(Nie)Znajomy
Gdy rozpakowałem wszystkie graty, ubrałem się by pozwiedzać okolicę.
Zszedłem na dół i rozejrzałem się po salonie oraz po kuchni (najczęstszych miejscach pobytu mojej mamy) ale nie zobaczyłem ani jednego żywego ducha- może pojechali do sklepu? - pomyślałem. Więc krzyknąłem - Wychodzę!
Rozległo się tylko echo, które wiła się po korytarzach. Ubrałem buty i wyszedłem z nowego domu.
Ruszyłem w stronę ogrodu. Był naprawdę duży. Przy czarnej, metalowej furtkę stały dwie pięknie przystrzyrzone choje.
Kształtem przypominało spirale, która zakończona była kulą. Po bokach ogrodu rozciągał się średniej długości żywopłot. W samym środku ogrodu stała piętrowy fontanna z Lwem na czubku, z którego tryskała woda. Po lewej stronie fontanny stała mała drewniana ławeczka, a obok niej był mały kosz na śmieci (widać, że dbali o czystość).
Szedłem wąską ścieżką, która prowadziła do (znowu...) drugiej furtki. Otworzyłem ją, rozejrzałem się i zobaczyłem mały las. Chodziłem ścieżką, która była z igieł i liści drzew.
Szedłem przed siebie, już nawet chciałem się wrócić, ale nagle usłyszałem, że coś porusza się w krzakach. Nie wiedziałem co tam siedzi, więc wziąłem długi, gruby kij. Zacząłem od suwać gałęzie i zobaczyłem chłopaka, który miał zakrwawione ramię. Gdy tylko spojrzał na mnie zaczął uciekać. Jego smukła twarz wyglądała na przestraszoną.
Nie rozumiałem co się w tej chwili stało. Po pewnej chwili pobiegłem za nim. Gdy już myślałem, że go zgubiłem zobaczyłem krew na pniu drzewa, skierowane wzrok w tamtą stronę. Zobaczyłem go. Stał plecami do mnie, trzymając się prawa ręka, lewej.
Podeszłym do niego.
-Czy coś się stało? - spytałem. Odwrócił się w do mnie.
-Nie, nie wszystko w porządku - odparł. Jego głos był ciepły i przyjazny.
- To, co stało się tobie w rękę?
-Przecież powiedziałem, że nic mi nie ma! - jego głos nagle zmienił barwę. Zaczął znowu uciekać.
-Gramy w barka? - zawołałem, bardziej do siebie niż do niego.
Pobieglemza nim, lecz nie zrobiłem dziesięciu kroków, a chłopaka przewrócił się. Pobieglemza do niego, podałem mu rękę.
-Nie wiedać, żeby było wszystko OK. - powiedziałem - Nazywam się Justin Smith.
-A ja Erick McCartney.
-Więc powiesz co się stało?
Pokiwał głową, zgadzając się.
Rzekomy Erick McCartney, był przystojnym, wysokim, umięśnionym nastolatkiem. Wydaje mi się, że ma czternaście lat. Jego twarz była poważna, miał błękitne oczy. Gdy mówił, widać było połyskujący aparat ortodontyczny.
Miał na sobie oliwkową, luźną koszulkę, a na niej szara bluzę. Jasno brązowe spodnie za kolana oraz na lewej ręce czarna bransoletkę, przy której był przy pięty mały wypełniony trójkąt z jego inicjałami.
-No więc - zaczął - potknąłem się o własne nogi i się przewróciłem, wpadłem na drzewo otarł rękę, a dalej to już wiesz co było.
Nie do końca wierzyłem w tą historię.
-Aha no spoko. Wiesz co, choć że mną do mojego domu, opatrzone ci ranę.
-No niewiem... - odparł niechętnie.
-A wolisz, żeby zakażenie się wydało? - spytałem.
-No dobra.
Poczym ruszyliśmy w stronę mojego nowego domu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top