Rozdział 4.

Było późno, szłam chodnikiem wzdłuż jednego z osiedli Destin. Skończyłam swoją zmianę jakoś dziesięć minut temu i byłam wykończona bo były to zdecydowanie moje najbadziej wydaje dni w The Marcos odkąd tam pracuje.


Cały weekend próbowałam zająć czymś głowę, a na moją korzyść były tłumy oblegające naszą pizzerie, robiłam dosłownie wszystko co mogłam żeby myślami nie wracać do tej przeklętej piątkowej nocy i tego co się wydarzyło.


Luna zauważyła w sobotę rano, że coś ze mną jest nie tak, ale zbyłam ją machnięciem ręki i rzuciłam na odczepne, że jestem po prostu niewyspana, a ona dzięki temu, że miała ogromnego kaca mie drążyła tematu, łyknęła haczyk i więcej nie dopytywała.


Tamtej nocy jednak po powrocie do domu rudowłosej nie zmrużyłam oka ani na sekundę, cały czas gdy zamykałam powieki moim oczom ukazywała się twarz Felixa, który próbował mi zrobić krzywdę, tak oto byłam bez spania przez ponad 24 godziny i chyba na pięciu red bullach i ośmiu kawach.


Całe szczęście wczorajsza noc była spokojniejsza, okazało się, że ojciec znów nie wrócił, moje przemęczenie dało o sobie znać w monecie, kiedy tylko upadłam na swoje łóżko, zasnęłam w sekundę, a obudził mnie dopiero dzwonek telefonu.


Wyrzuciłam zgaszony niedopałek swojego papierosa do kosza stojącego na chodniku i weszłam na swoje osiedle, podchodząc do domu zauważyłam oświecone światło w salonie i kuchni, w duchu wierzyłam, że scenariusz poprzedniego wieczoru się powtórzył, chciałam zastać śpiącą mamę w salonie na kanapie i pusty dom, modliłam się o to wchodząc po schodach na ganek.


Z głośnym westchnieniem przekręciłam zamek w i przekroczyłam próg mieszkania, gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi do moich uszu dobiegł głośny krzyk i dźwięk tuczonego szkła. Zmarszczyłam brwi wiedząc co się święci.


A więc jest w domu.


- Ty głupia dziwko! Dawaj mi te jebane pieniądze, okradasz mnie!


Zerknęłam na wyświetlacz telefonu, byłam zbyt zmęczona żeby wyjść z domu, a u Lu nocowałam w piątek, nie chce znów iść do niej, nie chce żeby musiała się martwić tym, że ojciec znów odstawia burdy w naszym domu.


Chciałam przejść niezauważona wprost do swojego pokoju, po ciuchu przymierzyłam korytarz, a gdy już myślałam, że mi się uda...


- Love, moje dziecko! - wybełkotał ojciec. Przymknęłam powieki i zrobiłam krok w tył, wiedziałam, że dyskusje nic nie dają bo poszedł by za mną. -Wytłumacz swojej matce, rasowej złodziejce, że tatuś chce w tej chwili odzyskać wszystkie swoje pieniądze jakie jej dał. - posłał mi pijany uśmiech.


Spojrzałam na niego i czułam jak robi mi się niedobrze, stara, prze śmierdziała koszula, o dwa rozmiary za duże spodnie ściągnięte jakimś sznurkiem w pasie i tłuste ulepione włosy. To właśnie on, Henry Dixon we własnej osobie, naczelny dowódca ulicznych ochlejtusów.


Gdy zrobił kilka kroków w moją stronę zza jego sylwetki wyłoniła się siedząca na krześle mama, dłonie miała wplątane w swoje siwe włosy i lekko drżała. Mimo naszej ostatniej kłótni i faktu, że podniosła na mnie rękę jej widok powodował ucisk w moim brzuchu.


Była bezradna, obie byłyśmy, ale ona bardziej bo głupio wierzyła, że człowiek, który właśnie beształ ją z błotem, który stał przed nią i jawnie z jej kpił naprawdę się zmieni.


Sama na początku żyłam podobną nadzieją do niej, ale byłam dzieckiem, które wierzyło, że tata w końcu wyzdrowieje, bo tak sobie to tłumaczyłam, że jest chory i był, ale niestety nigdy nie starał się pokonać tej choroby, nałóg pożerał go niczym rak.


- Love, słońce... - wyciągnął w moją stronę swoją brudną dłoń.


- Nie mamy twoich pieniędzy, nikt Cię nie okrada, wszystko przepiłeś. - wyrzuciłam z siebie słowa nawet na niego nie patrząc, wzrok cały czas miałam wlepiony w swoją rodzicielkę.


- A więc tak? - spojrzał pierw na mnie, a później na Marthę. - Działacie wspólnie? - zaśmiał się głośno.


Panowała między nami cisza, w powietrzu można było dosłownie zawiesić siekierę. Nie byłam pewna czy mogę się ruszyć, nie wiedziałam jaka będzie reakcja ojca, był nieprzewidywalny. Swój wzrok wbiłam w czarne tenisówki, a dłonie miałam zaciśnięte w pieści.


- Wy głupie suki! - wywrzeszczał po czym z całej siły uderzył pięścią w stół. Podskoczyłam w miejscu na ten nagły dźwięk. - Pierdolone złodziejki! - tym razem ucierpiała ściana, wbił w nią swoją pięść.


Czułam narastającą złość w swoim ciele, chciałam się ruszyć, zrobić cokolwiek, ale nie umiałam. Byłam tchórzem. Byłam taka sama jak ona.


- Obyście zdechły jak najszybciej! - splunął na podłogę w salonie i szybko mnie wyminął.


Usłyszałam tylko trzask drzwi, mrugałam zastanawiając się co tu się właściwie stało. Poczułam palący ból na moich dłoniach, spojrzałam na nie i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że wciąż zaciskałam je w pięści. Natężenie mojego uścisku było tak mocne, że na skórze powstały małe rany w postaci półksiężyców, z niektórych zaczęła się powoli sączyć krew.


Zmarszczyłam brwi na ten widok, ale w sekundę go zbagatelizowałam, gdy mama poruszyła się na krzesełku. Dopiero mogłam zobaczyć jej twarz, była cała czerwona, oczy miała napuchnięte od płaczu, a spojrzenie było puste.


Głośno pociągnęła nosem przecierając twarz dłońmi. Podniosła się i sięgnęła po miotłę stojąca w rogu pomieszczenia, jak gdyby nigdy nic zaczęła zmiatać odłamki szkła, które leżały na ziemi. Wnioskuje, że była to misa z ceramicznego kompletu od cioci Dottie, którą rodzice dostali jako prezent ślubny.


Wciąż wpatrywałam się w kobietę, niby byłam przyzwyczajona do tych ciągłych awantur, ale w jakiś dziwny sposób za każdym razem nie potrafiłam się pozbierać po żadnej z nich.


- Pójdę go poszukać. - rzuciła zamykając śmietnik.


Jej głos wyrwał mnie z letargu, w którym trwałam. Prychnęłam z gorzkim uśmiechem bo po tym co usłyszałam tylko na to było mnie stać. Całe współczucie i litość, które miałam do niej w sekundę wyparowały, zastąpiły je odraza i gniew.


Bez słowa ruszyłam w kierunku swojego pokoju, trzasnęłam drzwiami i upadłam na łóżko, chwile tak leżałam i myślałam o tym co przed chwilą miało miejsce, do moich oczu zaczęły napływać łzy, pozwoliłam im swobodnie spłynąć po moich skroniach.


Nie wyłam w niebogłosy, nie wyklinałam ojca, to były łzy bezsilności, bo właśnie tak się w tym momencie czułam. Bezsilna. Nie raz po mojej głowie chodziły myśli, żeby uciec z domu, zostawić to wszystko za sobą i zapomnieć, ale kiedy tylko mobilizowałam się do wcielenia mojego planu w życie szybko rezygnowałam.


Przed oczami stawały mi obrazy samotnej mamy, która musi znosić sama tego psychopatę, kto wie do czego jest zdolny, przez alkohol wszystko mu się pomieszało, nie wie czy coś się stało naprawdę czy nie.


Nie wiem ile tak leżałam bez ruchu, ale napewno wystarczająco żeby pogrążyć się w głębokim śnie, obudziłam się dopiero rano.


***


Siedziałam między regałami z książkami podpierając jedną ze ścian, bardzo często przychodziłam do biblioteki po lekcjach. Wielki, dwupoziomowy budynek posiadał tysiące książek ułożonych alfabetycznie na brązowych regałach, cały sufit był przeszklony, co dawało idealne oświetlenie, przed głównym wejściem znajdowało się stanowisko pani Fynn, która była włascicielką, tuż za nim w kilku rzędach ułożone były ciemne biurka, na których stały zielono - złote lampki.


Uwielbiałam ciszę tu panującą, żadnego hałasu, wszyscy pogrążeni w książkach. Poprawiłam okulary na swoim nosie, a następnie przewróciłam stronę w swojej lekturze. Musiałam nosić okulary do czytania bo bez nich jestem ślepa, jak kret.


Obok mnie leżało kilka papierków po czekoladowych muffinkach, kobieta zawsze, gdy tu przychodziłam mnie dokarmiała bo jak to ona uważała „wyglądam za chudo". Ciemnowłosa pozwalała mi zostawać jeszcze po zamknięciu, często zdarzało się, że wychodziłam razem z nią po północy, traciliśmy rachubę czasu i rozmawiałyśmy godzinami o pierdołach popijając przy tym herbatę.


Z tego co mi wiadomo Fynn nie miała żadnej rodziny, jej mąż umarł chwile po ich ślubie na jakąś przewlekłą chorobę, a przynamniej tak mówili ludzie w mieście. Kobieta nigdy się przez to nie doczekała dzieci, a po śmierci męża nie znalazła nowego partnera, kiedyś nawet mi wspomniała, że dobrze jej tak jak jest teraz, sama wybrała samotność.


Po części ją rozumiałam, też wybieram samotność, nie chce wchodzić w związek bo tak wypada, żeby uszczęśliwić innych. Różnica między nami jest jedna. Emma przeżyła miłość, prawdziwą, piękną, silną miłość.


Do rzeczywistości przywróciło mnie krząknięcie. Uniosła wzrok, Alexander stał nade mną z dłońmi wsadzonym do kieszeni spodni, miał na sobie czarną koszulkę z rękawami sięgającymi do łokci i tego samego koloru jeansy, jego włosy były rozczochrane, a on wyraźnie zmęczony.


Bez słowa usiadł naprzeciwko mnie, wzrok skupił na książce, którą trzymałam w dłoniach.


- Serio? „Mały książę"? - prychnął wskazując lekturę. - Czy ty jesteś w podstawówce? - zakpił na co zmarszczyłam brwi. Oczywiście nie mógł choć jeden raz przywitać się jak normalny człowiek. - Jesteś już na momencie, kiedy poznał lisa?


Zignorowałam jego docinki, nie byłam w nastroju do dyskusji. W milczeniu podniosłam się z miejsca odkładając książkę na swoje miejsce. Nie rozumiem jego problemu, uwielbiałam wracać do „Małego księcia", w sumie czytałam go średnio dwa razy w ciągu miesiąca, przywoływał miłe wspomnienia, kiedy byłam mała, a tata czytał mi go przed snem, to on zawsze mi wpajał jaka literatura jest ważna. Poczułam ukucie w sercu na to wspomnienie.


- „I lubię nocą słuchać gwiazd. Są jak pięćset milionów dzwoneczków." - spojrzałam na chłopaka z szeroko otwartymi oczami. Cały czas był w tej samej pozycji, co przed chwilą, nie ruszył się ani o cal.


- Zaskoczyłeś mnie, myślałam że jesteś analfabetą. - posłałam mu złośliwy uśmiech, na co tylko przewrócił oczami. Skoro on mógł ze mnie jawnie szydzić nie chciałam pozostać mu dłużna. - A tak w ogóle to jesteś za wcześnie, byliśmy umówieni na siedemnastą.


- Szybciej zaczniemy. - wzruszył ramionami. Puściłam jego uwagę mimo uszu, chwyciłam swoją torbę i ruszyłam do wyjścia z alejki. - Gdzie ty idziesz?


- Mam jeszcze dobre piętnaście minut, idę zapalić. - rzuciłam nawet się nie oglądając.


- Co niby? - zaśmiał się. Na jego uwagę przystanęłam w miejscu i zajrzałam do wnętrza torby.


- Czy możesz mi oddać moje papierosy? - westchnęłam głośno.


Brunet nawet nie zareagował na moją prośbę, w końcu odwróciłam się w jego stronę, ciągle siedział w tym samym miejscu. Wyglądał dosłownie jak posąg. Podeszłam do chłopaka i usiadłam tuż obok niego.


- Dawaj. - nakazałam. - Proszę. - wyciągnęłam dłoń w jego kierunku. Chłopak zmarszczył brwi i tylko wpatrywał się w moją rękę.


- Co ci się stało? - wychrypiał.


Uświadomiłam sobie o co mu chodziło, szybko schowałam dłonie w rękawy swojej dużej czarnej bluzy. Skarciłam się w duchu, byłam taką idiotką, cały dzień udało mi się chować dłonie przed Luną, a zrobiłam taką głupotę i to w dodatku przy nim.


Małe rany na moich dłoniach, które nieumyślnie sobie zrobiłam wczoraj wieczorem wyglądały paskudnie, momentami, gdy musiałam złapać jakiś przedmiot odczuwałam niewielki ból.


Wilson wykorzystując fakt, że odbiegłam od rzeczywistości chwycił mój nadgarstek i jeszcze raz spojrzał na półksiężyce. Nie odzywał się tylko patrzał na zmianę na nie i na mnie.


- Love... - zaczął, ale szybko się podniosłam wyrywając się z jego uścisku. Zauważyłam leżąca paczkę papierosów za nim, ja chwyciłam i szybkim krokiem zostawiłam chłopaka za sobą. - Love! - krzyknął.


- Nie twój zasrany interes. - warknęłam spoglądając na bruneta przez ramie.


Gdy już zdążyłam ochłonąć wróciłam do środka, w międzyczasie zdążyłam wypalić chyba trzy fajki jedna za drugą i wyzwać się od skończonych debilek, postanowiłam zachować spokój i udawaj, że sytuacja sprzed kilkunastu minut w ogóle nie miała miejsca, Wilson widocznie miał podobny plan bo już nie wypytywał o nic.


Między nami jednak wciąż panowała napięta atmosfera, a widoczny gołym okiem zły humor chłopaka nie pomagała ani trochę, niby praktycznie wcale się nie odzywał, ale gdy już otwierał buzię rzucał ironiczne lub kpiące teksty na temat moich pomysłów. Tamtego dnia dosłownie powinnam dostać medal za wytrzymanie aż tylu godzin z rzędu z tym palantem, na całe szczęście mój koszmar zakończył się o godzinie dwudziestej.


Miałam nadzieję, że wyjdę z biblioteki i szybko odejdę, nie chciałam się nawet z nim żegnać, już wystarczająco długo go tolerowałam, dzisiaj przekroczył limit dzienny.


Gdy przekroczyłam próg budynku poczułam zimny wiatr otulający moje ciało, cholernie denerwował mnie fakt, że mieszkam na Florydzie, gdzie zazwyczaj panuje gorąc i piękna pogoda, a od kilku dni mam ochotę przez nią skoczyć z mostu.


Pociągnęłam rękawy bluzy w dół chcąc choć trochę się ogrzać, jak na złość nie wzięłam nic żeby zarzucić na siebie, ale skąd miałam wiedzieć, że skończymy tak późno i że temperatura tak mocno spadnie.


- Odwiozę Cię. - usłyszałam zachrypnięty głos za sobą.


O nie, znowu to samo...


Postanowiłam zignorować propozycje chłopaka, wciąż pokonywałam kolejne betonowe stopnie w milczeniu, chciałam się znaleźć od niego jak najdalej tak szybko, jak tylko jest to możliwe, jednak wydaje mi się, że nie do końca mu się to spodobało.


Poczułam na swoim ramieniu, przystanęłam w półkroku i mocno zacisnęłam oczy, wiedziałam, że sprzeciw nie wchodzi w grę bo i tak postawi na swoim. Spojrzałam na chłopaka znad ramienia, wciskał we mnie swoje ostre spojrzenie, mocno zaciskał szczękę, co było widać po bardzo mocno zarysowanej linii żuchwy.


Westchnęłam tylko głośno kiwając głową na znak zgody, nie miałam ochoty na kłótnie i przekomarzanie się w tym momencie, chciałam jak najszybciej wrócić do domu. Szliśmy w milczeniu na parking znajdujący się tuż obok budynku, Alex wyciągnął kluczki z kieszeni spodni i odblokował nimi samochód,  szybko zajęłam miejsce pasażera, zapięłam pas, a głowę oparłam wygodnie o zagłówek.


Co jak co, ale muszę mu przyznać, że jego auto było cholernie wygodne, nie żebym mu to powiedziała na głos, nie chcę żeby ego wzrosło jeszcze bardziej, choć nie wiem czy da się wyżej. Przez cały czas żadne z nas się nie odzywało, chciałabym powiedzieć, że byłam skrępowana tą ciszą, ale nie byłam, może dlatego, że całą drogę spędziłam z nosem w telefonie.


Luna w swoich SMSach podawała mi wszystkie szczegóły naszej cudownej randki, której, jak każdy może się domyślić nie mogłam się już doczekać. Dowiedziałam się, że przyjaciel Marcusa jest starszy od nas o dwa lata i studiuje na uniwersytecie, którego nazwy nawet nie umiem wymówić, ma na imię Lucas, a jego największym zamiłowaniem jest piłka nożna, ponoć jest kapitanem drużyny akademickiej, która na prawdę sobie dobrze radzi.


Uniosłam głowę znad telefonu bo po czasie jazdy wyczuwałam, że już powinniśmy być w okolicach sklepu, gdzie za każdym razem odwoził mnie Wilson.


Dokładnie przyglądałam się okolicy za oknem i z zaniepokojeniem uświadamiałam sobie, że tak dokładnie to nie wiem, gdzie my się znajdujemy. Po drodze mijaliśmy same latarnie oraz masę drzew i krzewów, czułam narastający niepokój.


- To nie jest dobra droga, gdzie ty jedziesz? - zapytałam. Nerwowo skubałam skórki przy paznokciach, chłopak wciąż milczał, bacznie obserwował drogę ani trochę nie zwracając na mnie uwagi. - Xander, ja chce jechać do domu, jeśli nie masz zamiaru mnie tam odstawić po prostu mnie tu wysadź. - gadałam jak najęta, każdy głupi zorientowałby się, że panikowałam.


- Zawiozę Cię do domu, pierw muszę coś załatwić. - wychrypiał opierając głowę na ręce, którą miał opartą o drzwi. - A ty tak nie panikuj, nie mam zamiaru Cię uprowadzić. - na jego twarzy błąkał się głupi uśmiech.


Po jego słowach ani trochę się nie uspokoiłam, wciąż czułam nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej, maksymalnie skupiłam wzrok na drodze z nadzieją, że jednak odgadnę, gdzie dokładnie się znajdujemy, ale to na nic, nigdy wcześniej nie byłam w tym miejscu.


Jakieś pięć minut później brunet zaparkował swoje audi na wzgórzu, wokół panowała ciemność, nigdzie nie było ani jednej latarni, w tym momencie, jeśli by mnie tu zostawił, jestem pewna, że zginęłabym, jak nic. Właśnie przeklinałam moją denną orientację w terenie.


Chłopak włączył światła drogowe żeby oświetlić okolice i wyszedł z auta, kierował się w stronę ławki, która znajdowała się około 100m od nas, nie byłam pewna co mam zrobić, ale w końcu poszłam w jego ślady. Zajęłam miejsce na drugim końcu siedzenia i wlepiłam wzrok przed siebie.


Zaparło mi dech w piersiach, było widać całe nasze miasto, miliony światełek wyglądały jak gwiazdy, nie wiem jak długo wpatrywałam się w ten widok, ale muszę przyznać, że okropnie mnie uspokajał, czułam że jestem z dala od wszystkich i od swoich problemów, czułam ogarniający mnie spokój.


- Lubię tu przyjeżdżać, kiedy mam gorszy dzień. Wpatruje się przed siebie i wyobrażać sobie, że na świecie nie ma nikogo oprócz mnie. - parsknął cichym śmiechem. Wpatrywałam się w profil bruneta i dopiero zdałam sobie sprawę, dlaczego mnie tu przywiózł. - Słuchaj, nie mam zamiaru Ci prawić morałów...





- Więc tego nie rób. - przerwałam mu. - Nie chce słuchać, że marnuje sobie życie, że jestem młoda i jeszcze wiele mnie czeka. Nie wiesz jak wyglądają moje dni, a to... - spojrzałam na wnętrze swoich dłoni. - Nie zrobiłam tego specjalnie, to był wypadek. Nie jestem na tyle zdesperowana żeby ze sobą kończyć, czasem mam problem z wyładowaniem swojej złości, a gdy odlecę gdzieś myślami zdarza mi się zrobić coś zupełnie nieświadomie.


Nie byłam pewne czemu mu to w ogóle mówię, ale jakiś wewnętrzny głos we mnie podpowiadał mi, że tego właśnie potrzebuje, nie byłam pewna czy mój towarzysz był odpowiednią osobą by to zrobić, ale zaryzykowałam. Po wypowiedzeniu tych słów czułam dziwną ulgę, jakby jakiś ciężar, który znajdował się na moich płucach spadł i pozwolił ponownie oddychać.


- To jest ta ważna sprawa, którą miałeś załatwić? - zapytałam nitki wystające z dziur w moich jeansach. Nie odpowiedział tylko skinął głową posyłając mi łagodny uśmiech. - Dziękuje, no wiesz...za to.


- Jakbym Cię nie wywiózł za miasto zapewne byś uciekła przy najbliższej okazji lub darła się w niebogłosy, że mam Cię wypuścić z samochodu. - zaśmiał się gardłowo.


Przewróciłam tylko oczami, choć wiedziałam, że miał racje, zapewne zrobiłabym mu awanturę życia i kazała się odwieść do domu. Przerażało mnie to jak przewidywalna byłam oraz jak przebiegły był ten chłopak, osobiście nigdy bym nie wpadła na pomysł żeby wywieść człowieka w nieznane żeby wyciągnąć od niego jakieś informacje.


Moje palce zaczęły powoli drętwieć przez coraz niższą temperaturę, było już okropnie późno i mimo, że widok przede mną robił się coraz to piękniejszy z bólem serca wiedziałam, że już na nas najwyższa pora.


- Xander...- prawie szeptałam. - Odwieziesz mnie do domu? Proszę...


- Cóż, nie dowiedziałem się tyle co chciałem, ale nie widzę sprzeciwu. - posłałam mu złowrogie spojrzenie. Chciał się jeszcze czegoś dowiedzieć? Po co mu takie informacje są potrzebne do życia? - Choć. - rzucił podnosząc się na równe nogi.


Gdy weszłam do środka samochodu poczułam ciepło bijące z mojego fotela, włożyłam swoje zziębnięte dłonie między moje uda, a siedzenie. Ach, Boże dzięki ci za taką technologię.


- Wiedziałem, że zmarzniesz. - mruknął podkręcając ciepło wydobywające się spod jasnego obicia. - Nie dziękuj.


I tego nie zrobiłam, choć wiedział, że byłam wdzięczna. Przyjemne bujanie pojazdu doprowadzało mnie do snu, a muzyka, która cicho wydobywała się z radia jeszcze bardziej wszystko potęgowała. W końcu poddałam się swojemu zmęczeniu i zamknęłam powieki. Po raz pierwszy zasnęłam czując taki spokój.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top