5.3. "Hera koka hasz LSD"
Ilość wyrazów: 5988
⛔: wulgaryzmy, bardzo złe relacje rodzinne, wojna, skrajna bieda na terenach po zamkniętych kopalniach
Akt IX: Równowaga w kosmosie
— Będziemy zaburzać równowagę w kosmosie? – Próbowałam rozluźnić atmosferę.
Podejrzewałam, że chodziło o jakiś kolejny z kontaktów Tima, ale ciekawiło mnie, dlaczego chował go za tak potężnym parawanem tajemnicy. Umierałam z niecierpliwości, żeby poznać ten sekret.
Mój brat sięgnął do pomarańczowego plecaka turystycznego i dogrzebał się w nim do aktówki. Usiedliśmy na szarym komplecie wypoczynkowym. Tim otworzył teczkę z dokumentami i podał mi do ręki czarno-białe zdjęcie, które wcześniej mignęło mi tylko przez parę sekund w samochodzie.
Na wyblakłej fotografii elegancki, wysoki, młody szatyn z falowanymi włosami pozował przy stoliku z ozdobnym wazonem. Nie miałam pojęcia kto to, ale serce podświadomie zabiło mi szybciej. Czy to możliwe...? Przecież Tim by nie odstawiał całego ceremoniału wokół zdjęcia jakiejś przypadkowej osoby – pomyślałam.
— Czy to...? – spytałam, pozwalając mu, by dokończył.
— Kuzyn naszego dziadka – potwierdził moje przypuszczenia.
Siedziałam na kanapie z otwartymi ustami. Na świecie mieszkało więcej Komorowskich. Wiedziałam o tym. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że spotkanie kogoś innego niż my było realistyczne. Nie po tym, jak potraktowano Tima na pogrzebie w San Jose. Rodzina z Kostaryki nie chciała mieć z nami nic wspólnego. Dlaczego niby dalsi krewni z Polski mieliby się przejąć naszym losem?
— Jedziemy do, uch... Do wujka? – Nie wiedziałam, jak nazwać łączącą nas relację. Z jednej strony, ekscytacja wybuchała mi uszami, ale z drugiej, całkowicie rozumiałam, dlaczego Tim podchodził do tego kontaktu z taką rezerwą. Mogliśmy porządnie namieszać w czyimś życiu i zaszkodzić wszystkim dookoła. Tak bardzo pragnęłam mieć wreszcie namiastkę prawdziwej rodziny. Jednak obawiałam się też kolejnego odrzucenia.
Tim trzymał język za zębami, bo bał się, że będę naciskać na tę wizytę i oboje srogo się rozczarujemy. Pewnie miał na myśli przede wszystkim mnie, gdyż do tej pory nie poczułam na własnej skórze palącego bólu, kiedy ktoś, w kim płynęła ta sama krew, pokazywał ci drogę do drzwi. Ale teraz już nie mieliśmy wyjścia.
— Nie. Zmarł na Covid w zimie. – Tim przebił balonik moich oczekiwań.
Pospiesznie odwróciłam fotografię. Odczytałam zapisane tam imię i nazwisko oraz adres.
— Szukamy jego córki – dodał mój brat.
— Trochę daleka rodzina – wyraziłam obawę. – A my nawet nie mówimy po polsku.
Naszego powolnego gaworzenia i składania literek nie traktowałam jako znajomości języka. Codziennie podłapywaliśmy nowe słówka, ale do płynnej mowy wciąż nam było daleko.
— Musimy spróbować. Nic innego nam nie zostało – powiedział lekko zdenerwowanym, a może podnieconym głosem. – Pamiętam, że oni wysyłali sobie z dziadkiem kartki na święta. Powinni przynajmniej wiedzieć o naszym istnieniu – dodał.
— Ciekawe, co jeszcze o nas wiedzą – mruknęłam, pełna najgorszych przeczuć.
— Mam nadzieję, że nic więcej. I tak powinno zostać.
Skinęłam głową na potwierdzenie. Mogliśmy liczyć na jakąkolwiek serdeczność od dalekiej cioci tylko wtedy, jeśli ona nie będzie znała prawdy o powodzie naszej wizyty w Polsce. Chcieliśmy być dla niej jak najmniejszym możliwym ciężarem i, oczywiście, nie narażać jej na niebezpieczeństwo.
Tim sprawdził godzinę na wyświetlaczu telefonu.
— I po co ci było tyle tych zegarków? – Dałam upust emocjom w temacie snobowania się drogimi markami.
— Za piętnaście minut wychodzimy. – Udał, że nie usłyszał mojej uszczypliwości. – Idziemy na pociąg.
Podczas gdy ja testowałam w akademiku tanie wódki, mój brat skontaktował się z panem Voldemortem. Kosztem poważnego uszczuplenia oszczędności, udało nam się zorganizować kolejny etap zapadania pod ziemię. Pracownicy ochrony kilku okolicznych budynków przytulili konkretne pieniądze w zamian za przekazanie policji spreparowanych taśm, według których wyszliśmy ze Sky Towera o kilka godzin później, niż zrobiliśmy to naprawdę.
Do tej pory zawsze poruszaliśmy się samochodami. Tym razem, by zmylić i opóźnić śledczych, ruszyliśmy na pobliski dworzec kolejowy.
Ale nie poszliśmy główną ulicą. Skierowaliśmy się na klepisko pełniące funkcję parkingu, przeszliśmy koło bazaru, a następnie zniknęliśmy pomiędzy podwórkami.
Gdy tylko znaleźliśmy się poza zasięgiem kamer przemysłowych, zaciągnęliśmy na plecaki pokrowce przeciwdeszczowe i założyliśmy na siebie turystyczne kurtki z kapturami. Dzięki opadom przelotnej mżawki, wszyscy gnieżdżący się w potwornym ścisku na peronach wyglądali tak samo.
Zapakowaliśmy się do pociągu jadącego do Szklarskiej Poręby. Usiedliśmy na welurowej, trzyosobowej kanapie, która skumulowała w sobie zapach niejednego pasażera, woń pociągowego smaru oraz zużytej szmaty do mycia okien.
Wąskie półki na bagaż, rozlokowane ponad dwiema ustawionymi naprzeciwko siebie kanapami, szczelnie wypełniły się już torbami. Musieliśmy postawić plecaki na podłodze. Zablokowaliśmy w ten sposób możliwość swobodnego wyjścia ludziom siedzącym najdalej od drzwi.
Pociąg leniwie potoczył się w kierunku naszej docelowej stacji Wałbrzych Główny z dziesięciominutowym opóźnieniem. Pomimo takiego zatłoczenia na niewielkiej przestrzeni w środku przedziału było zimno, bo klimatyzacja pracowała na pełną moc i nie dało się jej wyłączyć. Mój nos się zaczerwienił, błony śluzowe zaczęły boleć, a lekka turystyczna kurtka przeciwdeszczowa, którą miałam na sobie, nie broniła przed chłodem. Przydałyby mi się solidne wełniane skarpetki i sweter.
— Czy mi się wydaje, czy w tym pociągu jest chłodniej niż na zewnątrz? – spytałam Tima cicho, szturchając go w bok.
Zanim zdążył odpowiedzieć twierdząco, niepozorna brunetka z krótką kitką wyjaśniła na głos niezłym hiszpańskim:
— Za to w zimie włączają ogrzewanie na plus trzydzieści.
Posłaliśmy jej uśmiechy rodem z folderu reklamowego. Bez żadnego dogadywania się, Tim i ja równocześnie ustaliliśmy, że bierzemy rzeczy i wychodzimy. Nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek nas podsłuchiwał.
Znaleźliśmy wagon restauracyjny. Zamówiliśmy sobie po kawie oraz po butelce wody mineralnej. Usiedliśmy na krzesłach barowych w miejscu, które właśnie się zwolniło. Zapewne dlatego, że najbliżsi sąsiedzi rozmawiali tak głośno, jakby piwkowali już całą drogę od Poznania.
Moje myśli powędrowały w stronę zbliżającego się z każdym kilometrem spotkania z nieznaną krewną. W głowie kłębiły się pytania czy pomimo oddalenia o tysiące mil, mimo wychowania w innych warunkach, okaże się choć odrobinę taka, jak my? W końcu jej ojciec i nasz dziadek byli kuzynami pierwszego stopnia. Choć nigdy się nie spotkali, utrzymywali ze sobą sporadyczny kontakt listowy. A mój brat w dzieciństwie praktycznie wychowywał się pod okiem dziadków, podczas gdy mama studiowała w USA.
Miałam wrażenie, że kiedyś Tim chętniej dzielił się ze mną swoimi wspomnieniami. Odrzucenie w San Jose musiało wywrzeć większe wrażenie na tym cynicznym człowieku, niż dawał to po sobie poznać.
— Opowiedz mi coś więcej – zapytałam mimo wszystko. Liczyłam na jakieś historie, które do tej pory zasłaniała mu proza życia codziennego, a teraz mogły wreszcie stanąć w należnym im świetle jupiterów.
Tim wzruszył ramionami. Wyjrzał przez okno. Pociąg zatrzymał się właśnie na stacji Jaworzyna Śląska.
— Nie ma za bardzo o czym opowiadać. Sama zobaczysz – odburknął niechętnie pod wpływem mojego świdrującego spojrzenia.
— Pradziadek i prababcia wypłynęli do Kostaryki w momencie, w którym zaczęła się wojna – Dźgnęłam go próbą podsumowania znanych mi informacji. – Pradziadek miał dwóch braci. Starszy został wywieziony wraz z rodziną do Kazachstanu, kiedy do Polski wkroczyła Armia Czerwona. Młodszy się ukrył. Potem był w partyzantce – przypominałam sobie. – Do Polski wyjechał po wojnie, kiedy zmieniły się granice i Nowogródek był już w ZSRR.
— Tak. A majątek zabrano. – Tim skoncentrował się na najważniejszym z jego punktu widzenia aspekcie tej sprawy.
Po chwili jednak dodał:
— To nie było po wojnie.
Nie patrzył na mnie. Wciąż spoglądał przez okno. Ton jego głosu pogłębił się bólem i refleksją. Mój brat musiał wreszcie przenieść się pamięcią do opowieści usłyszanych w dzieciństwie. To one zostawiła w nim trwały ślad, poprzez odczuwanie solidarności z klasą posiadającą oraz głęboką niechęć do komunizmu.
— Wojna dalej trwała, ale ze Wschodu zaczęli już wywozić ludzi – kontynuował. – Najpierw w ogóle ich zawieźli pod Berlin, bo, według planów, tam miała być Polska. A Berlin jeszcze się palił.
— I co się wtedy stało? – spytałam z ciekawością, podpierając łokcie o plastikowy stolik, a brodę opierając na koszyczku ze splecionych palców.
Tim opowiadał o takich rzeczach, o których nigdy nie słyszałam na szkolnych lekcjach historii ani nawet nie czytałam na Wikipedii.
— I siedzieli pod tym Berlinem w pociągu przez trzy tygodnie. – Tim przewrócił oczami z irytacją na Amerykanów, Anglików i Sowietów. – Dopiero jak granice zaczęły być szczegółowo ustalane, to ich cofnęli na wschód.
— I brat pradziadka przyjechał wtedy do Nowej Rudy – uzupełniłam.
— Najpierw do Wrocławia. Otworzyli tam Politechnikę. Studiował na Wydziale Hutniczo-Górniczym. Potem dostał skierowanie do pracy w kopalni w Nowej Rudzie.
Od razu zwróciłam uwagę na fakt, że nasz krewny – wśród powojennej biedy – zapisał się jednak na studia. Podkreśliłam to jako dowód na istnienie kapitału kulturowego, który pomagał się urządzić w nowej rzeczywistości. Cała nasza rodzina, odkąd sięgaliśmy pamięcią, odebrała porządne wykształcenie. Tim jednak prychnął i podniesionym głosem oznajmił, że w nowej rzeczywistości, o której wspomniałam, mogła pomóc jedynie przynależność do PZPR. A co najmniej posiadanie wpływowych kolegów w tej partii.
Uciszyłam go wzrokiem. Zauważyłam, że ludzie zaczęli obracać szyje w naszym kierunku. Tim potrafił wziąć ten konkretny temat zawsze tak bardzo do siebie.
— Brakuje ci dziadka, prawda? – zapytałam. Miałam wrażenie, że tęsknił za swoim wygodnym dzieciństwem i za męską figurą, która w pewnym zakresie zastępowała mu ojca.
Tim jednak się naburmuszył i niecierpliwie zaczął się wiercić na średnio wygodnym siedzeniu.
— Później niewiele się do nas odzywał – przyznał.
Żal i pretensje w jego głosie pod adresem dziadka przysłoniły niedawne obrażenie się na Związek Radziecki. Zaskoczył mnie tym. Do tej pory zawsze wyrażał się tak ciepło o dziadku. Opowiadał o wspólnie spędzonych świętach. O nauce czytania, liczenia, a nawet jazdy na rowerze. Potrafił snuć takie wizje, jakbym ja również była częścią tych szczęśliwych czasów, chociaż przecież urodziłam się znacznie później.
Wszystkie moje wspomnienia stanowiły mieszankę rzeczywistej pamięci, sytuacji odtwarzanych na podstawie zdjęć, a następnie uznawanych przez mój mózg za prawdziwe, oraz informacji, które Tim przekazywał mi po to, żebym w nie wierzyła. Żebym na zawsze nosiła w sercu taki święty wycinek, napełniający mnie ciepłem choinkowych lampek oraz atmosferą wzajemnej miłości, szacunku i zrozumienia.
— Skreślił mamę. Wiadomo, za co – opowiadał mój brat niechętnie. – I skreślił mnie. Nie wiem, za co – uciął z wyrzutem.
Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Wypełniła mnie przykrość tak gorzka, jak kawa, którą wypiłam na wysokości miejscowości Żarów.
W dzieciństwie szybko przestałam wierzyć w Świętego Mikołaja. Tim był wybitnie leniwym opiekunem i po prostu nie chciało mu się bawić w takie ustawki. Nie opowiadał mi też historii o duchach. Nie groził, że jeśli będę niegrzeczna, to przyjdzie czarownica i mnie ukradnie. Zawsze nazywał rzeczy po imieniu. Od dawna zdawałam sobie sprawę, kto był tym człowiekiem, który mógł ukraść nas oboje. Amado.
Ale w tym momencie właśnie odebrał mi tę jedyną dziecięcą naiwność, którą mi wcześniej podarował. Tę najważniejszą.
— Brakuje ci mamy? – dociekałam dalej.
Pomyślałam, że ta sytuacja odcięcia od rodziny zbliżyła ich do siebie. Tim przecież wiele razy mi mówił, że za mamą tęsknił. Chciałam się dowiedzieć, jak ona sobie poradziła z odrzuceniem. Dla niej to również musiał być straszny cios.
— Nie – odrzekł krótko.
Czy to gwizd pociągu zaburzył moją percepcję?
— Słucham?
Nie rozumiałam tego. Przecież chodziliśmy wspólnie na cmentarz. Wiadomo, że ja pojawiałam się przy grobie częściej. Tim bywał zajęty, nie zawsze mu się chciało. Ale wszystkie ważne rocznice spędzaliśmy tam razem.
— Nasza stacja. Wysiadamy – odpowiedział obojętnie.
Obawiałam się najgorszego. Tego, że moje wcześniejsze przypuszczenia na temat jego relacji z rodzicami okazały się trafne. Jednak nie chciałam wierzyć, że mogło być aż tak źle. Przecież zawsze musiały być gdzieś te dobre strony, które na pogrzebach wyciskały z najtwardszych ludzi łzy.
Bałam się poruszać ten temat. Uzyskując prawdziwą wersję historii, straciłabym swoje bezpieczne wyobrażenia, które pomagały mi psychicznie przetrwać niejeden trudny okres. Pełna niezdrowego napięcia, wzięłam w ręce swój plecak i zaczęłam go przeciskać przez wąskie drzwi prowadzące z wagonu restauracyjnego na korytarz.
Akt X: Wyobrażenie końca świata
Wysiedliśmy na stacji Wałbrzych Główny. To tutaj oczekiwaliśmy na kolejny pociąg, odjeżdżający w stronę Kłodzka. Podeszłam do tablicy z rozwieszonym na niej biało-żółtym rozkładem jazdy, żeby się upewnić, czy trafiliśmy w prawidłowe miejsce. Tim stanął tuż za mną. W zamontowanej w oknie budynku szybie widzieliśmy jedynie zniekształcone odbicia naszych sylwetek. Zacisnęłam pięść wokół paska plecaka. Czekała nas rozmowa podwyższonego ryzyka. Nie na kontakt wzrokowy.
— Zawsze obwiniała mnie o zniszczenie jej życia. – Tim wyrzucił z siebie to zdanie, niczym kot wymiotujący kulką własnego futra, która zatruwała jego żołądek miesiącami.
Moje oczy zapaliły się żywą furią. Mówił prawdę. Czułam to. – O nie. Nikt nie będzie tak traktował mojego brata i najlepszego przyjaciela. Nawet duch naszej własnej mamy – momentalnie zawzięłam się w sobie.
— Przecież to nie ty ruchałeś się bez zabezpieczenia przed maturą – wyparowałam bezczelnie, skoro moje sacrum właśnie zatrzęsło się w posadach. – Jak ty mogłeś jej zniszczyć cokolwiek?
Tim zmienił się w kłębek nerwów. Potrzebował papierosa. Na dworcu nie można było palić, więc przeszliśmy wzdłuż drzew w stronę głównej ulicy.
Każdy, po zamknięciu powiek, miał własne wyobrażenie końca świata. Jednak kanonicznym praojcem wszystkich znanych ludzkości krańców cywilizacji, okazała się dzielnica Wałbrzych Podgórze.
Szarość stapiała się z sadzą na posępnych kilkupiętrowych kamienicach i pogłębiała nasze poczucie osuwania się w dół węglowych szybów. Oddychałam, lecz do mojej krwi nie docierał tlen. Zaczynałam się dusić.
— Pomyliliśmy stacje – znalazłam wytłumaczenie. – Mieliśmy wysiąść na dworcu głównym w Wałbrzychu, a wysiedliśmy w faweli.
— To był dworzec główny – odpowiedział Tim, ale porzucił grzebanie w torbie za papierosami na rzecz wyciągania telefonu z tylnej kieszeni jeansów.
Po prawej stronie górował nad nami upiorny, żelazny wiadukt o szerokich przęsłach. Odpowiednik japońskiego lasu samobójców. Tylko, że przeklęty i zapomniany. W to miejsce trafiali wyłącznie grzesznicy skazani na potępienie. Potworne zimno podmuchu wiatru zmroziło krew w moich żyłach. Jakoś miałam wrażenie, że Tim i ja nie wylądowaliśmy tutaj przypadkiem.
Co jakiś czas z zaułków pozapadanych podwórek wypełzali ludzie skazani na śmierć za życia. Otuleni czarnymi cząsteczkami smogu niczym aureolą, przyglądali się nam w cierpliwym oczekiwaniu na to, aż najpierw zaczniemy gnić, a następnie rozkładać się.
Ich twarze, podłużne, wyciągnięte niczym imadłem, albo okrągłe, jak kołowrotek, miały w sobie pustkę legionów Saurona. Zamiast mieczy, rycerze zawieszeni pomiędzy światami trzymali w dłoniach wielokrotnie używane plastikowe reklamówki. Zamiast brzęczeć kajdanami, obijali o siebie szklane butelki.
— Tak twoim zdaniem wygląda centrum stutysięcznego miasta w Europie? – parsknęłam ze złością. I z obawą, że nigdy nie uda nam się wyczołgać z tego piekielnego kręgu. – Gdzie my, kurwa, jesteśmy?
— Jesteśmy w Wałbrzychu. – Tim podstawił mi pod nos smartfona z mapą otwartą na naszej lokalizacji. – Zobacz. Tutaj jest ten dworzec. – Pokazał mi palcem.
Niby chciałam potwierdzić, ale nagle, jak spod ziemi, wyrósł przed nami mag o siwych włosach i w wieku niemożliwym do ustalenia. W jednej dłoni trzymał bochenek chleba, a w drugiej butelkę z fioletową miksturą. Mamrotał pod naszym adresem jakieś formuły i to był ten moment, w którym wystraszyłam się na poważnie. Szarpnęłam Tima z całej siły za rękę i pociągnęłam go za sobą w kierunku dworca. Za wiele rzeczy mogłam winić swoją bujną wyobraźnię, ale na pewno nie za tego człowieka. On był jak najbardziej prawdziwy. Woń skisłego jajka, którą roztaczał wokół siebie, wciąż kręciła mi się dookoła nosa. A podobno realizm magiczny to mieliśmy u siebie w Kolumbii.
Ta atmosfera beznadziei wgniatała się w każdą komórkę, żeby ją zmiażdżyć i zastąpić trującym tlenkiem węgla.
— Gdybym tu mieszkał, to chyba bym się zapierdolił – przeraził się Tim. – Nie wiem, jak ludzie tu żyją i nie zdychają.
To okropne miejsce jednak sprawiło, że mój brat był gotów podzielić się ze mną swoją historią. Odartą z pozłacanych ozdobników.
Nerwowo tupał stopą, popalając papierosa. Staliśmy na uboczu pod dworcem, więc liczyliśmy na to, że żadna służba ochrony kolei się nie przyczepi.
— Nigdy nie była ze mnie zadowolona. Nigdy nic, co zrobiłem, nie było wystarczająco dobre – zaczął. – Pamiętasz, kiedy ci opowiadałem, jak byłem z reprezentacją Kolumbii w Holandii na olimpiadzie matematycznej?
Potwierdziłam skinięciem głowy.
— Miałem komplet punktów – przypomniał. – Tylko osiemnaście osób z całego świata zrobiło taki wynik. Wiesz, co powiedziała?
Przygryzłam smutno wargę, pokazując, że nie miałam pojęcia.
— Że nie mam się z czego cieszyć, skoro cały zespół się nawet nie zmieścił w trzydziestce. I że w życiu to mi i tak nic nie da.
— Ej. To nie fair – najeżyłam się. – Przecież to ci pomogło się dostać do Princeton, co nie?
— Nie, no. Jasne. Już w Holandii podchodzili do mnie z różnych uczelni i proponowali stypendium – wspominał. – Ale potem przez długi czas myślałem, że to faktycznie nie ma sensu.
— Mama była zła, że sama się nie dostała? – poruszyłam nieśmiało ten wątek. Układanka sklejała mi się w całość. Ona kończyła podrzędny college w Arizonie, podczas gdy jej ambicje sięgały znacznie wyżej. I to pewnie dlatego związała się z kartelami.
Tim podrapał się po policzku. Intensywnie utkwił wzrok w oddalonym punkcie.
— Kiedyś niechcący podsłuchałem, jak rozmawiała z tatą – opowiadał o moim tacie, a swoim ojczymie. – Mówiła, że być może powinna była wtedy podjąć inną decyzję.
Zamarłam. Chciałam go chwycić za dłonie, lecz nie mogłam się poruszyć. Moje płuca sklejała mieszanka smogu oraz dworcowych smarów.
— Miałem siedem lat i naprawdę nie wiedziałem wtedy jeszcze, co to jest aborcja. Ale w tamtym momencie się domyśliłem.
Moje oczy zaszkliły się i od razu zapiekły z podrażnienia. Tim pospiesznie zgasił pod butem papierosa. Jego spojówki również się zaczerwieniły. Pociągnął nosem.
— Byłem jej dzieckiem – wypluł z siebie z trudnością, po czym odwrócił głowę. – A mój ojciec zostawił nie tylko ją. Mnie też.
— Timmy... – szepnęłam. Nie mogłam powiedzieć nic więcej.
— Wiem bardzo dobrze o tym, że mam imię po Timie Buckley'u – dokończył.
Jeden z moich ulubionych artystów. Niestety porzucił żonę w ciąży, by związać się z nową dziewczyną. Jego syn, Jeff Buckley, również został cenionym wokalistą. Interpretacja utworu Hallelujah w wykonaniu Jeffa dorównywała popularnością chyba nawet oryginałowi Leonarda Cohena. Znalazłam te płyty w pudełku z pamiątkami. I tak zaczęła się moja przygoda z zainteresowaniem kontrkulturą.
— Nigdy nie mogłem słuchać tej muzyki, bo kojarzyła mi się z nią – powiedział Tim smutno. – Teraz przynajmniej będzie mi się kojarzyć z tobą.
Z trudem oderwałam po kolei swoje stopy od żwiru na chodniku i zbliżyłam się do jego ramienia. Oparłam o nie swoje czoło i objęłam go z całych sił.
— Nie chciałem, żebyś wyrosła na gorzką osobę, taką jak ja – dokończył. – Ale teraz już naprawdę nie mam przed tobą żadnych sekretów.
***
No, może poza jednym – dodał w myśli Tim Williams.
Akt XI: Kradzież narzędzi z działki
Nowa Ruda powitała nas dojrzałą zielenią sierpniowych liści, które soczyście rozkładały się pod intensywnie błękitnym niebem. Górskie powietrze pachniało kamieniami zroszonymi przez niedawne opady deszczu.
Wystarczyło jednak skierować swe kroki w kierunku ulicy Bohaterów Getta, aby przekonać się, że Wałbrzych posiadł obcą zwyczajnym miastom zdolność do rozmnażania się przez pączkowanie. Rzędy postawnych kamienic w Nowej Rudzie epatowały elewacjami mroczniejszymi od serc wszystkich gangsterów z Wattpada razem wziętych.
Budynek, którego szukaliśmy, nie uszczelnił się od sutereny aż po strych wielowarstwową skorupą sadzy. Przybrał subtelną beżową barwę nadpalonego papieru do pieczenia. Na jego przemoczonej ścianie, wyznaczającej lewy kraniec, czarnymi, równymi literami zachęcał do skorzystania ze swych usług przedwojenny niemiecki przedsiębiorca Carl Zimmer.
Zupełnie jakby za sprawą seansu spirytystycznego złuszczono z kamienicy polską farbę i wywołano silniejszego od niej noworudzkiego ducha Trzeciej Rzeszy. Wielkopowierzchniowa ściana wyglądała jak stylowa etykieta produktu sprzed osiemdziesięciu lat. Władze miasta mogły kusić ekipy filmowe do kręcenia tu filmów historycznych w oryginalnej, niemieckiej scenografii. Nie wiedziałam tylko, czy naprawdę o to im chodziło.
Przez potężne drzwi weszliśmy wgłąb dziewiętnastowiecznej bramy, skąd uderzyła nas ciemność i wilgoć rodem z dolnych pięter katakumb. W powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach amoniaku, pochodzący z rozlanej tuż pod naszymi stopami kałuży moczu.
Portal zatrzasnął się głucho za plecami, pogrążając naszą dwójkę w przepastnych kieszeniach czeluści piekielnej. Nie mogąc odnaleźć drogi do włącznika światła, odtąd byliśmy zdani już wyłącznie na nasz pierwotny instynkt. To on miał nas zaprowadzić na kolejne piętro po kamiennych schodach wyszczerbionych przez dziesiątki, a może i setki pokoleń szczurzych zębów.
Ostrożnie oświetlaliśmy każdy krok latarkami ze smartfonów. Kroczyliśmy naprawdę powoli, bojąc się podpierać dłońmi o poręcz oberwaną do połowy. Ciężar plecaków przechylał nas do tyłu. Wreszcie, po długich minutach wspinaczki, udało nam się namacać drzwi z pomalowanego farbą olejną drewna. Według wszelkich przestrzeganych zasad nawigacji, powinny należeć do pani Haliny Nowak. Naszej cioci.
Wcisnęłam dzwonek do drzwi i usztywniłam się w oczekiwaniu, podczas gdy wewnątrz mieszkania rozbrzmiewała kilkutonowa melodyjka Panie Janie. Po drugiej stronie drzwi ktoś zaszurał kapciami. Moje serce biło, jakbym za chwilę miała poznać na żywo chłopaka, z którym tak dobrze rozmawiało mi się na Tinderze.
Zza kurtyny wyłoniła się dziewczyna w jasnoszarych spodniach dresowych i czarnej koszulce z napisem Juwenalia Politechnika Wrocławska. Obie skamieniałyśmy na swój widok. Jak zwierzęta, które po raz pierwszy zobaczyły siebie w odbiciu lustrzanym.
Byłyśmy tego samego wzrostu i mniej więcej w tym samym wieku. Obie miałyśmy podobnie pociągłe twarze. Ciemne fryzury, w założeniu falujące, puszyły się u nas równie mocno na całej długości. Różnicę stanowił fakt, że pięknie wybarwione, otoczone niemal granatową poświatą włosy, sięgały dziewczynie do pasa. Moje, krzywo obcięte, ledwie przekraczały granicę ramion. Ponadto jej cera błyszczała jasnością porcelanowego kompletu, zaś szare oczy pasowały do zimnych barw noszonego stroju. Nawet do jej puchatych jasnoniebieskich kapci z twarzą, płetwami i ogonami delfinków.
— Przyjechaliśmy do cioci Haliny – wystękałam koślawo po polsku. – Od dziadka Tadka z Kostaryki.
Spłoszona dziewczyna posłała mi takie spojrzenie, jakby właśnie zobaczyła ducha, yeti albo inną legendarną postać, z którą pogromcy mitów zdążyli się już dawno rozprawić. Po czym wydarła się na cały głos do środka pomieszczenia:
— Mamo!
Z wnętrza odpowiedziały jedynie warzywno-mięsne wonie gotowanego obiadu. Moja kuzynka krzyknęła jeszcze raz. W oddali męskim głosem lektora gadał telewizor, a o brzegi garnka stukała drewniana łyżka. No tak, sobota.
— Just a minute – zapowiedziała dziewczyna po angielsku.
Wybiegła z przedpokoju tak szybko, że aż pod kapciami-delfinkami zrolował się skromny dywan ułożony na żółtym linoleum. Tim i ja zerknęliśmy na siebie bez słowa. Na razie nie było tragedii. A ja rwałam się wręcz do przyjaźni ze swoją europejską odpowiedniczką.
Musiałam jednak stąpać ostrożnie. Nie po to naoglądałam się tyle Star Treków, żeby teraz nie wiedzieć, dlaczego w Gwiezdnej Flocie obowiązywał zakaz wpływania na sprawy wewnętrzne innych cywilizacji. Albo dlaczego podróże w czasie, połączone z wiedzą o przyszłych wydarzeniach, były tak groźne. Jeżeli artefakt należał do 2940 roku, to nie można go było sprowadzić i używać w rzeczywistości o siedemset lat wcześniejszej.
***
Naszym oczom ukazała się około pięćdziesięcioletnia platynowa blondynka z krótkimi włosami, które kręciła prawdopodobnie na wałki.
— Antosia i Tymek. – Klasnęła w pachnące rosołem, upierścienione dłonie. – Kiedy wy, dzieci, zdążyliście tak wyrosnąć, co?
Staliśmy w dalszym ciągu na progu, uśmiechając się z pewnym onieśmieleniem. Ciocia Halinka zaprosiła nas gestem i, najwyraźniej rozumiejąc, że z polskim u nas słabo, dodała po angielsku z silnym akcentem:
— Come on in, make yourself at home. Dinner will be ready.
Wepchaliśmy się z plecakami do wąskiego przedpokoju. Ciocia wycałowała nas uszminkowanymi ustami po policzkach, nie bacząc na nasze zakłopotanie, ani też nie dbając o jego dokładną przyczynę.
— A co tutaj tak ciemno na tym korytarzu? Nie włączyliście sobie światła? – zauważyła po odessaniu się od mojej wychłodzonej po mżawce twarzy.
Bez czekania na naszą odpowiedź, wyszła w papciach na korytarz. Pacnęła ręką w blaszany przełącznik. Nie przyniosło jednak to rezultatu.
— A no tak. Znowu ktoś tutaj wykręcił żarówkę – oznajmiła poważnym głosem wyroczni delfickiej.
Stałam w bliskiej odległości od dziewczyny z puchatymi delfinkami na stopach. Była wyraźnie zarumieniona i zawstydzona.
— Jagoda. – Wyciągnęła do mnie dłoń. Zachichotała niewyraźnie. – It means Blueberry.
Trzepnęło mną jak przy porażeniu prądem. Albo podczas zetknięcia spirytusu ze skaleczonym językiem.
Choć niekoniecznie było to złe uczucie. Po prostu niesamowicie zaskakujące. W pierwszej chwili w ogóle nie umiałam sensownie zareagować.
Stanęła mi przed oczami cierpliwa, kochająca, a jednocześnie wypełniona nieusuwalnym bólem twarz Amado, kiedy nazywał mnie swoją Truskaweczką. Pomyślałam o tym, że on chyba nigdy nie potrafił zaakceptować tego, że pragnęłam się z nim związać do końca życia. W bogactwie i w biedzie. W zdrowiu i w chorobie.
A może nie wiedział, jak to jest funkcjonować bez niepokoju. Kiedy nie miał do niego żadnych podstaw, to wtedy je wymyślał. I nie potrzebowaliśmy nawet Haimara. Mózg Amado doskonale sam sobie radził z sabotowaniem naszego związku. Każdy najmniejszy, najbanalniejszy powód do wytłumaczenia, dlaczego nie mogliśmy być razem, był dla niego dobry i wiarygodny.
Gdyby Amado został rozbitkiem na środku oceanu i helikopter ratunkowy by mu rzucił linę, on by sobie ją owinął wokół szyi i się na niej powiesił.
— Toni. – Otrzepałam się z zamyślenia i odwzajemniłam uścisk. – Mój... – próbowałam zdefiniować relację aktualnie łączącą mnie i Amado – ktoś w rodzaju byłego chłopaka nazywał mnie Truskaweczką.
Zaczerwieniłam się aż po czubki uszu. Chciałam, żeby to zabrzmiało sympatycznie, a wyszło żałośnie. Złączyłam dłonie i zaczęłam nerwowo wykrzywiać w nich palce.
— Ktoś w rodzaju? – Jagoda mrugnęła porozumiewawczo. Gdy się uśmiechnęła, w jej policzkach pojawiły się małe dołeczki. – Świeża sprawa, co?
— Sprzed kilku miesięcy – bąknęłam niepewnie. Wstyd palił do białej kości.
— Faceci – prychnęła.
Podobało mi się to, że wzięła od razu moją stronę. Ćwierć kilo pogardy ulało się z jej niepomalowanych ust. Musiała mieć złe doświadczenia w tej kwestii.
— A wy co, dzieciaki? – Ciocia pozasuwała zamki w drzwiach i podeszła do nas. – Zostawcie te torby. Tam jest łazienka. Zapraszam na obiad.
Jedno z nas okazało się wprawdzie dość przerośniętym dzieckiem, ale Tim również bardzo chętnie wypełniał polecenia. Zwłaszcza, że wyraźnie poczuł nęcący zapach obiadu.
— Andrzej! Wyłączże wreszcie ten telewizor! – krzyknęła ciocia w kierunku zamkniętych drzwi, pomalowanych na biało. – Gości mamy!
W progu pomiędzy salonem a kuchnią stanął brunet w średnim wieku, z uczesaniem mającym maksymalnie zasłaniać coraz wyraźniejsze zakola. Był ubrany w eleganckie spodnie i białą koszulę.
— No jak to tak miałbym wyjść do gości? – zabulgotał do żony. – W samych gaciach?
Wujek Andrzej odzywał się do nas swoistą mieszanką polskiego, rosyjskiego i niemieckiego. Specjalnie na takie sytuacje powstał chyba tłumacz Google'a.
— Przyjechaliście w Góry Sowie? – pytała ciocia, oglądając się na nasze plecaki, które na razie zostawiliśmy w kuchni, oparte o kredens. – Zawsze mówiłam, że to są takie piękne tereny, a takie niedocenione. A tu proszę, po tym Noblu dla Tokarczukowej zaczęli przyjeżdżać do nas nawet z Kostaryki. Słyszeliście o Noblu dla Olgi Tokarczuk, prawda?
Ciocia nawijała jak radiowy komentator sportowy.
— To teraz zjecie obiad, tak? Głodni jesteście? – skakała po tematach. – Mam rosołek i kotlet schabowy z ziemniaczkami i surówką z ogórka i z pomidora. Warzywa działkowe, zdrowe. A świnia i kurczaki były bite w Ludwikowicach. Sąsiad znajomej ma gospodarstwo. Nic ze sklepu – podkreśliła.
Timowi ślina ciekła po brodzie i po koszuli, a ja musiałam zepsuć dobrą zabawę, nieśmiało informując o swoim weganizmie.
— Ale to ja ci wyjmę mięsko z rosołku. – Ciocia nie widziała w tym żadnego problemu. – A na drugie mogę ci zrobić tak na szybko omlecik.
Czułam się strasznie głupio, że przyjechałam bez zapowiedzi do praktycznie nieznajomych ludzi, mieszkających w bardzo skromnych, choć schludnych warunkach. I już na wstępie wybrzydzałam, mimo że oni przyjęli mnie pod swój dach z otwartymi ramionami. Byłam nawet skłonna zgodzić się raz jedyny na takie rozwiązanie, ewentualnie powiedzieć, że same ziemniaki i surówka wystarczą, a dopiero później delikatnie wyjaśnić, co jadam, czego nie, i z jakiego powodu. Jednak uprzedziła mnie w tym Jagoda.
— Mamo, w którym roku ty żyjesz? Ona nie je żadnej z tych rzeczy – zabrzmiała dość nieuprzejmie. – Żadnych jajek, jogurtów, ani niczego, co było robione na mięsie.
Ciocia spojrzała na mnie jak na potępioną, oczekującą łaski Pańskiej.
— No to co ty będziesz jadła, biedactwo? – zasmuciła się. – Dlatego ty taka chudziutka jesteś. Bo ty na samych liściach. Jak mały króliczek. – Spojrzała jeszcze raz na pomarańczowy plecak, który stanowił chyba trzy czwarte mojego wzrostu. – Jak ty będziesz miała siłę chodzić tutaj po górach?
— Jem inne rzeczy – zaczęłam nieśmiało, skoro temat już został poruszony i światło do rozmowy zaświeciło się na zielono. – Białko roślinne. Batony proteinowe. Będę sobie gotować i pokażę cioci.
— To ja się na tym nie znam. – Ciocia wyszła do przedpokoju i wróciła z portfelem. – Idźcie, dziewczynki, do sklepu. Kupcie to, co uważacie, że potrzeba.
W bordowym, skórzanym, lekko przetartym portfelu znajdowały się dwa banknoty: stu- i pięćdziesięciozłotowy. Podała Jagodzie ten drugi.
— Mam swoje pieniądze – gorąco zaprotestowałam.
— Skarbeńku, a ty myślisz, że ja nie wiem, ile was kosztowały bilety, żeby nas tutaj odwiedzić? – Ciocia szła w zaparte. – To, że ja nie latam, nie oznacza, że sobie nie czytam o podróżach. Może kiedyś człowiek coś wygra wreszcie w tego totolotka – dodała z nadzieją.
Tim i ja mieliśmy po sto tysięcy problemów. Jednak żadnym z nich nie było kombinowanie, jak się ubrać oraz wyżywić od pierwszego do pierwszego. I to będąc w – zdawałoby się – niezłej pozycji zawodowej. Ciocia Halinka pracowała od blisko trzydziestu lat w Urzędzie Gminy. Wujek Andrzej był technikiem elektrykiem. Odkąd zamknięto zakłady Diory, jeździł co jakiś czas do Niemiec. Naprawiał też na czarno różne sprzęty. Sąsiedzi upierali się, by płacić półlitrówkami. Jakimś cudem, nigdy nie mieli pieniędzy, ale alkohol na stole był zawsze.
Mały, nieogrzewany pokój na tyłach mieszkania, który pełnił funkcję spiżarni, mieścił w sobie liczne słoiki z przetworami domowej roboty i chyba jeszcze więcej nieotwartych butelek przeróżnych wódek. Pomyślałam, że Teresa Pereira mogłaby to jakoś zbiorczo odkupić i wysłać transportem do swojego akademika.
— Ja pracuję w znanej korporacji o globalnym zasięgu. – Jagoda uśmiechnęła się tajemniczo, kończąc jeść kotleta. – Nazywa się McDonald's.
Wybuchnęliśmy śmiechem. W życiu nie chciałabym pracować przy mięsie. Chociaż podobno to takie kuloodporne mięso, które wytrzymałoby i miesiąc poza lodówką.
— Wysłałam chyba dwieście CV po całym Wrocławiu i to była jedyna firma, która mi odpowiedziała – mówiła dalej. – W roku akademickim mam pół etatu we Wrocławiu, a teraz na wakacje udało mi się dostać cały etat w Kłodzku. Zbieram na nowego laptopa, bo ten stary już mi ledwie dźwiga programy na studia.
— Co studiujesz? – zapytałam.
— Geodezję – włączyła się ciocia. – Jak Jagódka zdobędzie uprawnienia i wróci do Rudy, to będę mogła załatwiać jej zlecenia z gminy.
Kuzynka utkwiła pełen tęsknoty wzrok w ciastku z galaretką. Na jej twarzy migotał wielokolorowy neon wyświetlający napis: Nie chcę wracać do Nowej Rudy, ale ciocia w ogóle go nie zauważała.
— A wy, dzieciaki? – dopytywała. – Co wy tam porabiacie w tej Kostaryce?
Wymieniliśmy z Timem spojrzenia. Dziadek najwyraźniej nie poinformował o przeprowadzce swojej córki. Mój brat wziął to na siebie.
— Mieszkamy teraz w Kolumbii – wyjaśnił krótko znad trzeciego talerza rosołu, z którego zawartość ubywała w zastraszającym tempie. – Żona jest Kolumbijką. Pracuję u teścia w księgowości.
— Słyszysz, Andrzej? – upewniła się ciocia. – To tak jak Zbyszek. Wiesz, który. Ten od Bożenki.
Mrugnęłam porozumiewawczo do Tima. Na razie szło nieźle. Chociaż księgowość mojego brata znajdowała się daleko od bożenkowego Zbyszka. Jak butelka wody od umierającego na kaca.
— Jagódka też jest dobra z matematyki – pochwaliła się ciocia. – Wygrała w Wałbrzychu konkurs...
— Mamo, błagam – przerwała natychmiast Jagoda, jak oparzona wrzątkiem. – To było w podstawówce.
— Bo potem już nie chciałaś startować – zapowietrzyła się ciocia. – To powiedz w takim razie, ile miałaś procent z zadań na maturze.
Matematyczne geny krążyły najwyraźniej w naszej rodzinie, niezależnie od kontynentu.
— To nie jest ważne – zaburczała Jagoda. Wyglądała, jakby chciała zniknąć pod wysokimi nogami drewnianego stołu nakrytego odświętnym, białym obrusem.
— Bo wam tam głupoty wciskają do głów na tych studiach. – Ciocia podniosła głos. – Że przyszłyście na Politechnikę tylko po to, żeby znaleźć męża. – Wstała od stołu i chwyciła za wazę, aż chlupnęło. Zwróciła się do nas: – Przez swojego promotora-idiotę Jagódka musi bronić pracy inżynierskiej we wrześniu. Bo w tym chorym kraju kobieta ma tylko rodzić dzieci i przepraszać, że żyje. No opowiedz im sama, jak cię potraktował – zachęcała córkę.
Jagoda objęła się ramionami w obronnym geście i pokręciła przecząco głową. Nie miałam wątpliwości, że doszło tam do jakiejś nieprzyjemnej sytuacji. Zmarszczyłam czoło, gotowa bronić kuzynki przed każdym, kto zamierzał ją obrazić.
— Można wyjechać do innego kraju – zasugerowałam.
— No ale nasz dom jest jednak tu – odpowiedziała ciocia, z rezygnacją spoglądając przez okno na kwiaty kwitnące w jej ogródku.
Pokój stołowy przypominał małe pudełeczko zapałek. Był wyściełany bordowym, wzorzystym dywanem na podłodze. Na ścianach – tapetą połyskującą na srebrno. Drewniane meble przypominały mi styl lat sześćdziesiątych, na co od razu zwróciłam uwagę.
— Andrzej. Goście są. – Ciocia wróciła z kuchni i oznajmiła stanowczym tonem, aż zadźwięczały szklanki. – Mówię do ciebie.
Wujek siedział z nami co prawda przy wspólnym stole i szukał odpowiednich słów na smartfonie, jednak co chwilę zaglądał do tyłu na program w telewizji.
— No tak, znalazł sobie program o rybach – wyjaśniła ciocia.
— A oni byli w Radkowie? – otrząsnął się zaskoczony wujek. – Może pojedziemy nad zalew.
— O, moglibyśmy też od razu podjechać do Leroy Merlin. – Ciocia podchwyciła pomysł. – Kupilibyśmy nową siekierę. Za tę, co nam ostatnio ukradli z komórki.
Zaczęłam wiercić palcami w pożyczonych puchatych kapciach, gdy tylko usłyszałam słowo ryba. Zbierałam się do kontynuacji tematu zasad swojego odżywania.
— Toni nie je ryb – wyręczyła mnie Jagoda.
— No ale ryba to jest przecież potrawa postna – stwierdziła ciocia autorytarnie. – Nawet w Wigilię wszyscy jedzą karpia.
— Musimy pokazać im Twierdzę Kłodzką, Polanicę, Kapliczkę Czaszek, podziemne miasto w Głuszycy, może nawet któregoś dnia podskoczymy do Książa – perorował nagle uaktywniony wujek. – Jagoda, zapytaj ich po angielsku, czy jak jechali przez Wałbrzych, to widzieli Złoty Pociąg.
Zaczęliśmy rozmawiać o legendach skarbów ukrytych w czasie II wojny światowej na terenach Dolnego Śląska, podczas gdy ciocia wynosiła naczynia i podawała nam kawę. Próbowałam jej pomóc, ale zdecydowanym ruchem położyła dłoń na moim ramieniu i wgniotła mnie z powrotem w miękką poduszkę krzesła.
Nagle usłyszeliśmy jej zatrwożony krzyk dochodzący z drugiego pokoju.
Leżały tam nasze plecaki.
— Jezus Maria! Boże Przenajświętszy!
Tim i ja momentalnie zerwaliśmy się z krzeseł. Z prędkością odpadania polskich piosenek na festiwalu Eurowizji, gubiąc kapcie na kuchennych wyślizganych płytkach, dobiegliśmy wreszcie do miejsca, w którym ciocia stała nad otwartą torbą, z moimi ubraniami w ręku. Jej twarz zrobiła się bielsza od kolumbijskiej kokainy. Której, na szczęście, już przy sobie nie mieliśmy.
Te dwie godziny domowego ciepła właśnie kończyły się dopalać w stojącym koło nas wielkim, żółtym kaflowym piecu na węgiel, sięgającym aż po sufit. Już za chwilę miał z nich zostać tylko szary popiół, który wymiata się specjalną szczoteczką i wyrzuca do śmietnika.
— Jesteśmy w Polsce od czerwca – przerwał ciszę Tim.
Ciocia nie patrzyła na nas, lecz na zwitki studolarowych banknotów, wysypujących się wręcz z plecaka.
— Chciałam tylko pochować wam ubrania do szafy – powiedziała niemal bezgłośnie.
Nie miałam pewności, czy wyznanie całej prawdy było najlepszym rozwiązaniem. Tim nie posiadał takich wątpliwości. Nie zamierzał jej ujawniać.
— Handluję antykami i dziełami sztuki – skłamał na poczekaniu.
Kamień spadł mi z serca. Znałam się na tym odrobinę. Potrafiłabym coś naściemniać, gdyby ktoś mnie zapytał. Pewnie dlatego Tim poszedł akurat tą ścieżką. Chociaż po ilości książek w biblioteczce na temat skarbów Dolnego Śląska zgadywałam, że trafiliśmy na pasjonatów większych od nas.
— Nie będę ukrywał. Biznes jest czasem na granicy legalności. Są te przepisy o niewywożeniu za granicę i tak dalej. – Pokręcił dłonią, na znak, że dużo by opowiadać, więc oszczędził sobie konieczności wchodzenia w szczegóły. Przecież ich nie znał. – Dzisiaj w Wałbrzychu domknąłem transakcję z takim Żydem z Wiednia.
Zaskoczył mnie. Ja bym w życiu nie wymyśliła żadnego Żyda z Wiednia. Jednak ciocia skinęła głową. Klimaty działalności kupców na jej rodzinnych terenach nie były dla niej obce.
— Mieliśmy nadzieję odwiedzić was w lepszych warunkach. – Mój brat rozłożył ręce. – Ale akurat pod hotel podjechała policja i musieliśmy natychmiast uciekać.
Okej. Czyli udało się wyjaśnić obecność pieniędzy i przyczynę naszego ukrywania się bez wspominania o Amado, Neville'u, ani o narkotykach. Wciąż jednak mogło się to skończyć gwałtownym zerwaniem dopiero co utkanych więzi rodzinnych.
Ciocia ściągnęła mocno brwi, intensywnie zaznaczone czarną kredką. Czekaliśmy w napięciu na ostateczny werdykt.
— Tutaj policja nigdy w życiu was nie znajdzie – orzekła wreszcie. Jej twarz pozostała nostalgicznie zachmurzona, jakby przed oczami stanęły jej nagle reminiscencje z Wietnamu.
— Za każdym razem, kiedy zgłaszam tu kradzież narzędzi z działki, pytają mnie, czy wiem, kto to zrobił. I mówią, że mam przyjść, jak się dowiem – tłumaczyła głosem głęboko zranionej weteranki. – Jak będą mnie pytać, czy wiem, kto sprzedaje obrazy z pałaców, to im odpowiem, że też nie wiem.
Wypuściłam z płuc powietrze, przepełniona ulgą. Po raz pierwszy w życiu poczułam, że naprawdę mam rodzinę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top