Rozdział XI
Przez trzy dni,tak jak chciał mój ortopeda nie wychodziłem z łóżka.Było bardzo ciężko,nie widząc się z Amy.Nagrodą było zdjęcie kołnierza z mojej szyi.Byłem w siódmym niebie,kiedy odwiedził mnie Mark.
-Cześć stary.-powiedział kumpel i uścisnął mi dłoń.
-Cieszę się,że cię widzę.Co tam u ciebie?-spytałem.
-Nudno jest bez ciebie na kampusie.Ale mamy dla ciebie niespodziankę.
-Mamy?Ty i kto?-zapytałem zdziwiony.W tym momencie do sali wszedł Adam.
-I ja.Mam nadzieję,że ci się spodoba.-powiedział lekarz i wyciągnął z za pleców kule.
-Dzięki!Nareszcie będę mógł się stąd wyrwać i odwiedzać Amy.-powiedziałem uradowany.
-Uszkodzony krąg już się zrósł,żebra się prawie zagoiły a noga jest już mocniejsza.Dalej jeszcze musisz nosić bandaż na klatce i piersiowej.-wytłumaczył Adam.Postanowiłem wypróbować mój prezent.Kiedy udało mi się wstać zrobiłem, jeden krok.Zachwiałem się,ale nie upadłem.
-Uważaj na siebie.-powiedział ortopeda podtrzymując mnie.Po paru minutach byłem zmęczony,lecz sprawnie radziłem sobie z kulami.Mark i Adam wyszli.Postanowiłem pozwiedzać sobie trochę szpital.Wyszedłem z sali i pokuśtykałem w stronę bufetu.Przez ostatni tydzień brakowało mi trochę cukru w postaci słodyczy.Byłem prawie na miejscu,kiedy zatrzymały mnie dwie znajome twarze.Byli to rodzice mojej dziewczyny.
-Witaj chłopcze.-powiedział sztywno tata Amy.
-Chyba Pan mnie z kimś pomylił.-już chciałem iść,kiedy zatrzymał mnie kobiecy głos.
-Jack.Porozmawiajmy proszę.Nam też jest ciężko.Wiem że zależy ci na Amy ale...-urwała.
-...ale nie wiem jak mogłeś całować się z nią i na dodatek byłeś przeziębiony!!!-dokończył mężczyzna.Zacząłem się śmiać.
-To cię bawi?!-spytał pan Taylor.
-Przepraszam bardzo,ale tej nocy blefowałem.To prawda ,całowałem ją ,ale byłem w stu procentach zdrowy.Powiedziałem tak tylko dr Brown'owi.Nie przepada za mną.Po mimo tego chyba słyszeli państwo,że pielęgniarki nie było wtedy na dyżurze w nocy.-wytłumaczyłem.Małżeństwo stało przez dłuższą chwilę w milczeniu.
-Przepraszam,że tak na ciebie naskoczyłem.Wieżę ci i wiem jak bardzo kochasz naszą córkę.-powiedział pan Taylor.
-Nic się nie stało.Miał pan prawo to źle odebrać.-odpowiedziałem.Kobieta złapała mnie za rękę.
-Jack,cieszę się,że Amy ma kogoś takiego jak ty.To dzięki tobie jeszcze żyje.-powiedziała.Po jej policzku spłynęły łzy.
-Wszystko będzie dobrze.-powiedziałem i przytuliłem ją.
-Przepraszam,ale muszę już iść.-powiedziałem i pożegnałem się.
-Do widzenia Jack.Mam u ciebie dług.-powiedział mężczyzna.Uśmiechnąłem się i wróciłem do swojej sali.Omówiłem się z moimi rodzicami.Dziś są u rodziny Amy. 18 października zawsze był wyjątkowym dniem.Nie mogłem opuścić szpitala,więc poprosiłem mamę i tatę,żeby kupili kilka rzeczy.
-Cześć synku.Wszystko załatwiliśmy jak chciałeś.-powiedziała mama.
-Dziękuję wam.Bez was bym sobie nie poradził.
-Widzę,że ty już na nogach.-zauważył tata.
-Tak.Jestem już prawie całkiem zdrowy.Pod koniec tygodnia mają mnie wypisać.-powiedziałem.
-To świetnie.Jak wejdziesz do Amy?Po ostatnim zajściu na OIOM-ie nie wiem,czy cię wpuszczą.-stwierdziła mama.
-Spokojnie.Adam załatwił mi od ordynatora świstek,że mogę się widywać z Amy codziennie po 20 minut.Nie dłużej.-powiedziałem.
-Naprawdę?Cudownie.Musimy już iść.Zobaczymy się wieczorem.-powiedział tata.
-Do zobaczenia.-odpowiedziałem.Około godziny 19:00,zabrałem prezenty i udałem się do sali Amy.Zajęło mi to trochę dłużej niż ostatnio ponieważ o kulach trudniej się chodzi na niż na wózku.Gdy byłem na miejscu,zobaczyłem Marka,rodziców i pielęgniarkę stojących przy dziewczynie.
-Zostawmy ich samych.-powiedział mój kumpel.Wszyscy opuścili salę.Podszedłem do łóżka i złożyłem na ustach dziewczyny długi pocałunek.Kwiaty położyłem na szafce nocnej.Nagle zauważyłem coś,co wzruszyło mnie.Amy na szyi miała ten sam naszyjnik,który dostała ode mnie w dniu wypadku.Nie wiedziałem skąd się tam wziął.
-Mam coś dla ciebie kochanie.Powinno ci się spodobać.Wszystkiego najlepszego.-powiedziałem i wsunąłem na chudy palec dziewczyny pierścionek.
-Podoba ci się?Sam wybierałem.Wiem,że gdybyś była przytomna,powiedziałabyś ''tak''. Mimo to,chce ci się oświadczyć.-powiedziałem i przytuliłem się do Amy.
-Nie musisz teraz odpowiadać.Masz rację,mamy jeszcze dużo czasu.Zastanów się jeszcze.-powiedziałem i położyłem głowę na jej szyi.Szeptałem do jej ucha kojące słowa i głaskałem ją po włosach.Nagle usłyszałem okropne wycie.Rozejrzałem,aby zobaczyć skąd dochodzi hałas.Mój wzrok zatrzymał się na jednej z maszyn pokazującej bicie serca.Widniała tam niekończąca się długa kreska.Serce stanęło.
-POMOCY!!!-zacząłem się drzeć.Pięlegniarka szybko przybiegła w towarzystwie lekarza.Zalałem się łzami.Nie wiedziałem co mam robić.
-Proszę wyjść.-powiedziała kobieta.
-Nie mogę!!!To moja dziewczyna!-wykrzyczałem.Jednak po chwili opuściłem salę.Nie miałem siły patrzeć jak ciało Amy podrywa się do góry w wyniku defibrylacji.Po jakiejś pół godzinie lekarz wyszedł i zaczął rozmawiać z Mark'iem a nie ze mną.
-Niestety serce dziewczyny się zatrzymało....-zaczął lekarz.Nie miałem ochoty słuchać najgorszego.Bez Amy ja nie istnieję.Muszę uciec,gdzieś gdzie mnie nikt nie znajdzie.Ile miałem tylko sił w rękach udałem się do toalety.Walnąłem kulami o podłogę.Złapałem się zlewu.Spojrzałem w swoje odbicie w lustrze.
-To twoja wina Jack.Przez ciebie ona umarła.Musisz ponieść konsekwencje.-powiedziałem do siebie cały zapłakany.Jedną z kul rozbiłem lustro,tak że rozsypało się w drobny mak.Jeden z kawałków wbił mi się prosto w czoło.Nie szkodzi.Wziąłem do ręki ostry odłamek.Drżącą dłonią przejechałem szkłem w miejscu żył nad nadgarstkiem.Poczułem ulgę.Ale czy to mnie zabije?Na wszelki wypadek powtórzyłem to z drugą ręką i brzuchem.Czułem jak ciepła ciecz spływa po moim ciele.Byłem zadowolony.
-Love you goodbye.-powiedziałem.Uśmiechnąłem się do siebie i upadłem na podłogę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top