się podjąć, przejrzałem parę stron uniwersytetów bez większego przekonania, a na końcu zgasiłem komputery, mając w głowie jedynie myśl, że wszystkie te strony są źle, nieprzejrzyście skonstruowane, jak gdyby chciały utwierdzić maturzystów w przekonaniu, że studia to zbyt wielki i odległy krok, a dorosłość, choć przecież często opiewana słowami typu dojrzałość, odpowiedzialność, itp, ma w sobie mniej logiki niż chaotyczne dzieciństwo, które przecież tak naprawdę nie kieruje się żadnymi zasadami. Nie warto nad tym się nawet zastanawiać, tak stwierdziłem. Dostatecznie mi ten świat napsuł krwi.

Gdy miałem trzynaście lat, byłem u mojego dziadka w szpitalu. Pamiętam, że ujął mnie wtedy za dłoń, z trudem obracając się na lewy bok. Twarz miał chudą i pomarszczoną bardziej niż zwykle, a oczy żółte jak rozbite jajka, z których odciągnięto białko. Cały był żółty i jakiś powykręcanych, z posiniaczonych rąk wystawały mu rurki. Obiecał mi wtedy, że jak tylko go "te konowały" wypuszczą, zabierze mnie w końcu nad Rabę i nauczy łowić ryby. W końcu wędkarstwo było jego ogromną pasją, przez co od dziecka karmił mnie niestworzonymi historiami o tym, jak to łapał pstrągi, klenie i inne jelece. Zaplanował wszystko, zaczynając na przynęcie, którą trzeba będzie kupić, kończąc na numerze busa, w jaki trzeba będzie wsiąść, by dojechać do Jaroszówki (tam się wychował, Boże kochany, ile ja się w życiu nasłuchałem o Jaroszówce, a to taka paskudna dziura), i ile będziemy musieli iść na piechotę, które plecaki weźmiemy, byśmy się nie urwali pod ciężarem bagaży. Chyba dodało mu to odrobiny otuchy i gdyby nie był cały żółty, jego policzki pewnie zaróżowiłyby się odrobinę z ekscytacji, która w tamtej chwili błyszczała mu w oczach, ale nie zmieniło to faktu, że na ryby nigdy wspólnie nie poszliśmy, a on sam zmarł jeszcze tej nocy podłączony do aparatury. Wbrew samemu sobie nie byłem smutny. Śmierć czai się na krańcu każdego istnienia. Życie to nie powieść, by zdania kończyły się różnymi znakami interpunkcyjnymi. Na końcu zawsze jest kropka. Na końcu zawsze czeka na nas śmierć. Róż nigdy nie zdobi twarzy zmarłych, tak samo jak nie przysłania żółci. Czarna żółć, melancholia, tylko i wyłącznie. Nie ma po co snuć planów na przyszłość, skoro jej przede mną nie ma. Nie ma po co żyć wśród mrzonek.

Mija kolejna noc, którą spędzam, wgapiając się w sufit. Oczy mnie szczypią nie od łez, a długotrwałego niemrugania. Migrena kłębi się pod czaszką jak burzowa chmura, a zbawiennego snu jak nie było, tak nie ma.

Podobno statystycznie człowiek przesypia jedną trzecią swojego życia. Jedna trzecia. Ponad trzydzieści trzy procenty. Dla mnie, człowieka gardzącego wszystkimi fizjologicznymi potrzebami ludzkiego ciała, brzmi to co najmniej przerażająco, a jednak nie potrafię nie czuć pogardy do ludzi, którzy nie śpią dla samego faktu niespania.

Jedna trzecia życia, czyli średnio jedna trzecia każdej doby – osiem godzin. Ile w takim razie ja sam spędzam w stanie nieświadomości i sennych omamów? Jedną szóstą żywota? Od jakiś siedmiu lat chyba mniej więcej średnio tyle. Idąc tym tokiem rozumowania, moje życie jest o jedną szóstą "dłuższe" od wpisującego się w statystki życia człowieka w dokładnie tym samym wieku. Moją "ekstra" jedną szóstą spędzam autorefleksyjnie, mając wrażenie, że z każdą nocą głupieję, bo chociaż wciąż dochodzę do tych samych wniosków i powracam do tych samych momentów, rozkładanie ich na najmniejsze cząstki nigdy się nie kończy. Jak gdybym był emocjonalnie złotą rybką.

Przyszłaś dziś pierwszy raz od dwóch tygodni. Długo milczeliśmy, sącząc z kubków gorącą, zieloną herbatę i wpatrując się w świat jasnymi barwami malujący się za oknem. A przekraczając próg, zauważyłaś tylko:

— O, hortensje przekwitły.

Sama żółć słońca, co parzy przez szkło, napełnia zbolałe serca goryczą.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top