5. hortensje kwitną przez pokolenia

Nocami coraz częściej nawiedza mnie regresja. Nosi ciężkie buty, zupełnie jak ty, usta maluje na odcień marsala, a jej oddech świszczy, przypominając mi o smutnym pogwizdywaniu czajnika w pustym mieszkaniu. Zastanawiam się, dlaczego tak niespodziewanie zaczęła mnie odwiedzać i to na dodatek w tym samym czasie co ty. Jakbyście obie wkroczyły do mojego życia pod rękę, z tym że jej nikt nie zapraszał. Zresztą nie umiem wyjaśnić i tego, czemu akurat do ciebie napisałem, ani tego, po jakie licho chciało ci się przyjść. W końcu nie byliśmy szczególnie blisko w przeszłości, o teraźniejszości nawet nie wspominając.

Wypominam sobie błędy. Wspominam porażki. A gdy już nie mam, czego żałować, tonę w odmętach odrętwienia, nienawiści do własnej bezradności, obrzydzeniu do istnienia. (Bzdura, lista przewinień nigdy się nie kończy).

Czemu znowu pamiętam o wszystkim? Czemu znowu wraca wszystko, co nie powinno, na czele z tobą? Może to moja dusza próbuje mi przypomnieć o wszystkich spędzonych na ziemskim padole trwogach, bym mógł bez wrażenia, że zapomniałem o czymś istotnym, odejść? Może podświadomie szukam słów, które zdołałyby nazwać to, czego nazwać nie potrafię. W ten sposób przed oczyma stają mi wyrazy dawno zasłyszane, w uszach brzęczą krzyki, a na języku pojawia się gorycz spowodowana przeżytymi wspomnieniami. Może potrzebuję się pożegnać i z tym, co ludzie, i z tym, co moje.

Parę lat temu, chyba niedługo po tym, gdy los pchał nas ku sobie, zostałem sam w mieszkaniu na noc bardzo podobną do tej. Był czerwiec. A może lipiec? Zresztą bez różnicy — kto by to pamiętał? Podobnie jak teraz, kalendarz był ostatnią rzeczą, którą zawracałbym sobie głowę. Księżyc skrył się za gęstym murem bloków, a gwiazdy, zazwyczaj całkowicie niewidoczne zza wiecznego smogu, trutki na szczury, trutki na mieszkańców miasta, dały się gdzieniegdzie dostrzec, nieśmiało wychylając się zza puchatych, chmurzastych kołder, jak gdyby chcąc obdarzyć śpiących ludzi ostatnim spojrzeniem, zanim na dobre oddadzą się we władanie Morfeusza i posną wśród swych podniebnych prześcieradeł.  

Niespodziewanie stwierdziłem, że nie wytrzymam. Że duszą mnie ramy pokoju, mieszkania, bloku, który wraz z innymi może zasłaniać innemu smutnemu chłopcu księżyc. Że muszę wyjść, opuścić to miejsce, pobiegnąć teraz, zaraz, już, w tej chwili. Podniosłem się, nie myśląc, co w zasadzie zamierzam uczynić. Do tej pory wisiałem przy otwartym oknie, usprawiedliwiając swoje działanie poszukiwaniem Wielkiego Wozu. Bóg jeden wie, o czym w rzeczywistości myślałem. Jak w transie zsunąłem się z parapetu na posadzkę.

To może śmieszne, bo w zasadzie nie przypominam sobie schodzenia po schodach, przekręcania klucza w zamku drzwi, które przecież musiałem zamknąć, bo takie właśnie je zastałem, ani nawet powrotnej wspinaczki, lecz perfekcyjnie pamiętam, w jaki sposób rozkładały się cienie na kafelkach w kuchni, gdy na nie zaskoczyłem.

Nawiedzają mnie nocami, kiedy nie mogę spać. Nie mary z przeszłości, nie wrzaski, obelgi, jedynie cienie wspomnień, cienie żaluzji na beżowych, kuchennych kafelkach.

Śmieszne.

Ich widok dobija mnie tak bardzo. Wypruwa mnie ze wszystkiego. Chciałbym potrafić cierpieć przez realne nieszczęścia, na których brak przecież nie mogę narzekać, a jednak nocami wciąż wracam do tych moich symboli bólu, dogmatów zrozpaczony, nadal nie rozumiejąc, czemu przygniatają mnie wspomnienie prostych rzeczy.

Wybiegłem wtedy na podwórze przed naszym blokiem i popędziłem prosto w ciemność, przed siebie jak strzała, która przecina powietrze, na ułamek sekundy, zanim odbierze komuś życie. Wtedy jeszcze mogłem biegać i nie czuć, jak wielki jest to przywilej od matki natury. Podobno jesteśmy wolnymi ludźmi. Możemy wychodzić z domów, możemy iść przed siebie, nie bojąc się konsekwencji wynikających z nielegalność tego czynu. A jednak ciągle pomijamy temat ludzkiego ograniczenia, jakim jest ciało. Boli mnie to dopiero teraz, kiedy nie mogę wstać, lecz nie dlatego że za oknem czai się wróg w postaci drugiego człowieka, ale przez złośliwość własnej fizyczności, która trwale przykuła mnie do łóżka.

Pędząc ścieżką w wychodzonych tenisówkach, czułem jakieś takie niewymawialne, pierwotne uniesienie. Miałem wrażenie, że hormon szczęścia rozsadza mi żyły, a ja sam nie tyle, że mogę wszystko, co nie muszę niczego. Nie muszę niczego, więc jestem radosny, wolny od powinności, mogę w końcu po prostu biec przed siebie, czerpiąc satysfakcję z wiatru zderzającego się z moim ciałem.

Całe moje życie miałem wrażenie, że wrzeszczę gdzieś w środku. Wiecznie niespokojny, wciąż zatroskany, zakłopotany własnym niezrozumieniem. Paradoksalnie stawałem się przez to naprawdę niekonfliktowy i cichy. Nie miałem czasu na konflikty już wtedy, wygodniej mi było przemykać się wśród ludzi jako nielubiany cień. Rzadko podnosiłem głos. Nawet w domu, kiedy wręcz oczekiwano ode mnie wrzasku, wolałem pogardliwie milczeć, budować izolującą mnie od świata zewnętrznego bańkę opierającą się na nieobdarzaniu innych najmniejszą nawet iskierką zainteresowania. Wszyscy nie istnieli dla mnie, więc mnie w cudzych sercach też nie było. To był pierwszy raz, który pamiętam, gdy z mojego gardła wyrwał się krzyk, szaleńczy wrzask niehamowany strachem o to, że mogę komuś zapaść w pamięć. Po prostu pędziłem, krzycząc jak opętany, nie martwiąc się o konsekwencje.

Mam wrażenie, że ta noc zmieniła coś we mnie. Jak gdyby moja dusza została dopełniona jakimś brakujący do tej pory elementem. Może to właśnie dzięki niej moja nagła utrata zdrowia i sprawności nie była aż tak ogromnym szokiem. Z jakiegoś powodu wszechświat wypchnął mnie tamtej nocy za drzwi i kazał pędzić tak, jak jeszcze nigdy nie pędziłem, w ten sposób dając jakby sposobność do pożegnania z tym, co towarzyszyło mi od dziecka, tak istotną częścią mojej fizyczności.

Można by powiedzieć, że to wszystko nadinterpretacja, a ja, zamiast formować jakieś chore teorie, mógłbym coś robić w kierunku powrotu do zdrowia, lecz to by było całkowicie bez sensu. Wstanie na nogi zajęłoby mi lata, o bieganiu nawet nie śmiałbym marzyć. Moja próba walki o fizyczną część mnie byłaby jak urwany wątek największej akcji wprowadzony na ostatnich kartach powieści, niespodziewany i powodujący niezadowolenie w czytelnikach, gdyby historia mimo to się skończyła. Wszystkie historie mają swój koniec, życie też nie pozostaje w tyle, tylko hortensje kwitną i pachną przez całe pokolenia, swoją słodką wonią mieszając w głowach starym i młodym, dojrzewającym i tym, którzy już odchodzą.

A ja w tym życiu już swoje przebiegłem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top