6.5. "All We Ever Wanted Was Everything"
Ilość wyrazów: 5688
⛔: Dora i jej sytuacja
Akt XVII: Haute couture
Kilka godzin później opuściłam budynek galerii. Wyszłam przez automatycznie otwierające się drzwi i na ulicy powitał mnie od razu zapach spieszącego się miasta. Powietrze uginało się pod ciężarem upału, znerwicowani kierowcy przyduszali swoje klaksony wilgotnymi od potu dłońmi, a panie na obcasach i w okularach słonecznych mijały mnie z zaciśniętymi ustami, jakby ktoś je wyjął z realnego życia i kazał wypełniać misje wewnątrz gry w stylu realistycznego cyberpunka.
Czekał mnie blisko trzykilometrowy spacer w kierunku Bistro Diniz. Tę niepozorną jadłodajnię poznałam dzięki seksworkerom ze środowisk queerowych, w czasach, gdy jeszcze byłam jedną z nich. To tam mogliśmy zjeść rewelacyjny, odżywczy posiłek ze świeżych składników nawet o piątej nad ranem, a jednocześnie ceny nie zabierały zbyt wiele z naszych ciężko wypracowanych dniówek.
Później pokazałam to miejsce przyjaciołom z klasy. Po każdej wizycie mówiliśmy sobie, że koniecznie musimy rozreklamować Diniz w Google Maps czy na Tripadvisorze, bo to aż niesprawiedliwe, żeby rodzinny biznes prowadzony z miłością do kuchni, ale schowany gdzieś w bocznej uliczce, był przez to nieznany turystom. Jednak nigdy tego nie zrobiliśmy. Baliśmy się stracić naszą najlepszą tajną miejscówkę przez narażenie jej na nalot hord backpackerów z całego świata.
To właśnie tam miałam się spotkać z Dorą Neville i Hernanem Jimenezem. Marzyłam o tym, żeby pokazać im swoją suknię ślubną, ale... dosłownie bałam się, że ją zniszczę albo ktoś mi ją ukradnie. Zamawiałam prosty, dopasowany fason z koronki ecru, o długim rękawie, zapinany wysoko pod szyję, z dolną częścią swobodnie opadającą ku ziemi. I taki dostałam. Tylko że na całej długości sukni projektant zdecydował się powszywać serpentyny diamentów. Zupełnie, jakbym w czasie między jedną a drugą przymiarką, przeniosła się sprzed ołtarza wiejskiego, protestanckiego kościółka wprost na ceremonię koronacji mojej osoby na królową osiemnastowiecznego Imperium Brytyjskiego. Tego, nad którym nigdy nie zachodziło słońce.
I naprawdę, nie wychowałam się w biedzie. Lubiłam wygodę. Widziałam niejedno. Ale dopiero rachunek otwarty bez limitu na suknię ślubną, którą zakładało się tylko na kilka godzin w ciągu jednego dnia, skonfrontował mnie bezpośrednio z potęgą konglomeratu zbudowanego przez mojego przyszłego męża.
W pierwszym odruchu, nie chciałam nawet mierzyć kreacji, która mieniła się w błysku sztucznego światła, zawieszona na manekinie. Jąkałam się. Mówiłam, że nie mogę. Nie dam rady. Konsternowałam tym projektanta, którego twarz ozdabiała niskonakładowe grube magazyny wydawane na kredowym papierze. Oburzałam też krawca i wszystkie ekspedientki, które przyszły popatrzeć, bo dałyby się pokroić za możliwość uczestniczenia w wydarzeniu tak wiele znaczącym w skali światowego haute couture.
W końcu doszłam do siebie i zaczęłam myśleć w sposób, w jaki ścieżki poznawcze prowadziły mnie od dziecka. Spojrzałam na cenne i łatwe w transporcie kamienie szlachetne jak na coś, co mogłoby mi pomóc w ucieczce za granicę i zorganizowaniu sobie miejsca do ukrycia. Nie mogłam przeskoczyć tego, że priorytetem dla mnie było zawsze bezpieczeństwo. Nawet w czasie tej głupiej pandemii wykupiłam ludziom ze sklepów całe zapasy papieru toaletowego.
Zerknęłam na niebo. No tak – nade mną leciał dron bojowy, pilnujący trasy mojego spaceru. Zasłoniłam się dłonią od słońca i pomachałam chłopakowi, który sprawował dyżur przy monitoringu. Kiedy dołączało się do organizacji takiej jak nasza, hymn Liverpoolu pod tytułem You'll Never Walk Alone nabierał zupełnie nowego znaczenia. Przez cały czas byłam obserwowana.
Nawet jeśli nie spodziewaliśmy się w tym momencie żadnych potencjalnych ataków, a co za tym idzie, nie wszędzie chodziłam z pełną obstawą, to i tak musiałam stale aktualizować swój plan dnia za pośrednictwem wewnętrznej aplikacji. Na trasie w ukryciu czaili się nasi ludzie. Dla mnie to był zwykły spacer. Dla Manu Mendozy, który codziennie czuwał nad koordynacją bezpieczeństwa naszej trójki, odbywała się właśnie pełna akcja bojowa, wymagająca maksymalnej koncentracji.
Akt XVIII: Dora
Dora i Hernan czekali na mnie tuż przed wejściem. Ona, w czarnej koszulce z logo zespołu Sad Lovers and Giants, szortach i płaskich sandałach, wyglądała jak stłuczony porcelanowy obrazek, który ktoś złożył zbyt pospiesznie i przykleił jej uśmiech w niewłaściwym miejscu. Była na psychotropach. Niestety, wiedziałam.
Moją uwagę natychmiast zwrócił skórzany choker, który miała na szyi. Był wprawdzie inny niż ten, który nosiła dotychczas, ale nie rozumiałam, co on tam w ogóle robił.
Dora podążyła wzrokiem za moją chmurzącą się miną. Chwyciła za obrożę i uśmiechnęła się przepraszająco.
— Nie mogę się odzwyczaić. Czuję się naga – próbowała nadać głosowi niezobowiązującej lekkości. – Pasuje mi do ubrań, więc chyba nie ma problemu. – Wzruszyła barkami.
Pozornie beztrosko.
Nie byłam w stanie tego słuchać. Każde wypowiadane przez nią słowo bolało mnie jak cios pięścią w policzek. Rzuciłam się do niej z otwartymi ramionami i przytuliłam ją jak ogromnego, pluszowego misia, który reagował na ludzki dotyk. Zdawałam sobie sprawę, że wyciągnięcie jej z rąk Neville'a to był ten najbardziej medialny, najgłośniejszy krok. Ale całą resztę drobnych kroczków musiała przejść już sama. Stanął mi przed oczami sukces misji amerykańskiej w Afganistanie, gdzie żołnierze ustabilizowali sytuację w kraju, w błysku fleszy odebrali gratulacje i się wycofali.
A na drugi dzień władzę objęli talibowie.
Czułam się z nią połączona. Miałam wrażenie, że jej ukryty ból, który nie znajdował ujścia słowami, przenikał przez moją skórę i rozpuszczał się w mojej krwi. Ona jakoś trzymała się w jednym kawałku, uwieszona na stabilizatorze nastroju, za to mi chciało się coraz mocniej wyć i żałośnie płakać. Jak mogłam jej pomóc? Co jeszcze dałabym radę zrobić, poza byciem obecną?
— Mam twój telefon. I buty. – Hernan wyszarpnął mnie z tego przedłużającego się energetycznego impasu.
Odwróciłam się, by przytulić też jego. Choć starał się udawać rozluźnienie, tak naprawdę wyglądał mi na człowieka przykrytego pajęczyną zmartwienia, u którego penicylina życiowej odporności nie zdążyła się jeszcze wytworzyć. Współczułam mu. Miałam świadomość, że i tak oglądałam dopiero ten optymistyczny początek. Ten, kiedy ludzie mówili: Pokonamy wszystkie przeszkody razem, bo mamy siebie nawzajem. Zawsze będę przy tobie i pomogę ci ze wszystkim.
A potem słońce powoli chowało się do swojego niebieskiego śpiwora i drzemało w nim przez lata, nie dbając o tych, którzy stali na tarasie, trzęśli się z zimna i z gasnącą nadzieją zastanawiali się, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczą poranek. Kiedyś zapytałam Mikę, o to, co jego zdaniem jest najtrudniejsze w języku baskijskim. Czy może jest to ta dziwaczna odmiana rzeczowników przez przypadki? Czy raczej słownictwo, znacząco odległe od łacińskich korzeni słowotwórczych? Mika odpowiedział, że najtrudniejsze jest obiecać komuś tak zniszczonemu i problematycznemu jak Amado: Nigdy cię nie zostawię, a następnie przez blisko dwadzieścia kolejnych lat dotrzymywać danego mu słowa.
Uwolniona z uścisku Dora odetchnęła pełnymi płucami. Przez ułamek sekundy zobaczyłam na jej ustach szczerze wyglądający uśmiech i natychmiast odwzajemniłam się jej tym samym. Miałam wrażenie, że chyba naprawdę udało mi się przelać w jej serce choć odrobinę energii ze swoich zasobów.
W tym momencie nagle zakręciło mi się w głowie. Złapałam za futrynę drzwi wejściowych, żeby uchronić się przed upadkiem. Cały czas się uśmiechałam i udawałam, że nic się nie dzieje. Ostatnio często próbowałam ratować innych, rzucając im na pomoc koła ratunkowe, wykonane z mojej własnej empatii. Aż zaczęłam się zastanawiać, czy moja energia była w ogóle źródłem odnawialnym...?
Weszliśmy do środka. Usiedliśmy przy niewielkim, drewnianym stoliku pod oknem, pociągniętym jedną warstwą siwej eko-farby. Dora i Hernan zamówili po porcji hummusu z marchewką oraz chlebem, który niezależnie od pory dnia, w tym miejscu był zawsze ciepły i chrupiący. Ja w domu raz na tydzień robiłam własny hummus, na poziom którego – nieskromnie mówiąc – nie narzekałam, dlatego postawiłam na wege burrito z guacamole, wzbogaconym delikatnym aromatem limonki i chili. Dokładny smak tego sosu wiele razy próbowałam odtworzyć u siebie w kuchni, ale co najwyżej lądowałam gdzieś w okolicach.
Poczekaliśmy, aż zadowolona z powrotu stałych gości kelnerka odejdzie, żebyśmy mogli rozpocząć rozmowę. O wielu mniej ważnych szczegółach już słyszałam.
Po gigantycznej aferze, która wybuchła wraz z aresztowaniem Neville'a, Dora zrezygnowała ze studiów. Musiała się ukrywać przez tabloidami, zebrać jakoś do kupy, i wreszcie wyjechać razem z Hernanem do Stanów. Od nowego semestru zaczynała edukację na Harvardzie, gdzie została przyjęta już rok wcześniej. Dzięki grze w tenisa w lidze akademickiej mogła otrzymać stypendium sportowe, które w jej nowej sytuacji okazało się konieczne.
To była niestety ta druga rzecz, o której zdążyłam się dowiedzieć. Moja przyjaciółka została wydziedziczona. I wyrzucona z rodziny za zdradę.
Mrugnęła porozumiewawczo w kierunku Hernana. Domyśliłam się, że dopiero teraz miały się zacząć opowieści nie na telefon. Przełknęłam głośno ślinę i dosunęłam krzesełko jeszcze bliżej.
— On nie był moim biologicznym ojcem.
Głos Dory zabrzmiał głucho, jak w próżni.
Z wrażenia oparłam przedramiona na kancie stołu. Otworzyłam bezgłośnie usta, bo i nie wiedziałam, co mogę powiedzieć. Jednak kiedy przetrawiłam w ułamku sekundy zasłyszaną informację, to poczułam jakąś dziwną ulgę. Myślałam, że może łatwiej jej będzie sobie wszystko poukładać w głowie, wiedząc, że komplet jej krzywd nie pochodził od rodzonego ojca. Z drugiej strony, co w takim razie robiła matka? Czy można ją w ogóle nazywać matką? Może raczej kobietą, która wydała Dorę na świat? Pochyliłam się w kierunku przyjaciółki, żeby dosłyszeć szczegóły.
— Nawet nie dowiedziałam się tego od niej, tylko od policjantów, którzy mnie przesłuchiwali.
On, niej. Dora radziła sobie z opisami postaci za pomocą zaimków.
— Poprzychodziły wyniki różnych badań. – Z trudem wydobywała ze swojego gardła każdy wyraz składający się na zdanie. – No i się okazało.
Nie wiedzieć czemu, właśnie przypomniał mi się durny żart Teresy z zeszłego roku. Powiedziała, że księżniczki zdradzają swoich arystokratycznych mężów z chłopcami stajennymi. Hernan też musiał sobie o tym pomyśleć, bo w pośpiechu rzucił nieco światła na tożsamość biologicznego ojca Isadory:
— Były agent KGB. Oligarcha. Z towarzystwa Putina.
Dora głęboko westchnęła. Spojrzała smutno w swój talerz, z którego ledwie dziabnęła jeden kęs hummusu nałożonego na marchewkowy słupek. Nie zapowiadało się, żeby dała radę przełknąć coś więcej.
— Nie chciała mi nawet powiedzieć – sucho relacjonowała wrażenia z rozmowy z matką. – Musiałam wrócić z policjantką.
— On... znaczy się, twój prawdziwy ojciec... Wie?
Ja też już nie byłam w stanie dokończyć burrito. Wkraczałam na zakażone terytorium. Puzzle w głowie zbyt usilnie próbowały złożyć mi się w jeden obrazek. Wiedziałam, że Neville kupował swoje bankietowe narkotyki od FSB. Na jego imprezach pojawiało się wielu Rosjan. Mógł się tam pojawić również jej prawdziwy ojciec. Zaczęłam przeklinać swoje zainteresowanie koreańskim kinem. Przed oczami stanął mi Oldboy. Nie chciałam myśleć.
— Nie wie. To była jakaś krótka sprawa z wakacji w Szwajcarii – mówiła Dora. – I tego też nie dowiedziałam się od niej, tylko od policjantów, którzy ją przesłuchiwali.
— Dora... – Złapałam ją z całej siły za nadgarstek. Ale bezpośrednie pytanie nie przechodziło mi przez usta. Czułam, jak cała się trzęsę.
— Po tym, jak się urodziłam – odkaszlnęła nerwowo w piąstkę – Olivier Neville zażądał testów na potwierdzenie ojcostwa. Tak więc, on wiedział. Mój biologiczny ojciec – nie.
Wszystkie dramaty z mojego życia skurczyły się i zbladły w oczekiwaniu na to, czego spodziewałam się usłyszeć. Nagle wydawało mi się, że tak naprawdę byłam ogromną szczęściarą. Moi rodzice nie żyli, ale przynajmniej nie zdążyli aktywnie i świadomie zrujnować mi życia. Rodzina Guerra przez długie lata karała mnie poniżeniem, ale sytuacja się odwróciła i teraz to im zależało na moich względach i na możliwości błyszczenia przy Amado. W mgnieniu oka nauczyli się właściwego zachowania w mojej obecności.
Udało mi się odzyskać prawidłowe relacje ze swoim bratem.
Tak mniej więcej.
Przynajmniej Tim i ja zawsze próbowaliśmy się wspierać w taki sposób, jaki wydawał się w naszym rozumieniu dobry. Nawet, jeśli tak naprawdę był toksyczny i przynosił cierpienie nam obojgu. Chcieliśmy jak najlepiej.
Po prostu wychodziło inaczej.
Amado i Mika. Byli najgorszym, co mnie spotkało. Byli najlepszym, co mnie spotkało. Amado zwykł powtarzać, że nawet płeć nie zawsze jest zero-jedynkowa, a co dopiero życie. Jemu tak łatwo przychodziła relatywizacja...
W konkurencji partnerów życiowych akurat wygrywała Dora, bo Hernan Jimenez Moncada był obiektywnie cudownym, wspierającym, inteligentnym, rozumiejącym chłopakiem. Ale trudno powiedzieć, żebym ponosiła przy Ibaigurenach wyłącznie porażki. Nawet, jeśli zwycięstwa u ich boku kosztowały mnie – kawałek po kawałku – fragmenty mojej duszy.
— Czy... czy...? – Bezskutecznie próbowałam zadać pytanie, które za cholerę nie chciało opuścić mi przełyku.
Dora uniosła lekko rękę, za którą ją trzymałam. Niechętnie, ale pozwoliłam jej się wymknąć z uścisku. Moja przyjaciółka ściągnęła uważnie brwi. Wyglądała na mocno skoncentrowaną.
— Teraz będzie najlepsze – zapowiedziała.
Nałożyła na słupek marchewki odrobinę hummusu i wsunęła go sobie do ust. W nieskończoność czekałam, aż przegryzie i połknie ten kęs. I byłam przygotowana. Ale na najgorsze.
— Tak, widziałam go na żywo – potwierdziła częściowo moje przypuszczenia. – Był u nas trzy razy. I, tak. Miałam się z nim spotkać. Wszystko zaczęło się tak, jak się domyślasz.
Użyty tryb niedokonany trzymał mnie w napięciu na krześle i ratował mnie przed zasłabnięciem.
— Siedzisz? – spytała retorycznie.
Hernan niespokojnie się poruszył i potarł czoło dłonią. On wiedział, co Dora chce powiedzieć. Ja jeszcze nie. Skinęłam ostrożnie głową.
— Dwa razy w ostatniej chwili zabrał go stamtąd don Amado. Za trzecim razem, don Mikel. Pamiętam to wszystko bardzo dokładnie, bo po każdej z tych sytuacji on – powiedziała o Neville'u – dał mi po twarzy za to, że nie byłam wystarczająco atrakcyjna. Nie potrafiłam skupić na sobie uwagi gościa.
— Ten Rosjanin, znaczy się twój prawdziwy ojciec, z nimi handluje? – zapytałam, żeby uzyskać potwierdzenie i nie myśleć o tym, że Ibaigurenowie od dawna musieli znać tożsamość ojca Dory i nie powiedzieli mi prawdy o niej ani wtedy, ani teraz.
— Taka osoba chyba nie handluje – wtrącił Hernan. – On jest z poziomu prywatyzowania zasobów publicznych. Po co mu jeszcze do tego jakaś kokaina?
Posłałam przyjacielowi wzrokiem błyskawicę. Poprosiłam, żeby nie nazywał tak ostentacyjnie rzeczy po imieniu. W końcu Solaris również prowadziło w Rosji swoje interesy i mogło współpracować z Moskwą w sprawach technologii.
— Nie wiem, Toni – zamyśliła się Dora. – Ale powinnaś wiedzieć, że prokurator znalazł te same rzeczy na taśmach i też mnie pytał o te sytuacje. Jego zdaniem, to raczej nie był przypadek.
Ech. Opcje były dwie. Albo Neville sam się pochwalił, co zamierza, albo moi chłopcy usłyszeli jakieś wiarygodne plotki. Wystarczyło, że któryś z pracowników naszej rezydencji znał kogoś, kto był zatrudniony u Neville'ów w domu.
Znając życie, wyglądało to w ten sposób, że Amado na początku zamierzał zapobiec katastrofie. Za trzecim razem jednak uznał, że nie będzie się wtrącał w to, co robi jego sojusznik. Skoro Neville sobie zaplanował, to pewnie prędzej czy później do tego doprowadzi, więc nie ma co robić z siebie podejrzanego i tracić wspólnika. Natomiast Mika – jak to określał Claudio Morelli – był za miękki do prowadzenia organizacji. Nie potrafił swobodnie przyglądać się okropieństwom. Dlatego zdecydował się, mimo ryzyka, przy trzeciej próbie zareagować.
Ten mój cholerny, przeklęty, popaprany Ami. No i co ja mam znowu o nim myśleć?
I jeszcze zataił te fakty przede mną. Znowu. Który to już raz? On, który sam wiedział o mnie absolutnie wszystko.
Dora wyrwała mnie z niewygodnych rozważań o moim narzeczonym i jego moralnych kompromisach, zanim zdążyłam sobie rozdrapać klatkę piersiową, wyjąć z niej swoje bijące serce, położyć na stole i zatłuc je pięścią, żeby przestało mnie prowadzić do człowieka, do którego nigdy nie powinnam była się zbliżać.
— Prokurator powiedział, że teraz patrzy na nich nieco inaczej – szepnęła konspiracyjnie. – W sensie, może ci się to przydać. Gdybyś... gdybyście kiedyś... – powtórzyła, ale nie potrafiła jakoś wyartykułować końcówki zdania.
— Gdybyśmy kiedyś musieli iść na układ z prokuraturą – dodałam głośno i beznamiętnie za nią.
Następnie włożyłam sobie w usta bambusową słomkę wystającą z wysokiej szklanki i wulgarnie siorbnęłam lemoniadę. Dora w odpowiedzi wyjęła z plecaka jakieś małe zawiniątko. Tytoń do żucia.
— Hernan, czy mógłbyś na chwilę...? – zwróciła się do chłopaka.
Widocznie uzgadniała z nim już wcześniej, że chciałaby ze mną porozmawiać na osobności, bo Jimenez natychmiast poderwał się z krzesła, podebrał od niej odrobinę tytoniu, uśmiechnął się do mnie i wyszedł na zewnątrz. Dora zaczekała, aż usłyszy dzwoneczek zwiastujący otwieranie drzwi, a następnie dźwięk zaciskającej się za Hernanem klamki.
Wsunęła ręce pod stół i zaczęła je nerwowo pocierać o siebie. Przyglądałam jej się z uwagą. Od dawna nie miałyśmy okazji, żeby pomówić oko w oko.
— Czy ja jestem złą osobą, przez to, że brakuje mi poprzedniego życia? – Zaskoczyła mnie pytaniem.
— To chyba jakiś mechanizm obronny – odpowiedziałam, ale bez przekonania.
— Nie mówię o tych przyjęciach. – Niby się uśmiechnęła, ale z mocną rezerwą. – Bardziej o tym, że mimo ceny, którą płaciłam, byłam kimś. Isadorą Arabellą Neville Martinez. Księżniczką grecką, rumuńską i meksykańską – wymieniała powiązania od strony matki i pseudoojca. – Teraz jestem kundlem, bez nazwiska. Bez korzeni. Na łasce Jimenezów. Nie zerwali zaręczyn ze mną wyłącznie dlatego, że świat na nich patrzy, a ja jestem tą biedną dziewczynką, dla której trzeba było latem zmienić nakładkę na profilowym.
— A może dlatego, że Hernan cię kocha, a oni by chcieli, żebyście byli szczęśliwi? – zaproponowałam nieśmiało.
Dora wszędzie w tym momencie szukała wrogów i nie dopuszczała do siebie tej najprostszej możliwości. Chociaż niewykluczone też, że miała rację. Pamiętałam, jak Hernan był przerażony koniecznością zaręczenia się z dziewczyną, z którą ledwie zamienił w życiu parę słów. Równie dobrze, rodzice mogli mu już szukać następnej.
— Nie wiem też, czy ja w ogóle kocham jego – wypaliła.
Natychmiast pobladłam. Pękłam. Jak szklanka. Tylko nie ta dwójka! – przelatywało mi przez głowę. – Tylko nie moja wiara w dowód na istnienie prawdziwej, niewinnej miłości, która swoją mocą jest potężniejsza niż całe zło naszego niegodziwego świata!
No ale niestety. To jednak nie było moje życie, więc moje wyobrażenia idealnych par, formułowane na podstawie tego, z kim się przyjaźniłam, nie decydowały o niczym. Nie byłam tam z nimi w środku. I nie mogłam nikogo zmusić do miłości. Inaczej wpadłabym w tok rozumowania Amado, któremu się wydawało, że skoro romansował ze mną i z Haimarem Saavedrą w tym samym czasie, a każde z nas go na swój sposób kochało, to znaczyło, że Haimar i ja też byliśmy koniecznie dla siebie stworzeni.
Chyba do tego, żeby się wzajemnie pozabijać.
Pokonana tym twierdzeniem Dory, ze smutkiem skinęłam głową. Dałam znać, że rozumiem jej wątpliwości. Że znalazła się w trudnym momencie, w którym musiała zredefiniować siebie. Dora wyjrzała przez okno. Hernan siedział na zewnętrznym parapecie i pochylał się nad smartfonem.
— W sensie, jakaś część mnie chce tego związku – błądziła na głos myślami, korzystając z mojej uwagi. – Ale druga z kolei chce się schować i odciąć. Może powinnam zacząć od zera.
Trochę mnie to wszystko przerastało. Kimże ja byłam, żeby udzielać jej jakichś wiążących porad? Po prostu wydawało mi się, że wylewanie dziecka z kąpielą niekoniecznie było idealnym rozwiązaniem. Wcale nie musiało obronić przed demonami.
— Chodzisz na terapię, prawda? – Ostrożnie zasugerowałam, że może to lekarz prowadzący był bardziej odpowiednią osobą ode mnie do poruszania tak newralgicznych kwestii.
— Zmieniałam już dwóch lekarzy. – Wzruszyła ramionami. – Nie mogę złapać chemii. Nikt nie był w mojej sytuacji. Jaki to niby dla mnie autorytet? I jak obcej osobie może na mnie zależeć?
— Próbowałaś grupowej? Działa nawet na Amado.
— Nie mogłabym opowiadać o wszystkim przed obcymi ludźmi.
Nie sądziłam żeby akurat Amado opowiadał o wszystkim, ale zachowałam tę uwagę dla siebie. Rozumiałam jej obawy w takim sensie, że ja również nigdy nie mogłam się zmusić do wyrzucenia z siebie całej swojej historii, mimo że korzystałam z pomocy i miałam ku temu okazję. Niektóre z tych wspomnień, oplatających mnie ciasno gnijącymi pędami, zamierzałam już zabrać ze sobą do grobu. O ile wcześniej one same nie zdołałyby zabrać do grobu mnie.
Spojrzałam na Dorę. Na jej okrągłą, pucołowatą buzię przykrytą bardzo jasnym podkładem i odrobiną różu, które czyniły z niej jakąś rosyjską wariację na temat chińskiej porcelany. Spuściła wzrok na talerzyk leżący przed nią. Zrobiła minę, jakby właśnie zagryzała zębami wnętrze swojego lewego policzka. Wydawało mi się jednak, że oddychała z łatwością. Zaczęła przy mnie artykułować własne problemy, wyjmować je z porcelanowej głowy i układać na stoliku jeden po drugim, a następnie im się przyglądać.
Może nie byłam formalnie kompetentna, ale potrafiłam czerpać ze swoich doświadczeń. Niejeden raz musiałam się przecież stawiać do pionu. Alternatywą było położyć się i czekać, aż przygniecie mnie olbrzymi kamień, który pod wpływem rozmyślania o problemach jedynie rósł, i spod którego nie dałabym rady już wypełznąć.
— Może spróbuj w ten sposób – zaczęłam bez przekonania, ale brnęłam spokojnie. – Wypisz sobie w zeszycie wszystkie rzeczy, które cię w jakiś sposób niepokoją. Potem podziel je na te, na które masz wpływ i te, na które nie masz. Tymi ostatnimi się nie przejmuj, bo i tak nic nie zrobisz, przynajmniej na razie. Z kolei te, na które masz wpływ, podziel sobie jeszcze raz: na rzeczy, z którymi jesteś w stanie się w tym momencie skonfrontować i na rzeczy, z którymi nie jesteś. W ten sposób stanie przed tobą nie jakaś wielka i niezidentyfikowana chmura problemu, tylko poszczególne, dające się wyodrębnić przypadki. Nie będziesz traciła energii na wszystko naraz...
— Dlaczego ty jesteś taka idealna? – przerwała mi Dora. Poniekąd z wyrzutem.
Cofnęłam ręce ze stolika, jakby mnie spoliczkowała. Chciałam dobrze. Próbowałam jej tylko pomóc. Przypomniałam sobie, że ponad rok temu Teresa Pereira zareagowała na moje wsparcie tak samo.
— Nie jestem, Dora. – Pokręciłam głową ze smutkiem. – Jestem uwikłana w różne historie, o których trudno jest mi opowiadać. Tak samo, jak tobie.
— Ale ty jakoś sobie radzisz – chrząknęła.
Założyła nogę na nogę. Sięgnęła do stolika po lemoniadę i odchyliła się z nią daleko do tyłu.
— A wiem, że twoje życie to też w dużej mierze za przeproszeniem gówno. – Bardzo wyraźnie zaakcentowała kropkę na końcu zdania.
Nerwowo założyłam włosy za ucho. Teraz już wymieniałyśmy ciosy jeden za drugim.
— Właściwie, to zawsze miałam Tima do pomocy. Najbardziej chyba bałabym się tego, że mogę go stracić – zwierzyłam się. Zaskoczyła mnie moja własna szczerość. – Ale pamiętam też, jak bardzo cieszyłam się, kiedy zaprzyjaźniłam się z wami.
Rozpogodziłam się nieco na myśl o wspomnieniach ze szkoły.
— Nigdy nie zapomnę, jak szłam odebrać papiery, kiedy mnie wyrzucili, i wszyscy musieli coś do mnie komentować, a ty jako jedyna stanęłaś w mojej obronie. Myśl, co chcesz. Jesteśmy przyjaciółkami. I nie musisz się bać. Możesz w każdej chwili do mnie pisać.
Łagodny uśmiech wreszcie rozluźnił jej ściągnięte policzki. Musiała wrócić pamięcią do chwil, kiedy przestała kurczowo się trzymać własnego obrazu wtłoczonego jej do głowy przez rodzinę Neville'ów i zaczęła ostrożnie stawiać pierwsze kroki na ścieżce do indywidualności.
— Zawsze pisać? A to twoich rozmów nie czyta DEA? – Błysnęła do mnie śnieżnobiałymi, równiutkimi zębami. Jej cichy głos znowu nabrał tak dobrze mi znanej, nieśmiałej słodyczy, kiedy trochę wstydziła się tego, że żartuje. To była wreszcie moja Dora. Zrobiło mi się tak ciepło i milutko, kiedy zobaczyłam ją w tej najlepszej wersji.
— Pierdolić DEA! – zakrzyknęłam wesoło i podsunęłam sobie pod nos burrito. Wreszcie uruchomiło mi się ssanie w żołądku i znowu byłam w stanie jeść.
Tylko że nieoczekiwanie usłyszałam za sobą znany mi głos. Niestety, skojarzenie go z właścicielem zajęło mi raptem pięć sekund. I, na moje nieszczęście, należał on do Douga McCarthy'ego z Drug Enforcement Administration. Wysokiego blondyna z coraz to mocniej powiększającymi się zakolami oraz szafą pełną hawajskich koszul.
Akt XIX: Doug
— Cześć, Toni – przywitał się po hiszpańsku. – Congratulations to the bride. Dobre wieści szybko się niosą.
Wyjrzałam w panice przez okno. Zobaczyłam samochód, w którym siedział znany mi również doskonale agent Ernesto Morales i właśnie machał w moim kierunku przez uchyloną szybę.
— Przegrałem zakład. Muszę przynieść nam obu jedzenie – poskarżył się Doug z lekko udawanym żalem. – Ale widzę, że ciągle tu przychodzisz. To znaczy, że kuchnia jest dalej dobra.
Hernan stał za McCarthy'm i wzrokiem zbitego psa spoglądał na swój ledwie ruszony hummus. Mało subtelnie sugerował nam, że już sobie z Dorą pogadałyśmy. Przeprosiłam na momencik przyjaciół. Podbiegłam do agenta, który skierował się w stronę lady z kasą fiskalną.
— Po co tu przyjechaliście? – syknęłam gniewnie.
— Przyszło dofinansowanie. Góra zabrała nas od biurek i rzuciła nas znowu w teren.
— Na pewno nie chodzi o nic więcej? – Skrzyżowałam ramiona na klatce piersiowej, jakbym próbowała się zasłonić. Albo raczej obronić swoich chłopców. – Wiem, co myślicie sobie o Ibaigurenach – strzelałam słowami jak z karabinu maszynowego. – Ale teraz ja jestem z nimi, a mnie znacie dobrze. Dopilnuję tego, żeby ucywilizować cały handel. Wszystkich pośredników. Żadnych zabójstw. Nigdzie. Zgoda na związki zawodowe i kontrolowane warunki pracy. Polityka równościowa. Podpaskomaty dla osób menstruujących w każdym laboratorium. Wsparcie podczas procesu tranzycji.
Amado jeszcze o żadnym z moich pomysłów nie słyszał, ale po ślubie zamierzałam go stopniowo do nich przekonywać za pomocą odpowiedniego sterowania mechanizmem okna Overtona.
Natomiast amerykańscy agenci, kręcący się przy naszym biznesie, mogli stanowić problem dla kogoś jeszcze. Naprawdę miałam głęboką nadzieję, że Tim nie miał z ich pojawieniem się nic wspólnego. Przecież on w kółko powtarzał o aresztowaniu Ibaigurenów.
Chryste.
— Mój brat nie jest w niebezpieczeństwie, prawda? – Szarpnęłam Douga za spód łososiowej koszuli w białe flamingi.
— Ale to chyba nie do mnie to pytanie? – zakpił w odpowiedzi. – Tylko do Mikela Ibaigurena.
Nie zastanawiałam się już dłużej. W mgnieniu oka zawróciłam. Chwyciłam za torebkę, żeby wyjąć z niej parę banknotów i rzucić na stolik, pożegnałam się w pół słowa, i wybiegłam na ulicę. Wiedziałam, że byłam obserwowana przez organizację, a zatem Ibaigurenowie musieli już zostać poinformowani o moim spotkaniu z agentem. Z furią przesuwałam palcami po ekranie smartfona, wybierając numer do Tima. Żadnych sekretów. Musiałam być pierwszą, która zareaguje i przedstawi Amado swoją wersję.
Tim zarzekał się na wszystkie świętości, że on nie ma nic wspólnego z pojawieniem się agentów w Medellin i jednocześnie prosił, żeby Ibaigurenowie usłyszeli tę deklarację bezpośrednio ode mnie. I to możliwie jak najszybciej.
Swoim wcześniejszym postępowaniem doprowadził jednak do tego, że nie wierzyłam mu za grosz.
— Jeśli mnie okłamujesz w tym momencie, bo chcesz znowu uzyskać jakąś moją naturalną reakcję, musisz wiedzieć, że narażasz przez to również i moje życie.
Miałam wokół siebie trzech najbliższych mi mężczyzn, z których żaden nie był ze mną całkowicie szczery.
— Toni. W życiu nie zaryzykowałbym w ten sposób. Rozumiesz? – artykułował do słuchawki wyraz po wyrazie, aż linia trzeszczała. – Nie po tym, co przeszliśmy. Nie przy tym, co oni o mnie teraz myślą.
— Okej. Dam ci znać – powiedziałam na odczepne i się rozłączyłam.
Pozostało mi wierzyć, że Tim nie był samobójcą. Zwłaszcza rozszerzonym.
Akt XX: Mika
W drugiej kolejności zadzwoniłam do Miki. Flegmatycznym tonem zapytał, w którym miejscu będę na niego czekała i oznajmił, że zaraz po mnie podjedzie. Wskoczyłam mu do samochodu tak szybko, jak było to możliwe.
— McCarthy i Morales wrócili! – wykrzyknęłam w miejsce przywitania. – Dosłownie podjechali sobie pod Bistro Diniz, kiedy ja tam byłam. Nie mam z tym nic wspólnego. Tim również – zarzekałam się tak płomiennie, jakbym odmawiała Ojcze Nasz podczas egzorcyzmu. W głębi duszy miałam nadzieję, że mój brat nie kłamał, bo ryzykowałam dla niego własną głową.
— Wiem o tym, niña. Spokojnie – odrzekł Mika, zupełnie niewzruszony.
Zapadłam się głębiej w fotelu. Chwyciłam palcami za nasadę nosa, próbując natychmiast pozbyć się stresu i uniemożliwić bólowi głowy nagły atak. Poczułam, jak prawa dłoń Miki wsuwa się w moje włosy i zaczyna mnie głaskać. Lewą wciąż trzymał na kierownicy.
— Spokojnie, towarzyszko – powtórzył. – Przylecieli tu, bo taka jest ich praca. Jedni zakładają sobie zbiórki na laptopa w internecie, a inni pracują. Życie.
Jego opanowanie i logika powoli mnie uspokajały. Niestety, wszystko to pokazywało, jak kruche było moje poczucie bezpieczeństwa. Gdy pędziłam chodnikiem na umówione miejsce spotkania, dotarło do mnie, że właśnie puszczają mi kolejno wszystkie tłumaczenia, którymi przez ostatnie tygodnie uspokajałam swoją psychikę. W obliczu realnego zagrożenia autentycznie się wystraszyłam, że Ibaigurenowie mogliby zlecić zabójstwo mojego brata, a mnie – w najbardziej optymistycznym scenariuszu – uczynić swoją zakładniczką. Do tego wciąż myślałam o ich jawnych kłamstwach, pół-prawdach i innych sekretach.
Przygarbiłam się i schowałam dłonie pomiędzy udami. Opuściłam głowę. Poczułam rezygnację.
— Dzisiaj rano chciałam ci wyznać, że od czasu, gdy rok temu powiedziałam, że kocham was obu, nic się nie zmieniło – wypchnęłam z siebie słowa tak obojętnie, jakbym była morzem, które wypluwa falą na brzeg obumarłe małże, zaplątane w wodorosty. – Że jeżeli nie przeszkadza wam to, obaj tego chcecie, to możemy we trójkę dzielić się tą miłością. Nie dbać o to, co inni ludzie o nas powiedzą. Myślałam, że to będzie coś wyjątkowego.
Na głos pozbawiałam się złudzeń.
— Ale w tym momencie nie potrafię czuć satysfakcji. Wręcz przeciwnie: bardzo wyraźnie czuję, że ta miłość mnie zabija. Zupełnie jakbym była zamknięta w klepsydrze i osuwała się do tego wąskiego przejścia, które zmienia percepcję. I naprawdę, czasem jestem bliska tej granicy. Bardzo bliska. – Wyciągnęłam przed siebie prawą rękę i nieomal złączyłam kciuk z palcem wskazującym, by pokazać, jak niewiele mi brakowało, by od gorącej miłości przejść do równie płomiennej nienawiści.
Mika jedynie poprawił dłonie na kierownicy. Nie reagował nerwowo. Pilnował jezdni.
— Zróbmy sobie kawę – zaproponował. – Porozmawiajmy na górze.
Mówiąc to, miał na myśli szczyt skały, w którą była wbudowana nasza rezydencja. Kupował sobie trochę czasu. Może to dobrze. Może oboje powinniśmy ochłonąć.
— Zobacz, dorobiłem ci karty do La Reiny. – Sięgnął do samochodowego schowka i podał mi kieszonkowe, miękkie etui. – Jedna odblokowuje windę i drzwi awaryjne, druga otwiera drzwi do mojego gabinetu. Trzecia jest do toalety dla pracowników.
— Dlaczego mi je dajesz? – Zerknęłam na niego podejrzliwie. – Akurat dzisiaj.
— Bo akurat dzisiaj zobaczyłem, że nie masz jak uruchomić windy, gdybyś chciała kiedyś przyjechać do mnie do biura – wyjaśnił logicznie. – W gabinecie w La Reinie mam wszystkie swoje dokumenty. Ważne rzeczy znajdują się w sejfie, mniej ważne w biurku. Manu podłączył cię do systemu bezpieczeństwa. Sejf otwierasz tak samo, jak główny skarbiec. Potrzeba próbki twojego głosu i skanu siatkówki.
W odpowiedzi na głosy wzywające miliarderów do rozdania dużych części swojego majątku potrzebującym, mówiło się, że oni przecież nie spali na swoich pieniądzach. Że te miliardy to tak naprawdę wartość ich firm. Pieniądz wirtualny. Otóż u nas to nie do końca tak wyglądało. Pomijając Solaris i wychodzące od tego koncernu inwestycje, nie licząc kilkuset milionów dolarów w bankach na całym świecie, my w dużej mierze naprawdę spaliśmy na żywej gotówce. We wnętrzu góry, przy której mieszkaliśmy, mieścił się hermetyczny skarbiec, przypominający warunki przechowywania pieniędzy w mennicy państwowej. Mogły go otworzyć jedynie trzy osoby. Ibaigurenowie i – od zeszłego tygodnia – również ja. Wchodziłam tam do środka z otwartymi ustami. Czułam się, jakbym należała do obsady serialu La Casa De Papel.
— A mówisz mi o tym, gdzie co trzymasz, bo...?
— Tak przy okazji. – Wzruszył niedbale ramionami. – Wiem, że nie wyglądam, ale staram się jednak zachowywać work-life balance. Nie przynoszę sobie roboty do domu, tak jak ten kretyn.
Mimowolnie uśmiechnęłam się. Amado był ostatnio wiecznie w pracy. Pięć minut mógł poświęcić na przytulanki, a potem od razu wracał do papierów. Mika w poprzednich tygodniach sporo jeździł i też był nieustannie zajęty, ale w domu faktycznie rzadko korzystał z cichego gabinetu. Bardzo nie lubił tego robić. Zupełnie, jakby ktoś mu kradł jego ostrożnie wykrojony prywatny czas.
— Dobrze. Porozmawiajmy na górze – powiedziałam w końcu ugodowo. Moje emocje odrobinę zelżały. Może to trauma potęgowała ten strach. Może naprawdę nie miałam się już czego bać.
***
Usiedliśmy na drewnianej huśtawce. Trzymaliśmy w dłoni po filiżance espresso. Za nami szumiał las iglasty, a z prześwitów pomiędzy drzewami można było dostrzec polanę, na której graliśmy czasem w piłkę nożną. Bramki na tym prowizorycznym boisku Amado i Mika wstawiali jeszcze z ojcem. Jedną nogę podciągnęłam pod siebie, a drugą oparłam na skalnej ziemi wśród kępek wysokich traw i zaczęłam nas bujać.
— Co takiego Dora ci powiedziała? – Mika przeszedł do rzeczy.
Pytał, jakby teoretycznie mogła mi opowiedzieć o różnych brudnych sekretach, a on nie wiedział, który z nich właśnie wypłynął na powierzchnię. Chciał mieć pewność, że reszta wciąż pozostaje tajemnicą. Przez moment zabulgotałam w środku na tę myśl, aż wreszcie odrzekłam mu zrezygnowanym głosem:
— To, że powinna nosić rosyjskie nazwisko. Ale wy, zdaje się, wiedzieliście o tym już wcześniej – dodałam oskarżycielsko.
Mika pokiwał głową ze zrozumieniem. W myśli pewnie szacował straty wizerunkowe. Z jego spokojnej miny wywnioskowałam, że obawiał się usłyszeć ode mnie coś znacznie gorszego. Resztką cierpliwości do Ibaigurenów przewróciłam zatem oczami, a Mika zdecydował się rozwinąć ten bezpieczny dla siebie temat.
— Nie wiedzieliśmy tego wcale na sto procent – wyjaśnił. – Ale ściany lubią mówić do tych, którzy potrafią ich słuchać. Mieliśmy więc pewne podejrzenia.
— Czy Amado w pewnym momencie przestał je mieć, skoro za trzecim razem to ty poszedłeś na przyjęcie do Neville'a, chociaż przestałeś to robić już znacznie wcześniej? – zapytałam o wątpliwą moralność człowieka, którego pierścionek nosiłam na palcu.
Mika westchnął i poprawił się na huśtawce. Zyskał trochę czasu, upijając łyk kawy. Chyba nie do końca zamierzał wpychać brata pod pociąg.
— Nie byliśmy grzecznymi chłopcami, kiedy nas poznałaś, Miss Chocolate Eyes – odchrząknął, unikając mojego spojrzenia. – I do dzisiaj wcale nimi nie jesteśmy.
— Zauważyłam – mruknęłam cicho.
Mika tylko uśmiechnął się kącikiem ust.
— Kilka razy pożarłem się z Amado na poważnie – kontynuował. – Między innymi w tej sprawie, o której teraz rozmawiamy.
Odstawił na ziemię filiżankę. Przysunął się do mnie i objął mnie ramieniem. Nie protestowałam. Chyba już nie miałam siły na to, żeby się z nim szarpać. Wtuliłam się w niego wręcz jeszcze mocniej. Oboje spoglądaliśmy w przód, na panoramę miasta. Widzieliśmy warstwę burego smogu, która unosiła się nad Medellin i kontrastowała z jasnoniebieskim niebem błyszczącym nad nami w górach. Mika oddychał tak bardzo spokojnie. Czułam, jak przesuwa dłonią po moim ramieniu, próbując mnie zrelaksować. Ja również zaczęłam nabierać głęboko do płuc naszego świeżego powietrza.
— Pamiętam, jak przyszliśmy w to miejsce zaraz po śmierci rodziców. – Leniwie sączył swoją opowieść. – Nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Musieliśmy się pozbierać natychmiast. Musieliśmy zdecydować, co ze sobą zrobimy.
Ja również odstawiłam swoją pustą filiżankę i pogłaskałam go delikatnie po dłoni. Byłam zmęczona tak samo Miką, jak i jego bratem. Ale wiedziałam, że to w tych objęciach mogłam się teraz poczuć bezpiecznie, opuścić gardę, przymknąć oczy i odpocząć. Mika pieścił ustami moją skroń i włosy z tak przejmującą troską i uczuciem, że aż pomyślałam, że tak można dotykać kogoś jedynie w najbardziej wyjątkowych okolicznościach.
— I doszliśmy do wniosku – powiedział – że, tak naprawdę, obaj chcemy od życia tylko jednego.
— Czego? – spytałam, ledwo słyszalnie.
Mika przytrzymał dłużej swoje miękkie wargi na moim lekko słonym od słońca i potu czole. Następnie zaczął je powoli przesuwać wzdłuż mojej skroni, po policzku, w kierunku szyi. Odchyliłam głowę, żeby ułatwić mu dostęp. Zrobiło mi się trochę cieplej niż powinno. On chwycił w zęby miękki płatek mojego ucha. I wyszeptał:
— Wszystkiego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top