5.4. "Goniąc kormorany"

Ilość wyrazów: 3711

⛔: grożenie bronią, kradzieże

Akt XII: Cesar Garrido

Choć poszukiwana zdołała w ostatniej chwili wymknąć się z ukrycia, wokół jej szyi wciąż zaciskała się pętla. Cesar Garrido powolnym krokiem ruszył wzdłuż krakowskiej ulicy. Sprawdzał w notatniku numery rejestracyjne samochodów, które pozostały na miejscu, oraz tych, które wcześniej tu stały, a teraz zniknęły z miejsc parkingowych. Inspektor wiedział, że postrzelił na polowaniu sarnę i teraz tropił ślady gorącej krwi, drążącej czerwone korytarzyki w śniegu.

Po sporządzeniu niezbędnych zapisków, spokojnie udał się do swojego hotelu. Wydał zarządzenie, żeby sprawdzić, które firmy przewozowe realizowały zlecenia w okolicy akademika w interesujących go godzinach, a następnie, by zidentyfikować, na kogo były zarejestrowane pojazdy, które zniknęły. Kolejny krok stanowiło zdobycie nagrań z publicznych kamer, w celu prześledzenia tras samochodów. Gdyby dopisało szczęście, mógłby ustalić nowe miejsce pobytu Toni Williams w przeciągu paru godzin. W innym przypadku, zanosiło się na kilka dni pracy policyjnej.

Na biurku, tuż obok otwartej butelki piwa z mini baru, leżała legitymacja studencka dziewczyny i paszport jej brata, wystawiony na fałszywe włoskie nazwisko. Garrido wpisał wiadomość na serwer należący do swojego zespołu, wciąż pozostającego w Kolumbii. Polecił im trzymanie ręki na pulsie w temacie wszystkich kart kredytowych należących do Tima Williamsa. Inspektor podejrzewał, że Kostarykańczyk miał przy sobie jeszcze więcej podrobionych dowodów tożsamości, ale wszelka przezorność nakazywała podjąć wielokierunkowe działania. Fakt, że Antonia posłużyła się autentycznym kolumbijskim dokumentem mógł sugerować, że zasoby uciekającego rodzeństwa się kończyły.

Po niecałych dwóch godzinach Garrido triumfalnie klepnął kilka razy dłonią w deskę biurka. I zaczął się zbierać w podróż do Wrocławia.

Zakładając kamizelkę kuloodporną oraz kompletując zestaw broni, śmiał się sam do siebie, że tym razem miał szansę dopaść tę dwójkę bez żadnej pomocy ze strony polskiej policji. Chciał to załatwić tak cicho i zarazem tak brutalnie, jak się tylko dało.

Po przybyciu na miejsce, w pierwszej kolejności skontaktował się z właścicielem wynajętego mieszkania. Pokazał wszelkie wymagane nakazy i uprawnienia, żeby otrzymać od niego kod wejściowy do apartamentu. Później pozostało mu jedynie oczekiwanie na to, aż Williamsowie poczują się wystarczająco bezpiecznie wewnątrz.

Około godziny trzynastej, Cesar Garrido wszedł do budynku Sky Tower głównym wejściem. Po lewej stronie dostrzegł restaurację serwującą dania kuchni amerykańskiej, a po prawej wypakowaną ludźmi ponad wszelką przyzwoitość sieciową kawiarnię Costa. Im dalej jednak szedł w głąb budynku, tym więcej zauważał pustych lokali oklejonych szarym papierem. Wydało mu się to podejrzane. Policyjny instynkt podpowiadał, że skoro w potężnym budynku handlowym nie prowadziło się handlu, inwestycja musiała służyć jakimś innym celom.

Cała pusta, szara powierzchnia pierwszego piętra przywodziła na myśl klimatem bardziej strefę zamkniętą wokół elektrowni w Czarnobylu niż biurowiec w centrum dużego miasta w Europie. Kolorowe fotografie przemienione w obrazy zawieszone na ścianach sugerowały, że jeszcze zupełnie niedawno chodzili tędy ludzie i toczyło się tu jakieś życie. Teraz o śladach pobytu człowieka na pierwszym piętrze Sky Tower świadczył jedynie unoszący się korytarzami wentylacyjnymi zapach podgrzewanej kanapki z wyludnionego baru Subway'a. Hiszpanowi przeszło nawet przez myśl, że Ibaigurenowie zawczasu kupili cały ten budynek za pośrednictwem jednej z kontrolowanych przez siebie firm.

Garrido wypił pospiesznie espresso w Starbucksie na parterze, gdzie uprzejmy barista zapytał go o imię, a on przedstawił się jako Pedro. Następnie opuścił budynek tylnym wyjściem. Skierował się do znajdującej się tuż obok recepcji apartamentów.

Na trzydziestym ósmym piętrze odnalazł właściwe drzwi. Przyłożył do nich ucho. Odpowiedziała mu cisza. Inspektor miał nadzieję, że zaskoczy rodzeństwo w trakcie drzemki. Według jego szacunków, Williamsowie musieli być o tej godzinie już wyczerpani. Uciekali z Gdyni do Krakowa, następnie do Wrocławia, nieomal bez chwili oddechu. Adrenalina mogła im pomóc na miejscu jeszcze przez maksymalnie dwie lub trzy godziny. Otulając się bezpieczną ciszą tak wysoko nad ziemią, musieli wreszcie poddać się potrzebie snu.

Inspektor wpisał poprawny kod do zamka przypominającego niewielki terminal płatniczy. Elektroniczna blokada ustąpiła. Mężczyzna ścisnął mocniej rękojeść pistoletu i nacisnął na klamkę.

Kilkadziesiąt kondygnacji niżej, samochody jeden za drugim głośno grzechotały, urywając koła oraz zawieszenia na dziurawej jezdni wzdłuż ulicy Powstańców Śląskich. Tu, można było godzinami stać w aneksie kuchennym i z poświęceniem kroić ciszę nożem na drobniutkie plasterki. Zupełnie jakby ten apartament również należał do czarnobylskiej strefy zero.

Garrido poruszył niespokojnie ramieniem. Dostrzegł kropelki wody na blacie przy zlewozmywaku. I nieregularne ułożenie włosia na dywanie pod stolikiem kawowym. Ktoś odwiedził to pomieszczenie. Ale najwyraźniej w nim nie został. Nie pachniało tu obecnością zadomowionego, śpiącego człowieka. 

Inspektor stawiał stopy na panelach tak bezgłośnie, jakby pragnął dołączyć do tej niemej symfonii silent disco. Uchylił drzwi do pokoju, będącego według jego dedukcji sypialnią. Królewskie łoże przykrywała idealnie naciągnięta szara powłoka welurowego koca.

Pozwolił sobie na cichy wydech, przepełniony rozczarowaniem. Miał jeszcze do sprawdzenia szafę z rozsuwanymi drzwiami oraz łazienkę, z której nie dochodziło żadne światło i gdzie poszukiwani mogli się schować, gdy tylko usłyszeli dźwięk otwieranego zamka. Jednak coraz bardziej stawało się jasne, że w mieszkaniu ich nie było.

Mężczyzna wyciągnął przed siebie dłoń, by zamaszystym gestem odsunąć drzwi szafy, jednocześnie mierząc z broni do środka. Skoncentrowany na tym zadaniu, o pół sekundy za późno zorientował się, że zaczął dzielić cząsteczki tlenu w pokoju z inną osobą. W tym idealnym bezgłosie, dopiero najdrobniejszy szelest materiału przyciągnął jego uwagę. Garrido natychmiast odwrócił się za siebie, gotowy, by wystrzelić. Jednak zanim barki Hiszpana wykonały pełen obrót i ustawiły się w pozycji dogodnej do strzału, kątem oka dostrzegł męskie ramię w koszulce na krótki rękaw, zakończone bronią wycelowaną wprost między jego oczy.

Miał przed sobą Amado Ibaigurena. Zaślepiony nienawiścią do przeciwnika, Garrido nie dbał o zagrożenie dla własnego życia. Ponownie zbierał się do wypuszczenia kuli z potężną prędkością. Przez głowę przelatywało mu tylko pytanie, w które miejsce powinien celować – czy zabijać od razu, czy jedynie unieszkodliwić i dobić w inny sposób. Ale Kolumbijczyk na tym etapie wciąż miał przewagę sytuacyjną.

— Nie myśl, że mrugnę – ostrzegł od razu.

Ibaiguren stał pewnie. Nie drżała mu ręka. Był gotów, by ponieść konsekwencje śmiertelnego strzału do oficera policji. Jednym pociskiem zamierzał go wysłać na wieczną służbę.

— Nie po tym, co próbowałeś zrobić mojej dziewczynie – sprecyzował.

— Twojej dziewczynie? Powiało optymizmem. – Garrido z konieczności odrzucił broń na podłogę, ale nie tracił rezonu.

W oczach Amado, Toni na zawsze miała pozostać jego narzeczoną. Niezależnie od tego, co mu Haimar jednoznacznie zakomunikował przed wylotem. Nie wierzył, że mógłby jeszcze kiedykolwiek zakochać się w innej. Przez wcześniejsze trzydzieści siedem i pół roku nie potrafił.

— Tak. Mojej dziewczynie. Dla której zmieniam swoje życie – powiedział z irytacją. – I ostatnią rzeczą, która mi się teraz marzy, jest branie udziału w jakichś zemstach rodowych.

Ze złością potrząsnął głową, aż mu się rozburzyły włosy, trzymane do tej pory za uchem. Wsunął w nie dłoń i przeczesał palcami za siebie.

— Gdzie my jesteśmy? W Albanii w trzynastym wieku? – mruknął pod nosem.

Amado przyleciał do Polski tuż po wypisaniu ze szpitala. Czekał na potwierdzenie zarzutów korupcyjnych wobec Cesara Garrido i uruchomienie ścieżki dyplomatycznej umożliwiającej zatrzymanie policjanta. Zielone światło zapaliło się w ostatniej chwili: akurat w sobotę rano. Amado korzystał już z kompletu informacji, które Tim Williams przekazał mu za pośrednictwem Nicolasa Pereiry.

Zatrzymał się w innym z apartamentów w budynku Sky Tower, a jego ludzie zainstalowali kamery do podglądu wewnątrz mieszkania Williamsów zaledwie kilkanaście minut po ich wyjściu. W pomieszczeniu wciąż unosiła się delikatna nuta owocowych perfum Truskaweczki, którą Kolumbijczyk potrafił bardzo dokładnie wyczuć, odkąd rzucił palenie. Zapach przywodzący mu na myśl ukochaną, z którą minął się dosłownie o centymetry, zmiękczył jego twarde serce bardziej, niż mógłby się tego spodziewać.

— Człowieku. Posłuchaj mnie – zaczął znacznie łagodniej. – Wiem o tym, że masz matkę. Dwie siostry. I jaki ty masz z nimi kontakt? – pytał retorycznie. – Przez ostatnie dwadzieścia lat miałeś na głowie ściganie ludzi, którzy nic ci nie zrobili. Mój ojciec już dawno nie żyje, a ty – z zemsty na nim – zastrzeliłeś swoją koleżankę z zespołu. Czy ty w ogóle pamiętasz, o co ci chodziło?

Amado w tym momencie usłyszał głos dochodzący ze słuchawki zainstalowanej w uchu. Manuel Mendoza poinformował go, że antyterroryści już weszli do budynku. Gra prawie się skończyła. Oddech Hiszpana przyspieszył. Skierował wzrok na pistolet leżący przy jego bucie. Przez głowę przeleciało mu, żeby wykonać ten ostatni, desperacki krok. Ibaiguren czytał jego myśli wyraźnie i dokładnie, jakby wyświetlały się wyboldowanym fontem na zamontowanym na czole prompterze.

Wspomnienie wciąż żyjących i zaniedbanych przez niego członkiń rodziny Garrido spowolniło hiszpańskiego policjanta i wybiło go z rytmu. Nie był w stanie sięgnąć po broń. Ramię zatrzymało się samo. To był już naprawdę koniec.

— Trzymanie urazy zniszczyło ci życie. – Amado uniósł brwi, kiwając głową z niedowierzaniem. Nie chciało mu się nawet komentować chaosu i wszystkich reperkusji wojny podjazdowej, która się rozpoczęła w styczniu ubiegłego roku. Ale był zbyt zdziwiony, żeby nie wypowiedzieć tego ostatniego zdania: – Gdybyś od początku chciał mnie tylko aresztować, pewnie już byś to zrobił.

Z przerażeniem przyglądał się z bliska, do jakich zniszczeń potrafiło zaprowadzić ludzkie pragnienie zemsty. I głęboko westchnął, wiedząc, że to zaledwie przygrywka do tego, co już niedługo miało go czekać.

Akt XIII: Najlepszy rosół na świecie

Na tapczanie u Jagody w pokoju, zwinąwszy się w kulkę, zdrzemnęłam się na dwie godziny. Wybudziło mnie domykanie szafy, która zapiszczała równie melodyjnie, co ciskany o podłogę akordeon. Po ślimaczym tempie, w jakim wracałam do normalności, mogłam wywnioskować, że spałam raczej przez dwa dni, niż sto dwadzieścia minut.

— Mama mówi, że jutro zrobi leczo, tylko muszę jej przynieść warzywa z działki – wytłumaczyła przepraszająco Jagoda, rozbierając się przy mnie do bielizny i wkładając na siebie cieplejszy dres.

Zanim zdążyłam przyjąć tę informację, dokonać jej analizy, a następnie zapytać, czym jest leczo, przed zaropiałymi oczami miałam już podstawione zdjęcie cukinii, papryki oraz pomidorów, pokrojonych w kostkę.

Wzrok mojej kuzynki zatrzymał się na chwilę na pomarańczowych plecakach. Lekko odkaszlnęła i w pośpiechu odwróciła głowę.

— Może chcecie iść ze mną? – zapytała, dyplomatycznie unikając tematu pieniędzy. – Zrobilibyśmy grilla. Są też renklody do zebrania.

Znowu zbliżyła do mojej twarzy smartfona. Tym razem pierwszoplanową rolę na ekranie odgrywały okrągłe śliwki w barwie ciepłej żółci.

Gdybym z kolei to ja chciała wytłumaczyć komuś znaczenie angielskiego idiomu elephant in the room, sfotografowałabym mój bagaż, o który Jagoda się właśnie widowiskowo potknęła, aż ze stopy zsunął się jej błękitny delfinek.

Tim i ja byliśmy milionerami. Ukrywaliśmy się przed policją. Trafiliśmy do domu, w którym nikt nie chodził na obiad do restauracji z gwiazdką Michelina, tylko ciocia gotowała rosół i tłukła schabowego. Wieczorami nie leżało się tu z kieliszkiem chilijskiego wina na łóżku pod baldachimem przy pięćdziesięciometrowym podświetlanym basenie. Tu przez noc się marynowało, po czym grillowało na działce karkówkę, popijając ją piwem kupionym w Żabce.

Wylądowaliśmy w miasteczku, przy którym Wałbrzych z wiaduktem z siódmego kręgu piekielnego i z fioletowym płynem w butelkach, błyszczał swoją co trzecią przepaloną latarnią niczym metropolia na kalifornijskim wybrzeżu. I choć pokrewieństwo łączące nas z rodziną Nowaków było całkiem bliskie, to wyglądaliśmy dla nich jak postaci z ilustrowanej książki dla dzieci, które ożyły pod wpływem magicznej mocy kwiatowego księżyca i wyjechały w dyniowej karocy prosto na ich trzydziestoletnią, wyświechtaną bordową wykładzinę.

***

Wróciliśmy z działki późnym wieczorem, targając ze sobą nie tylko materiały na leczo, ale również kilka wiader wiśni, jabłek i renklod. Doskonale bawiłam się, wspinając się na drabinę i zrywając owoce. Gęsta trawa przyjemnie łaskotała moje łydki w dojrzałym, sierpniowym popołudniowym słońcu.

— Mamo, znowu ktoś nam ukradł grabie z altanki – krzyknęła Jagoda już w wejściu.

Przeszliśmy do kuchni, by poustawiać na stole pojemniki z owocami i warzywami. Mój brzuch był pełen grillowanej cukinii, papryki oraz bakłażana. Zaczęłam tęsknić za swoją balkonową hodowlą, która w tym momencie musiała już przypominać suche badyle z leśnej gęstwiny strawionej pożarem.

Ciocia wyszła z salonu i złowrogo oparła ręce na biodrach.

— Rozumiem, że ta nowa kłódka już jest zniszczona? – zapytała tonem biegłego rzeczoznawcy.

Pokiwaliśmy ze smutkiem głowami. Tim wrócił do samochodu, żeby wyjąć jeszcze grill z bagażnika. Ciocia przybrała minę mścicielki gotowej wyrżnąć czyjeś pierworodne potomstwo do dziesiątego pokolenia wprzód.

— Wyobraź sobie, miałam takie ładne lilie w tym roku – zaczęła opowieść. – A potem idę na cmentarz i zgadnij, Tosiu, co się stało. Pod cmentarzem siedzi baba i sprzedaje te moje lilie. No szlag by człowieka trafił – dobitnie zaakcentowała ciocia.

Podniosła pilota, żeby uruchomić mały telewizorek na kuchennym kredensie. Na ekranie najpierw dostrzegłam zbiegowisko, potem służby w świecących kamizelkach, a wreszcie, gdy kamera pokazała szerszą perspektywę, budynek Sky Towera. Złapałam się krawędzi stołu, bo moje nogi od razu zatrzęsły się jak czerwona galaretka na cieście wyłożonym na blasze, położonej na pasiastym ręczniku.

— Oczywiście, policja nie ma czasu zajmować się moimi liliami, bo na przykład dzisiaj we Wrocławiu łapali jakiś gang narkotykowy, albo... 

Ciocia dyplomatycznie urwała zdanie, zanim z jej ust ponownie wyleciał temat pieniędzy w naszych plecakach. Odłożyła pilota na miejsce.

Z szybko wypowiadanych słów przez polskiego reportera nie byłam w stanie zrozumieć zupełnie niczego. A czekaliśmy na te wiadomości. Tim już po południu sprawdzał, czy przyszły informacje, których się spodziewał. Pokrycie sieci na górskim, przygranicznym terenie okazało się jednak minimalne. Jagoda później nam wyjaśniła, że w lesie za działkami nie było w ogóle żadnego sygnału. Ewentualnie pojawiały się wiadomości o treści: Witamy w Czechach.

Przebitki z Wrocławia zastąpił materiał z wyrzutnią rakietową detonującą ładunek na pustyni. Po chwili brodaci mężczyźni przechadzali się ścieżką tuż przy wysokim, kamiennym murze jakiegoś miasta, a zaraz po nich dzieci bez kończyn płakały w szpitalu polowym pod namiotem.

— Dopiero co zaczęła się Ukraina, teraz wojna na Bliskim Wschodzie, za rok znowu wojna w Zatoce Perskiej, potem jeszcze coś na Bałkanach i tak to się toczy na tym świecie – podsumowała filozoficznie ciocia Halina podczas krojenia ciasta. – I co z tym zrobisz? No nic nie zrobisz. Dla Tymka to pewnie od razu ze trzy kawałki. – Z godnym pozazdroszczenia stoicyzmem przeszła od pourywanych nóg do tematu słodyczy.

— On tyle je, a po nim w ogóle tego nie widać. Powiedz mi, jak on to robi? – Ściszonym głosem próbowała wydobyć ode mnie sekret. Rozłożyłam bezradnie ręce, żeby nie wychlapać, że Tim sporo pali, a kiedyś też wciągał.

— Ja to zjem tylko jeden kawałek i od razu go widzę na wadze na drugi dzień – żaliła się dalej ciocia. – Może ja też powinnam zacząć jeść same liście i korzonki, tak jak ty.

Tim zjawił się w drzwiach i pospiesznie przeniósł grilla do pokoju z dżemem oraz półlitrówkami. Wzrokiem jednoznacznie dawał mi do zrozumienia, że musimy porozmawiać na osobności, i to natychmiast.

— Cześć, Tymek – powiedziałam do niego po polsku, żeby zamaskować swoje zdenerwowanie.

Pod pozorem sprawdzenia łóżek przygotowanych dla nas w pokoju Jagody, zniknęliśmy za wysokimi, białymi drzwiami. Na szczęście mój brat nie trzymał mnie zbyt długo w niepewności.

— Rozmawiałem z Amado – odezwał się równocześnie z dźwiękiem domykanej klamki. – To już koniec. Jesteśmy bezpieczni.

Nie zdążyłam nawet odetchnąć z ulgą, bo zagotowałam się na samą myśl o tym, że to Tim – a nie ja – usłyszał głos mojego ukochanego mężczyzny. Tak bardzo chciałam mieć Amado na drugim końcu linii, żeby chociaż móc pomilczeć razem z nim. Dopiero teraz zyskałam pewność, że był zdrowy. Dla mnie nic innego się nie liczyło. No, prawie nic.

— Jak się do ciebie odnosił? – zapytałam.

— Neutralnie – odpowiedział wymijająco.

Wyobraziłam sobie ten głos zdystansowany wobec rozmówcy jak nos wobec psich odchodów podnoszonych na łopatce z trawnika. Amado nie zaszczycał niegodnych choćby jednym słówkiem więcej, niż było mu potrzebne do przekazania komunikatu. I dawał to po sobie poznać w sposób niebudzący wątpliwości.

— Przynajmniej pozwolił ci żyć – znalazłam optymistyczny akcent. 

Z tyłu głowy miałam jednak Michaela Corleone, który obiecał swojej siostrze, że nie uczyni jej wdową w dniu chrzcin jej dziecka. A potem wyszło jak zawsze.

Dopóki istniało zagrożenie ze strony Neville'a, Amado, Mika i Tim zawarli coś na wzór paktu o nieagresji. Tim nawet przekonał Mikę, żeby umożliwił nam ucieczkę do Polski. 

Teraz już wiedziałam, dlaczego mój brat na to naciskał. Kiedy Sowieci wchodzili na tereny ówczesnej wschodniej Polski, partyzanci musieli zgłaszać się do nich i oddawać im broń. To była pułapka. Rozbrojonych żołnierzy wysyłano na Syberię. 

Brat pradziadka zdążył w porę dowiedzieć się o tym i uciec. Przyjechał na Ziemie Odzyskane. A tutaj poszukiwano i aresztowano partyzantów. Dlatego ludzie mówili, że ich dokumenty zostały zniszczone podczas wojny. Wyrabiali sobie nowe i wymyślali nowe życiorysy. 

Również dziadek cioci Haliny, a brat naszego pradziadka przybrał nowe nazwisko. Od tej pory nazywał się: Władysław Ostródzki. Ślad po dawnym Władysławie Komorowskim urywał się w odmętach II wojny. Ani policja, ani Amado, nie znaleźliby nas w tym miejscu nigdy w życiu.

— Być może chciałabyś wybadać jego nastrój – odchrząknął Tim. – On jest teraz w Polsce.

Amado był w Polsce. Na sam dźwięk tej wiadomości, moje serce zaczęło bić w tempie jamajskiego sprintera ustanawiającego rekord świata w biegu na sto metrów.

— Sugerujesz, że powinnam się z nim spotkać? – upewniłam się. 

Pragnęłam zobaczyć Amado, to fakt, ale nie wiedziałam, czego powinnam od tego spotkania oczekiwać. Po prostu sama wciąż nie znałam odpowiedzi na pytania o naszą przyszłość. Gdyby zaczął mnie pytać, musiałabym poprosić o więcej czasu.

Chciałam wyciągnąć do niego ręce, żeby mógł je objąć i ogrzać swoimi dłońmi, ale obawiałam się konsekwencji. Bałam się, że nie wytrzymam dłuższego fizycznego kontaktu. Że znowu coś mu obiecam, a potem wycofam się w ostatniej chwili. Tak jak tamtej nocy, gdy zaczęliśmy rozmawiać i z braku umiejętności radzenia sobie z problemami w inny sposób, zaproponowałam mu seks.

— No dobrze by było – przyznał mój brat. – Na rozpoznanie terenu.

Za oknem zrobiło się już całkiem ciemno. Do pokoju docierało jedynie rachityczne światełko oddalonej lampy ulicznej. Wzięłam do ręki smartfona i zasklepiłam się na podłodze pomiędzy kanapą a skrzypiącą szafą. Zupełnie jakby ochrona złożona z mebli miała zadbać o moje bezpieczeństwo podczas pisania wiadomości w komunikatorze. 

Czy zgodziłbyś się spotkać ze mną, żebym mogła Ci podziękować za pomoc, na żywo? Mógłbyś mnie odwiedzić w moim mieszkaniu w Gdyni – pisałam z sercem w przełyku. Znajdowaliśmy się najbliżej siebie, odkąd strzelanina rozdzieliła nas w końcówce maja. 

Choć Amado teraz przebywał w innym polskim mieście, nieomal czułam ciepło jego oddechu na policzku. 

Moglibyśmy spędzić razem parę dni. Poszukać wspólnie odpowiedzi na kilka pytań – wpisałam trzęsącym się kciukiem i kliknęłam w przycisk oznaczający wysyłkę.

Jedna z najtrudniejszych decyzji dotyczących mojej przyszłości już była za mną. Wykonałam ten krok. Mogłam jedynie odwlekać ów moment, ale prędzej czy później i tak musiałabym się ostatecznie skonfrontować ze swoimi wątpliwościami.

W nocy internet zaczął działać o wiele szybciej. Na moim ekranie od razu wyskoczyło powiadomienie o wiadomości dostarczonej i odczytanej. Niestety, przez następne minuty katowałam się wpatrywaniem w na zmianę wyświetlający się i znikający komunikat: Amado pisze wiadomość.

Huśtawka emocji gwałtownie przechyliła się w drugą stronę. – A co, jeśli on właśnie produkuje wieloakapitowy elaborat o tym, że najlepiej będzie dla nas, jeśli pójdziemy każde w swoją stronę i nie zobaczymy się już nigdy więcej? No bo co innego można pisać przez tyle czasu? – zamartwiałam się. 

Otwarta rana tęsknoty, odtrącenia, zerowego poczucia własnej wartości pompowała nową falę ropy za każdym razem, gdy animowane trzy kropeczki sugerowały, że Amado znów używał klawiatury, ale nie wysyłał tekstu.

Wreszcie, stało się. Po kwadransie podarował mi efekt cyzelowania słownictwa tak pieczołowitego i uważnego, jakby właśnie odrzucał szmatką najdrobniejsze pyłki z jednego ze swoich nieprzyzwoicie drogich zegarków. 

Zacisnęłam z całej siły powieki i pochyliłam szyję niżej nad telefonem. Potrzebowałam jeszcze głębokiego wdechu i wydechu, aż nabrałam gotowości, by otworzyć oczy szeroko i jednym haustem przeczytać otrzymaną treść. Na tle białego prostokąta wyświetliły mi się czarne literki złożone w dwa wyrazy:

Bardzo chętnie

Po nich następował znak przestankowy w postaci przecinka, w dalszej kolejności emoji z truskawką, i wreszcie kropka.

— Długo się zastanawiał. – Wyprostowałam ramię i pokazałam bratu rezultat rozmowy.

— Albo nie umiał znaleźć tego emoji – wyzłośliwiał się Tim.

Przewróciłam do niego oczami, żeby nie robił z Amado takiej łamagi klawiaturowej. To prawda, że na początku naszej znajomości Ami nigdy nie używał pisma obrazkowego, ale długotrwała korespondencja ze mną mocno wpłynęła na jego nawyki. Emoji z monoklem i truskaweczkę trzymał pod poszetką w swoim garniturze, żeby móc je zawsze łatwo wyjąć i w każdej chwili z nich skorzystać.

Po załatwieniu najważniejszego z jego punktu widzenia tematu, Tim podszedł do plecaków i wypakował z nich nasze ciepłe dresy.

— Wiesz, że będziemy musieli się stąd zwinąć? – spytał, zakładając szarą bluzę i zapinając zamek aż pod samą szyję.

Niechętnie skinęłam głową. Publiczne ujawnienie reszty informacji o policyjnej akcji w Sky Towerze stanowiło już tylko kwestię czasu. Spodziewaliśmy się, że od tamtej pory nasi krewni będą patrzeć na nas zupełnie inaczej. I tak wystarczająco namieszaliśmy w ich życiu. Ani ja, ani mój brat nie mielibyśmy śmiałości, żeby spojrzeć im w oczy i opowiedzieć o wszystkim. Poza tym obciążenie ich wiedzą o naszych problemach mogłoby im tylko długoterminowo psychicznie zaszkodzić. A tego nie chcieliśmy najbardziej w życiu.

Powoli zaczęłam wsuwać na siebie ciemne spodnie. Tim bez żadnego zbędnego słowa zajął się otwieraniem okna, wychodzącego wprost do ogródka, znajdującego się na na poziomie naszego bardzo wysokiego parteru. Pierwsza z toreb wylądowała na miękkiej ziemi tak cicho, jakby mój brat wynosił w niej skradzioną kolekcję królewskich diamentów. 

Ostatni raz spojrzałam na światło przedostające się z kuchni przez szczelinki zamkniętych drzwi. Doleciał do mnie wesoły gwar krzątaniny i śmiech podczas rozmowy. Nie mogłam odejść w taki sposób. Zerwałam się z podłogi, podbiegłam do okna i szarpnęłam Tima za nogę, która do połowy wciągnęła się już na betonowy murek stanowiący obudowę ogródka.

Obrócił się w moją stronę, pytając mnie groźnie wzrokiem, czy zamierzałam go przewrócić. Oczywiście chodziło mi zupełnie nie o to.

— Bo ja... chciałam zostawić tutaj swój plecak – jęknęłam cicho. Bałam się jego reakcji. Ustaliliśmy wprawdzie, że wszystkie pieniądze, które zdobyliśmy, zawsze należały do nas obojga, więc teoretycznie mogłam zrobić ze swoją połową to, co uważałam za stosowne. Tylko że mózg mojego brata w ogóle nie funkcjonował w ten sposób. Pieniądze to były pieniądze. Świętość.

Tim wciągnął się w całości na murek i przykucnął na nim, obracając się do mnie twarzą. Myślałam, że zbiera się do wywrzeszczenia mi odpowiedzi, ewentualnie toczy ze sobą wewnętrzną batalię, czy powinien narobić tyle zbędnego hałasu. Ale nie. On sięgnął za siebie. Wyjął z torby portfel i kilka dokumentów, które następnie ukrył w kieszeni bluzy. A potem podał mi swój plecak, bym pomogła mu go włożyć z powrotem do środka.

Po chwili delikatny, nocny wiatr nawiał przez firankę odrobinę chłodnego powietrza do pustego pokoju. W Nowej Rudzie został po nas tylko bagaż. A na nim karteczka z napisem: From one berry to another. I druga: For the best rosół in the world. I didn't even mind the carrot.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top