Rozdział 1.

          Wpatrywałam się w tablice stukając różowym długopisem o biurko. Pani Green właśnie kończyła swoją lekcje, prowadziła zajęcia z historii sztuki, które były zdecydowanie moimi ulubionymi. Głośno rozległ się dzwonek oznajmiający przerwę, uczniowe podnieśli się niemalże jednocześnie i zaczęli szybko wychodzić z klasy.

- Love? Mogę cię prosić żebyś została na chwilę? - zwróciła się do mnie spoglądając znad biurka.
Zamknęłam podręcznik i posłusznie podeszłam przystawiając obok niej.

- Chciałam porozmawiać o twojej ocenie końcowej. Wiem, że będziesz się starała o stypendium na uniwersytecie, więc pomyślałam, ze każdy dodatkowy punkt ci się przyda. Dostałam więc informacje o konkursie międzyszkolnym na temat życia malarzy światowej klasy, chciałabyś może wziąć udział?

- Hm... - spojrzałam na nią, szczerze mówiąc rekruterzy przychylnie by patrzyli na takie osiągniecie. - W sumie mogę spróbować.

- Cudnie! - klasnęła w dłonie. - Tylko jest jeden mały haczyk...Jest to zadanie w parach, mam już wszystkich rozdzielonych i została mi jedna osoba...Alexander Wilson.

- To nie problem, dogadam się z nim. Bardzo Pani dziękuje. - uśmiechnęłam się do niej.

- Dobrze, termin oddania pracy to 5ty czerwca.

Skinęłam głową i jeszcze raz podziękowałam nauczycielce. Szlam wzdłuż korytarza w poszukiwaniu Luny.

Przyjaźniłyśmy się praktycznie od zawsze, była jedyną osobą, która wiedziała co się dzieje w moim życiu. W końcu znalazłam rudowłosą w stołówce szkolnej, siedziała przy kubku (jak się domyślam) herbaty imbirowej, na której punkcie miała bzika. Swoje karmelowe oczy miała utkwione w ekranie telefonu, a w uszach słuchawki w jej ukochanym zielonym kolorze. Gdy usiadłam naprzeciwko niej wyprostowała się i wyjęła jedna ze słuchawek.

- Imbirowa? - zapytałam wskazując na kubek.

- Oczywiście. - uśmiechnęła się biorąc łyk gorącej cieczy.

- Lu, kim jest Alexander Wilson?

Gdy usłyszała moje pytanie omal się nie zakrztusiła napojem

                                             ***

Między chemią, a matematyką Lu zdążyła mi chyba przedstawić cały życiorys Wilsona. W wielkim skrócie ludzie go mają za nadętego pajaca ze względu na to, ze ma bogatych rodziców, ale jednego mu nie można zabrać - chłopak świetnie się uczy. Lepiej dla mnie, nie zostanę sama sobie z konkursem.

Zawsze się dobrze uczyłam, moim marzeniem jest dostanie się na YALE Univeristy. Normalnie nie byłoby mnie stać na czesne do tak prestiżowej szkoły, ale liczne na stypendium rektorskie ze względu na moje osiągnięcia w szkole średniej, plus w weekendy dorabiałam jako kelnerka w pizzerii. Wszystko było lepsze niż spędzenie całego weekendu w domu.

Ten uniwersytet to moja przepustka do wyrwania się z tego okropnego miasta i domu, klucz do lepszego życia, na który pracuje od dawna.

- Halo? Ziemia do Love, jesteś z tu? - Luna machała ręką przed moja twarzą.

- Tak, tak. Przepraszam...zamyśliłam się. - dziewczyna spojrzała na mnie litościwie.

- Jak w domu?

- Dobrze, mama wróciła późno, wiec nie zdążyli się nawet pokłócić. Spokojna noc. - uśmiechnęłam się.

Kłamałam. Luna nie raz proponowała mi żebym zamiast włóczyć się nocami po mieście przychodziła do niej, ale po pierwsze - nie chciałam nadużywać jej gościnności, a po drugie - to ja nie zawsze miałam na to ochotę. Co prawda perspektywa spania w przyjemnym i ciepłym łóżku jest przyjemniejsza niż walka ze snem, ale gdy już decyduje się na opuszczenie mojego domu wole nikogo tym nie martwić.

- Masz zamie się z nim umówić? No wiesz, żeby zrobić projekt. - szturchnęła mnie w ramie, kiedy wrzucałam książki do szafki.

- Pierw muszę go w ogóle znaleść, nie wiesz może gdzie ma lekcje?

- Nie, ale wiem, gdzie możemy to sprawdzić.

Pani Smith ze sekretariatu podała nam wszystkie potrzebne informacje na temat zajęć lekcyjnych w tym tygodniu klasy Alexandra. Kiedy w końcu odnalazłam sale do Historii przyjaciółka wskazała mi chłopaka siedzącego na samym końcu. Brunet ubrany w czarną bluzę i tego samego koloru spodnie, na nogach mial buty Nike, które kosztowały więcej niż moje wszystkie pary razem wzięte.

Nie żebym miała tylko dwie pary butów (dobra, miałam).

Podeszłam do niego i siadłam na krześle naprzeciwko, a ten podniósł wzrok znad książki, która właśnie czytał.

- Hej, jestem Love. Love Dixon, pani Green mnie do ciebie wysłała, ponoć jesteśmy parą w konkursie o sławnych malarzach.

- Hm...a wiec jesteśmy. Kiedy chcesz zacząć?

- Objętnie. - wzruszyłam ramionami.

Chłopak wyciągnął kawałek kartki i coś na niej nabazgrał, następnie mi ja wręczył spoglądając na mnie.

- To mój adres i numer telefonu, czwartek o 17:00, bądź na czas, nie lubię spóźnienia. - rzucił po czym wrócił do lektury.

Z szeroko otwartymi oczami wyszłam z pomieszczenia.

Co za nadęty dupek! Nie lubię spóźnienia przedrzeźniałam jego głos w głowie. Złożyłam kartkę w pół i wrzuciłam ją do tylnej kieszeni jeansów.


Prowadziłam swój rower, a w drugiej dłoni trzymałam odpalonego papierosa, tuż obok szła Luna, która prawiła mi wywód dlaczego nie powinnam palić i jakie jest prawdopodobieństwo, że umrę przedwcześnie na raka płuc. Przewracałam oczami słysząc jej teorie na ten temat.

Była chyba jedyną osobą, która tak naprawdę się o mnie martwiła, nie zapomnę, kiedy w wieku 13stu lat złamałam nogę, nikt nie mógł się dodzwonić do mojej matki, a ojciec leżał zachlany w domu. Luna i jej matka zawiozły mnie do szpitala, później spędziłam tydzień u nich w domu ponieważ Amanda (mama Luny) wraz z Marthą zdecydowały, ze wtedy będę miała stałą opiekę. To był najlepszy tydzień w moim życiu, zero kłótni i hałasu, ciocia (bo tak ją nazywałam) zaopiekowała się mną najlepiej jak tylko mogła, plus oczywiście ciągle nocowanie u Lu.

Dziewczyna pomagała mi nadrabiać wtedy zaległości, a gdy wróciłam do szkoły wciąż z gipsem na nodze i zostałam uderzona przez jakiegoś wrednego dzieciaka z klasy wyżej zwyzywała go jak nigdy i ciągnąc go za ucho zaprowadziła do gabinetu dyrektorki. Uśmiechnęłam się na te wspomnienie. Jestem ogromnie wdzięczna za taką osobę w moim życiu.

- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - oburzyła się.

- Luna, jeśli będę miała umrzeć na raka płuc to to zrobię. - spojrzałam na nią zatrzymując się. - Śmierci nie zaplanujesz, to nie ,,Romeo i Julia", gdzie kochankowie umierają tuż obok siebie. Jeśli ma mnie zjeść rak to tak będzie, a jeśli ma mnie potrącić samochód, kiedy będę przechodzić przez pasy to również tak będzie, ale po co mam teraz się tym przejmować? Kto wie, może pokonam tego raka, a może wyjdę z tego wypadku bez szwanku? Narazie wciąż żyje i nie myśle o tym żeby umierać.

- Boże, Love...Jesteś okropnie dołująca.

- Przepraszam. - uśmiechnęłam się lekko.

Resztę drogi przebyłyśmy w kompletnej ciszy, ale nie była to niezręczna cisza. Odprowadziłam Lunę aż pod sam dom, nie chciałam wracać jeszcze do siebie, ale już nie miałam innego wyjścia. Dziewczyna zaproponowała żebym weszła na chwilę, ale grzecznie odmówiłam, w sumie miałam trochę nauki na egzaminy. Siadłam na rower i ruszyłam. Na szczęście nikogo nie było w domu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top