5.1. "Fever"
Ilość wyrazów: 3999
⛔: Haimar, wulgaryzmy, narkotyki i alkohol, dzikie zwierzęta posiadane przez ludzi
Akt I: Artur
Znaleźliśmy naszą miejscówkę. Tim wskazał ruchem głowy na jeden z klubów przy głównym sopockim deptaku. Moją uwagę przyciągnęły białe ściany budynku oraz stoliki rozstawione na tarasie. Przed wejściem młodzi ludzie zaczepiali przechodniów, zapraszając ich na kolację w stylu kuchni śródziemnomorskiej w nowoczesnym wydaniu. Z zewnątrz lokal wyglądał na drogi i elegancki.
W środku zauważyłam plakaty, które reklamowały męski turniej tenisa. Tuż przy nich głośno rozmawiało grono dziabniętego towarzystwa w postaci pań po operacjach plastycznych, a także panów w białych koszulach. Nosili oni turniejowe plakietki, na których już z daleka świeciły napisy VIP GOLD.
Podeszła do nas uśmiechnięta blondyna i zapytała, czy mamy rezerwację. Mój brat od razu poprosił ją po angielsku, żeby przekazała jakiemuś Arturowi, że przywieźliśmy mu z Kolumbii paczkę. Na twarzy dziewczyny zastygł uśmiech. Rozmowa ze wspomnianym Arturem musiała przekraczać zakres jej kompetencji, a my pewnie nie wyglądaliśmy jej na wiarygodnych kontrahentów.
— Mam to rozpakować tutaj, czy pofatygujesz się do Artura? – Tim opuścił plecak na podłogę, otworzył jego klapę i ujawnił dziesięć kilo białego proszku w przezroczystym opakowaniu.
Czysty towar podzielony na porcje nie był tak naprawdę białym proszkiem. Przypominał płatki śniegu. Do tego okrutnie śmierdział acetonem. Nie miałam pojęcia, dlaczego ludzie na własne życzenie się tym truli. Nawet dziwiłam się sama sobie, że byłam uzależniona od tego paskudztwa.
Dziewczyna podskoczyła.
— Just a minute – wybełkotała.
Następnie w podskokach wróciła za bar, po czym wybiegła na zaplecze.
Artur okazał się napakowanym misiem z czarną brodą, w pasteloworóżowym obcisłym dresie, w czarnej bejsbolówce na głowie, z grubym, złotym kajdanem na szyi oraz drugim na nadgarstku.
— Timmy, my man! – krzyknął tubalnym głosem i rozłożył ramiona, udając, że chce nas wyściskać.
Nam zależało na maksymalnej dyskrecji, a jemu wręcz przeciwnie. Zachowywał się tak, żeby pół miasta dowiedziało się, że znał się z moim bratem. Pstryknął palcami i kazał na głos przygotować najlepszy stolik. Tim ułożył dłoń na jego przedramieniu i szepnął, żebyśmy raczej załatwili to w gabinecie.
Słyszałam, że spotykaliśmy się z managerem miejscówki należącej do typa, który miał wiele podobnych lokali w Trójmieście. Co sezon niektóre z nich przechodziły rebranding, żeby nie nudziły się gościom. W tym konkretnym klubie mój brat bawił się w przeszłości na imprezie zamkniętej z managerami banków z Europy Środkowej i Wschodniej. Dwa piętra w obiekcie zajmowała restauracja, zaś w podziemiach mieściła się część klubowa. To właśnie tam zeszliśmy po schodach, bo o tej porze było jeszcze nieczynne.
Usiedliśmy na skórzanej, czerwonej sofie. Przy barze rozmawiało kilku innych przypakowanych gości, którzy pozdrowili nas kiwnięciem głowy, a także uniesieniem dłoni.
— To jest twoja dupa? – Artur podejrzliwie wskazał podbródkiem na mnie.
Wyglądało na to, że jego zdaniem nie byłam godna, aby uczestniczyć w rozmowach biznesowych.
— Na swojej dupie siedzę. – Tim zazgrzytał zębami i odruchowo ścisnął moją dłoń w obronnym geście. – To jest moja siostra.
Pomijając swoje kombinacje oraz genialne plany, Tim zachowywał się jak typowy latynoamerykański brat. Nie pozwalał, żeby ktoś zachowywał się lekceważąco w stosunku do mnie. Najpierw przez lata walczył z Alejandrą, która od zawsze wykorzystywała moje istnienie, żeby go zranić lub obrazić, a potem nie bał się postawić nawet Amado.
Dopiero teraz przekonałam się, co to znaczyło zniknąć z miasta w piętnaście minut. I ile środków potrzeba było, żeby dwie osoby mogły zapaść się pod ziemię. Mój brat potrafił to przewidzieć i przeprowadzić.
Tim zawsze najbardziej ze wszystkich rzeczy pragnął mojego szczęścia. Jedynym, co stawało mu na przeszkodzie, były rozbieżne definicje mojego szczęścia, które miało każde z nas. Dla mnie to była odrobina komfortu. Własne miejsce na świecie oraz kontakt z najbliższymi. Dla niego z kolei – rządzenie tym światem i miliardy na koncie.
Mój brat powtarzał mi tyle razy, żebym nie przyzwyczajała się do Amado, bo on był przegranym człowiekiem, zniszczonym przez swoje wybory życiowe. Mówił, że stać mnie na więcej. Te słowa zawsze raniły moje serce. Chyba sama potrafiłam lepiej rozpoznać, kogo kochałam.
Ale najgorsze było to, że dzięki mojej miłości Amado się zmienił. Zaczął walkę o siebie. O nas. Tim takiej możliwości nie miał. Byliśmy zespołem, ale nie parą. Temu chłopakowi z jednym okiem nigdy nie było dane zaznać spełnionej, czystej, bezinteresownej miłości. Gdy niechętnie wyciągnęłam z szuflady swojego umysłu wspomnienia z naszej poprzedniej ucieczki, zrozumiałam, że w momencie, gdy wylądowaliśmy w łóżku, on był bardziej samotny ode mnie.
Wychowywał się najpierw u dziadków. Potem z mamą i jej nowym mężem. Jego dzieciństwo w złotej klatce mogło być równie smutne i pozbawione ciepła, co moje, w rezydencji u Alex. Teraz trochę inaczej spoglądałam na jego wyprowadzkę z domu. Ja byłam tym chcianym, wyczekiwanym dzieckiem. Zrodzonym pod błogosławieństwem węzła małżeńskiego. Nie pamiątką po gościu, który zapłodnił i ewakuował się dziesięć lat wcześniej. Mój tata wreszcie doczekał się potomka z własnej krwi, po latach dawania swojego nazwiska bękartowi. Może rodzice – nawet nieświadomie – pozwolili, by Timmy to odczuł?
Zaczynałam myśleć, że sytuacja, która miała miejsce między nami, wciąż nie była w pełni przepracowana. Ani nawet zakończona, bo przecież wciąż nakładały się na nią nowe rzeczy. Przez ten niewygodny bagaż wiele tematów musieliśmy poruszać naokoło, chodząc na paluszkach. Czasem miałam wrażenie, że Tim gryzł się w język, właśnie po to, żeby nie powiedzieć mi o kilka słów za dużo.
Wiedziałam, że któregoś dnia oboje zejdziemy do tej piwnicy i wspólnie wyniesiemy nasz bagaż na śmietnik. Ale nie miałam pojęcia, jak i kiedy damy radę to zrobić.
— A to, przepraszam. – Artur zasłonił się rękami. – Już nic nie mówię, bo jeszcze spuściłbyś mi wpierdol.
— Sama by ci spuściła wpierdol – mruknął Tim, posyłając mu wzrokiem błyskawicę.
— Tyrania patriarchatu rozpoczyna się od pogardy wyrażonej w warstwie językowej – włączyłam się do rozmowy.
Misiu w pastelowym dresie w mgnieniu oka zmienił postrzeganie mojej osoby. Starł z ust głupkowaty uśmieszek i po raz pierwszy zwrócił się bezpośrednio do mnie:
— Co trenujesz?
— MMA – zawahałam się. – Można tak powiedzieć.
Po konfrontacji z Amado znienawidziłam sport. Zleciałam z tamtych schodów jak ostatnia idiotka. Do niczego się nie nadawałam. Byłam beznadziejna. Nawet gdy po rehabilitacji próbowałam wznowić treningi, brakowało mi odpowiedniej motywacji. Na sali gimnastycznej towarzyszyła mi jakaś podskórna obawa, że mój wysiłek był bez sensu i przed niczym tak naprawdę mnie nie obroni. Niezależnie od tego, jak ciężko będę pracować. Dopiero po znokautowaniu Neville'a i po nocnych sprintach przez parkowe alejki odnalazłam na nowo wiarę w siebie.
Już na statku zaczęłam się przykładać do powrotu do najwyższej formy. Niestety, kolano odezwało się w najmniej odpowiednim momencie. Musiałam je nadwyrężyć w trakcie ucieczki. Teraz zawsze bolało mnie przed nadchodzącym deszczem.
— Toni ma kontuzję po dość ciężkim złamaniu. Znacie tu kogoś, kto by ją dyskretnie obejrzał? – zapytał Tim.
— Ej, Mordziaty! – Artur zawołał jednego z typów przy barze. – Słuchaj no, zadzwoń ty do Roberta. Powiedz mu, że jest taka sprawa...
Reszta rozmowy odbyła się po polsku i byłam w stanie zrozumieć z niej tylko przypadkowe wyrazy. W ostatnich tygodniach zainicjowałam naukę podstawowych zwrotów przez apkę Duolingo, ale rozwiązywanie ćwiczeń w smartfonie różniło się od słuchania tego szelestu na żywo. Może to dziwne, biorąc pod uwagę odmienne grupy językowe, ale język polski przez swoje szeleszczenie przypominał mi portugalski.
Zjedliśmy wspólnie kolację oraz wypiliśmy po kilka shotów degustacyjnych różnych polskich wódek. Nie było to może towarzystwo naszych marzeń, ale przynajmniej udało nam się odrobinę rozerwać i załatwić dla mnie fizjoterapeutę. Wciąż nie wiedzieliśmy, na jak długo utknęliśmy w Trójmieście. Liczyłam na to, że Diego Saavedra wygra wybory w Kolumbii, a wtedy znajomość Amado z Haimarem wreszcie się do czegoś przyda. Chociaż równie mocno niepokoiła mnie ta sytuacja. Haimar mógł znaleźć się w pozycji do stawiania warunków.
Akt II: Tim
Wyszliśmy z restauracji wieczorem, gdy do części klubowej zaczęli napływać pierwsi goście. Stanęliśmy na światłach. Robiło się dość chłodno. Po części chciałam zagarnąć nieco ciepła, ale zależało mi też na tym, by pokazać Timowi, że miał we mnie wsparcie. Przytuliłam się do jego ramienia, obejmując szczelnie całą lekko umięśnioną rękę.
— Kocham cię – wyszeptałam w biały rękawek podkoszulka.
Poczułam delikatny pocałunek w czubek głowy i usłyszałam słowa wypowiedziane łagodnym głosem:
— Wiesz o tym, że też cię kocham.
Pod wpływem wcześniejszych przemyśleń, teraz zastanawiałam się, czy przez tę deklarację na pewno oboje rozumieliśmy to samo. Jednak zbyt mocno te słowa poruszyły we mnie struny emocji. Nie chciałam puszczać jego ręki. Chciałam się pogodzić.
— I nie będziesz już mówił, że Amado nazywa mnie Truskaweczką, bo jestem czerwona jak flaga Związku Radzieckiego? – chlipnęłam.
Jego docinki potrafiły być wredne.
— Już nigdy tego nie powiem. – Tim nieco odchrząknął. – I przepraszam, że naskoczyłem na ciebie za tę marchewkę.
Objął mnie w pasie, po czym ruszyliśmy dalej w kierunku samochodu. Było mi przyjemnie, ciepło. Czułam się bezpieczna. Właściwie to marzyłam, żeby ten leniwy wieczór trwał jak najdłużej. Wtedy Tim złożył deklarację, której pierwsza część rozłożyła mnie na łopatki:
— Chciałbym od jutra gotować razem z tobą.
Na początku nie mogłam uwierzyć swojemu szczęściu. Dopiero w drugiej połowie wypowiedzi zorientowałam się, że to był chytry podstęp, godny jego wielkiego mózgu.
— Ale boję się, że coś zepsuję – dokończył.
Wiedziałam, o co mu chodziło. Nie ze mną te numery. Podjęłam tę rękawicę.
— Niczego nie zepsujesz. Powiem ci po kolei, co masz robić. – Wytrąciłam mu z ręki koronny argument.
Po tym, jak raz w życiu spróbował upiec dla mnie ciasteczka owsiane i spalił przy tej czynności piekarnik, zyskał wygodną wymówkę, która go osłaniała. Aż zaczęłam podejrzewać, że dokonał tego zniszczenia specjalnie.
— Mówiłaś, że pętam ci się pomiędzy nogami. – Tim nie dawał za wygraną.
Liczył na to, że sama odrzucę jego propozycję, przez co pozbawię się praw moralnych do czynienia mu wyrzutów za brak pomocy w naszym wspólnym mieszkaniu.
— Kiedy mam obiad nastawiony na trzech palnikach, a ty podchodzisz do zlewu czy do lodówki i zapomniałeś, po co przyszedłeś, to tak. Wtedy się pętasz. – Zilustrowałam sytuację. – Ale kiedy dam ci ziemniaki do obierania i usiądziesz z nimi w jednym miejscu, to wtedy nie będziesz łaził w jedną i w drugą. Logiczne.
Ale nie dla niego. Tutaj jego zdolność analitycznego myślenia nieoczekiwanie siadała, a następnie konała w paroksyzmach bólu.
— Ziemniaki? Skaleczę się nożem. – Tim sięgnął po ostateczny argument emocjonalnego szantażu.
Toni, którą znał, natychmiast by się przeraziła wizją swojego brata umierającego w agonii po drobnym zacięciu się w palec.
Ale nie ja. Stałam się inną Toni. Taką, której nie znał do końca. Zyskałam na przenikliwości po napisaniu dziesiątek algorytmów podczas ćwiczeń z logiki. Celowo wsadziłam go na ziemniaczaną minę, żeby pokonać go jego własną bronią:
— A śmiałeś się z Amado, że ciął się po rękach. Zawsze uważałeś, że jesteś od niego lepszy. To co, jesteś czy nie jesteś? Umiesz się nie pociąć?
Na to już nie miał odpowiedzi. Mogłam to sobie wpisać do mafijnego CV.
Akt III: Cesar Garrido
Cesar Garrido stał naprzeciwko wielkiej, białej ściany. Na niej wisiała przyczepiona niemal równie duża tablica korkowa. Osoba z zewnątrz musiałaby poświęcić kilka dni, żeby rozszyfrować tę plątaninę informacji w postaci zdjęć, wydruków, map oraz różnokolorowych notatek sporządzanych mikroskopijnym pismem ręcznym. Tylko kilka imion było napisanych dużymi, drukowanymi literami. Ręka Garrido wielokrotnie prowadziła mazaki po ich obwodzie, więc rzucały się z daleka w oczy.
Hiszpan zdecydowanym krokiem podszedł do tablicy i czerwonym markerem postawił potężny krzyżyk na nazwisku, a następnie zdjęciu Elisy Corbalan. Formalności związane z transportem ciała do Hiszpanii miał już za sobą. Odpuścił sobie pogrzeb. Przełożonym i rodzinie wytłumaczył to gorącą, rozwojową sytuacją na froncie narkotykowym.
Prawdziwa fiesta była tutaj: don Mikel zaczął ubierać się na czarno. Uważał się za uprawnionego do żałoby. Któż by pomyślał?
Teraz Garrido oczekiwał na analizę przekazów ze wszystkich domów bezpieczeństwa Ibaigurenów, rozsianych po całej kuli ziemskiej. Toni Williams z pewnością nie zapadła się pod ziemię. Musieli ją ukryć. I prędzej czy później on zamierzał się dowiedzieć, w którym miejscu. Szepnął niby pod jej adresem, ale tak naprawdę do siebie:
— Dopadnę cię, Truskaweczko.
Kolejne tygodnie jednak mijały, a tropy, które miały prowadzić do Antonii Williams, okazywały się puste. Hiszpański inspektor już zrozumiał, że przechytrzył sam siebie.
Pamiętał przecież, jak niewiele czasu dostał Mikel Ibaiguren, gdy przeczytał adresowaną do niego karteczkę z wydrukowaną groźbą. Sytuacja była wówczas dramatyczna. Pocisk mógł go trafić w każdej chwili. Jego kochanka właśnie zginęła. Brata operowano niemal pod gołym niebem. Dlaczego więc Mika nie popełnił błędu? I dlaczego dziewczyna nie trafiła do jednej ze sprawdzonych kryjówek, tak jak wymagałby tego protokół bezpieczeństwa?
Cesar Garrido brał pod uwagę dwie opcje. Pierwszą była nowa baza, którą Ibaigurenom udałoby się jakimś cudem zorganizować w tajemnicy. Drugą – wykorzystanie osobistych kontaktów Williamsów.
Inspektor zlecił swoim ludziom, aby dokładnie sprawdzili kostarykańską rodzinę tej dwójki. Oraz by prześledzili wszystkich dawnych klientów Toni.
Gdy ten kierunek również okazał się błędny, Hiszpan wpadł na jeszcze jeden pomysł. A raczej podsunął mu go współpracownik. Fan zdrowego odżywiania, holistycznego podejścia do ciała oraz motywujących fit coachów.
Panowie siedzieli na słonecznym patio w willi zaaranżowanej do celu udawania rezydencji gangsterów. Cesar zajadał się tapas z suszonymi pomidorami, oliwkami, chorizo, a także sosem aioli. Feliciano popijał kuloodporną kawę i scrollował social media w poszukiwaniu cytatów o korzyściach, które dawało organizmowi wczesne wstawanie. Nawet nie zauważył, kiedy trafił na doktora Ziębę, a potem znalazł się na końcu internetu.
— Córka jednego z najbogatszych Kolumbijczyków influencerką w Europie? – odczytał z niedowierzaniem. Przyjrzał się ładnej buzi dziewczyny. – Przecież to Teresa Pereira.
— Ma jakiegoś tam... Instagrama – zawahał się Garrido. Nie był pewien, czy nie chodziło przypadkiem o TikToka. A może o jedno i drugie.
Feliciano posunął mu pod nos zdjęcia czarnoskórej dwudziestodwulatki, wdzięczącej się w okularach i reklamującej niszową markę ręcznie szytych ubrań.
— Studiuje w Pol... – Garrido już chciał machnąć ręką, żeby nie zawracano mu głowy nieistotnymi szczegółami. Jej ojciec ich nie interesował. Teresa była ważna o tyle, że przyjaźniła się z Toni.
No właśnie – olśniło go nagle. – Przyjaźniła się z Toni.
— Pokaż mi ten telefon.
Natychmiast rozkazał gruntowne sprawdzenie wszystkich połączeń kolumbijskich portów z Polską w dniach następujących po strzelaninie. Chciał wiedzieć, jaki towar wypływał i skąd dokładnie przyjeżdżał do nadmorskich miejscowości. Wszystko mu podpowiadało, że gdzieś pomiędzy eksportowanymi bananami zaplątała się jedna truskawka.
Sam w tym czasie wybrał się do Guadalajary w Meksyku, gdzie zamierzał wyprowadzić kolejny cios. A mianowicie, chciał odbić Amado największego partnera w przerzucie narkotyków do USA.
Akt IV: Rafael Alcantara
Rafael Alcantara urósł w ostatnich latach do pozycji króla Meksyku. Z tarasu hacjendy położonej 1550 metrów nad poziomem morza spoglądał na swoje włości, które rozciągały się pod nim niczym starożytne imperium Azteków. Z Ibaigurenami łączyły go interesy, a dzieliła nieformalna walka o supremację nad całym światem narkotykowym. Meksykańscy przywódcy karteli oraz baronowie z Ameryki Południowej tradycyjnie darzyli się wątpliwym zaufaniem. Mimo że jedni bez drugich nie mogliby aż tyle znaczyć.
Gdy Garrido wysiadł z samolotu, ze zdziwieniem odkrył, że na płycie lotniska czekał już na niego jaguar. I to nie samochód, a ponad stukilowa kocica z diamentową obrożą. – W dupach się poprzewracało – mruknął. Czym innym było wiedzieć o dziwacznych pomysłach najbogatszych ludzi świata, a czym innym osobiście zetknąć się z żółtymi oczami cętkowanego zwierzęcia. I to w miejscu publicznym.
Dalej było już tylko lepiej. Prawdziwe drzewa owocowe w ogrodzie mieszały się z tymi odlanymi ze złota. Meksykańskie laureatki wyborów miss świata z ostatnich lat paradowały radośnie w bikini. Fontanna na środku ogrodu wielkości Central Parku tryskała szampanem Dom Perignon. Garrido maszerował aleją z białego marmuru w stronę pomalowanego na łososiowo pałacu, gdy nagle zobaczył krążącą nad nim coraz niżej paralotnię. Towarzyszący mu człowiek Alcantary od razu wyjaśnił, że sporty powietrzne to było nowe hobby szefa.
Uśmiechnięty brunet z wypielęgnowanym wąsikiem wylądował właśnie na trawniku tuż obok.
— Witaj, mój przyjacielu! – Rozłożył szeroko ramiona, gdy tylko uwolnił się z uprzęży przypinającej go do spadochronu.
Cesar wymusił uśmiech, po czym skierował się w stronę narkotykowego bossa. W myśli jednak zjadliwie komentował wylewający się zewsząd przepych.
Alcantara czujnie zauważył ruch gałek ocznych gościa z Hiszpanii. Skakały po złotych jabłoniach, rodzących stale złote jabłka z brylantowymi listkami.
— Podoba ci się? – zapytał wesoło Meksykanin. – Moje motto brzmi: grosz do grosza, a będzie kokosza. A nawet jaguar! – Zaśmiał się sam z własnego dowcipu.
Poklepał Cesara po ramieniu. Od strony hacjendy zbliżała się kilkunastoosobowa orkiestra mariachi, grająca muzykę z filmu Desperado.
— Od zawsze mówiłem, że najwybitniejsi Meksykanie w historii to Zorro, Machete i Antonio Banderas – zażartował Alcantara, podając przykład hiszpańskiego aktora wcielającego się w postać muzyka w filmie Roberta Rodrigueza.
Garrido wydawał się lekko przytłumiony. Niby znał te historie o niekończącym się bogactwie. Nawet sam otrzymał budżet do wydatkowania na swój wizerunek i z niego korzystał. A jednak – w policjancie narażającym swoje życie przez lata i mającym z tego jedynie niewielkie mieszkanie – zakiełkowało gorzkie poczucie niesprawiedliwości.
— Długa i owocna współpraca przed nami – nęcił dalej Meksykanin.
Pochwycił dwa kieliszki z kryształowej tacy, podanej mu przez złotowłosą piękność. Napełnił je szampanem prosto z fontanny.
Transport kokainy przechwyconej z południowoamerykańskich laboratoriów miał gwarancję bezpiecznego dotarcia za granicę Stanów Zjednoczonych. Celem operacji nie był bowiem Alcantara, tylko bracia baskijskiego pochodzenia. Na kooperacji z policją pośrednik mógł jedynie zyskać.
Podczas rozmów o podziale zysków, inspektor przekalkulował w pamięci, ile euro będzie zmuszony zwrócić do budżetu Hiszpanii.
Przypomniał mu się Bilbo Baggins, obracający w dłoni pierścień, mówiący sam do siebie: After all, why shouldn't I keep it?
Czy była w tym bowiem jakaś sprawiedliwość, że za pieniądze z transakcji Alcantara kupi sobie kolejnego bentleya i jeszcze kilka tygrysów, podczas gdy Garrido będzie mógł co najwyżej liczyć na uścisk dłoni premiera Hiszpanii? A przy najbardziej pomyślnych wiatrach ewentualnie jeszcze na dwa tysiące euro premii? Czy nie dałoby się ukryć co najmniej stu tysięcy dolarów, rozliczając tę kwotę w raporcie jako zgubioną przez dilerów na nowojorskich czy kalifornijskich ulicach?
Za tyle lat poświęcenia, coś mi się chyba, kurwa, należy – zauważył.
Akt V: Haimar
Haimar wysiadł z windy na siódmym piętrze szpitala imienia świętej Rozalii. Miał wrażenie, że znalazł się na komisji poborowej dla komandosów. Wszędzie stali ochroniarze. Gdyby to jego ojciec został postrzelony, pewnie łatwiej byłoby się do niego dostać niż do Amado.
Haimar poprawił sobie marynarkę i krawat. Upewnił się, że jego męski koczek wisiał prawidłowo na swoim miejscu, a wokół szyi wciąż było czuć perfumy, które jego ukochany zawsze lubił. Zależało mu na jak najlepszym wyglądzie.
Chciał, żeby Amado widział, co stracił.
Ochroniarze niechętnie przepuszczali chłopaka. Haimar musiał przepychać się wśród ironicznych uwag, rzucanych półgębkiem. Już podczas pobytu w rezydencji w charakterze zakładnika zauważył, że Święta Truskaweczka była dla tych ludzi jak Lady Diana, królowa ludzkich serc. – Jeszcze się okaże, że skończy tak samo – pomyślał.
Ibaigurenowie nawet nie zadbali o to, żeby wyjaśnienie sytuacji z jej rzekomą zdradą obejść wokół. Wszyscy członkowie organizacji dostali nazwisko winowajcy podane jak pieczonego prosiaka z jabłkiem w zębach, serwowanego na srebrnej tacy. Haimar patrzył w podłogę i starał się dotrzeć do pokoju na końcu korytarza, nie odpowiadając na zaczepki. Pragnął już mieć to za sobą.
Amado usiadł na szpitalnym łóżku. Rehabilitacja trwała długo, biorąc pod uwagę inwazyjność wykonanych zabiegów oraz ogólnie słaby stan zdrowia pacjenta. Dopóki istniało zagrożenie krwotokiem wewnętrznym, mógł sobie jedynie pomarzyć o powrocie na własne śmieci. Teraz poruszał się już samodzielnie i niedługo miał otrzymać wypis do domu.
Rozpoczął tę rozmowę bez przywitania.
— Pogratuluj ode mnie don Diego.
Najchętniej zamazałby historię swoją i Haimara wybielaczem, ale tak się złożyło, że ojciec chłopaka został właśnie wybrany na prezydenta Kolumbii. A sam Haimar był od tego momentu jedynym dostępem do prezydenckiego ucha.
— Przejdź do rzeczy. – Saavedra przygryzł swoje koralowe usta. – Wiem, że czegoś chcesz.
Haimar spoglądał na mężczyznę, którego kochał całym swoim sercem i z trudem dusił w sobie gorycz żalu po bezceremonialnym odrzuceniu. Amado odciął dostęp do siebie zaraz po strzelaninie i nie pozwalał się odwiedzać w szpitalu, choć chłopak odchodził od zmysłów ze strachu.
Ujrzenie Amado na żywo wznieciło na nowo pożar pod jego skórą. Krew znów zapulsowała żywą lawą. Po raz kolejny mógłby pójść dla niego na koniec świata, ale coraz bardziej dostrzegał, że ta znajomość wciągała go w bagno i raniła go brudnym nożem. Uważał, że nie powinien teraz spełniać próśb Amado. Tak dla zasady. Żeby go ukarać. Za to odrzucenie.
— Dobrze. – Ibaiguren nie przeciągał. Chciałby już widzieć drzwi zamykające się za swoim ex. – Chodzi o Garrido.
Haimar skrzyżował obronnie ręce na klatce piersiowej. Nie chodziło o Garrido, tylko o Truskaweczkę. Wiedział, że Amado posiadał za dużo honoru, żeby wzywać go tu, żeby poprosić o cokolwiek dla siebie.
— Nie wiem, jaką tata podejmie decyzję. – Haimar przestąpił z nogi na nogę, obserwując ułożenie sznurówek w swoich butach. – Przypuszczalnie odwoła Hiszpanów, kiedy tylko obejmie urząd.
Don Diego nie zamierzał się zniżać do spełniania mafijnych zachcianek. W nagrodę za wydanie Neville'a obiecał jednak Ibaigurenom jedną przysługę. Popularny polityk dbał zarówno o swoje sumienie, jak i o utrzymanie pozycji w sondażach. Jedną plamę mógł jeszcze obronić. Innych moralnie wątpliwych zachowań nie planował.
Amado przyglądał się kątem oka reakcjom Haimara i domyślał się, że nie spodoba mu się to, co miał za chwilę usłyszeć. Ale jednak skoro zdecydował się przyjąć zaproszenie i pojawił się taki wyelegantowany, to powinien się liczyć z ewentualnością wątku Toni w rozmowie.
— Garrido na dniach wyleci do Polski – przeszedł do sedna Amado. – To już nie jest pytanie czy, tylko kiedy.
— Sezon na truskawki się już skończył. Nic jej się nie stanie. – Haimar nie mógł sobie odmówić złośliwości.
Amado zmierzył go zimnym wzrokiem. Pozostawił tę zaczepkę bez komentarza. Haimar zawsze dawał się w ten sposób ustawiać i w dodatku uważał ten gest za seksualnie atrakcyjny. Teraz dumnie wytrzymał spojrzenie starszego z mężczyzn. Amado zauważył ten akt oporu i podkręcił surowość w swoim oku. Nie bał się Haimara, ani jego koneksji. Niezrażony, kontynuował:
— Zwykłe odsunięcie od sprawy nie pomoże. Trzeba go aresztować.
— Nie ma podstaw. Nie ma wystarczających dowodów, żeby go zatrzymać. – Haimar pokręcił głową. Od razu uruchomił się w nim prawnik. – Powinien odpowiadać za zabójstwo Elisy Corbalan, ale obaj wiemy, że to śledztwo poszlakowe, poza tym...
— Korupcja – przerwał Amado.
Haimar przewrócił swoimi wielkimi, niebieskimi oczami.
— Wiem, że sprzedaje waszą zarekwirowaną kokainę, ale to część operacji – powiedział podniesionym głosem. – Ma na to zgodę.
Amado również o tym wiedział. Dlatego opracował plan. Nawet jeśli wymagało to zmuszenia Miki do uklęknięcia przed człowiekiem, z którym rywalizował od lat w każdym możliwym elemencie.
Mika i Rafael Alcantara wciąż spierali się o to, który z nich był przystojniejszy. Który miał więcej kobiet, fanów na Instagramie, wzmianek w mediach, zdjęć z piłkarzami, aktorami i reżyserami. Który strzelił więcej goli w meczu towarzyskim na dorocznym pikniku charytatywnym. Czyje przyjęcia były najlepsze i najbardziej spektakularne.
Na pewno za sprawą kilku wspólnych kochanek próbowali również rozstrzygnąć, który z nich był lepszy w łóżku i kto był właścicielem dłuższego oraz masywniejszego penisa. Każdy z nich uważał, że to on wyszedł z tej rywalizacji zwycięsko. Żaden nie przyjmował do wiadomości porażki.
— Poprosiliśmy Alcantarę o pomoc – jęknął Amado, na samo wspomnienie przeprawy z Miką, który musiał się udać w upokarzającą go podróż do słonecznego Meksyku. – Będą dowody. Dostaniecie je.
Haimar aż przysiadł na łóżku z wrażenia. Zaczął się delektować najsłodszą w swojej wyjątkowości chwilą trzymania w garści losu Truskaweczki. Wreszcie ujrzał to, na co czekał. Twarz Amado złamała się zmarszczką niepokoju. Po raz pierwszy w życiu Haimar dostrzegł w jego oczach coś jakby... błaganie?
Chłopak nie potrafił za długo wytrzymać. Ogień, który w nim płonął, był wciąż zbyt silny.
— Zrobię, co w mojej mocy – zgodził się, zmiękczony postawą swojego ukochanego, dla którego jego serce przez cały czas uparcie biło tak mocno, choć za każdym razem było deptane.
Amado skinął głową i obrócił twarz, oznajmiając w ten sposób koniec audiencji.
Haimar rozczarował się taką reakcją. Nie tak miało to wyglądać. Liczył na moment pojednania. Na kilka miłych słów, niezależnie od tego, co wydarzyło się w ubiegłych miesiącach. Bo przecież coś ich kiedyś zbliżyło do siebie. Tymczasem Amado posiadał okropną tendencję do zapominania momentów cudownego uniesienia. Przykładał nadmiernej uwagi do tej jedynej drobnej wpadki, która pojawiła się w trakcie ich relacji, a która przecież miała na celu przynieść mu wyłącznie dobro i szczęście. Haimar uznał, że nie powinien dawać się dłużej traktować w ten sposób w tym toksycznym dla niego związku.
— Ale zapamiętaj to sobie bardzo dokładnie – syknął na do widzenia. – Jeżeli ja nie mogę cię mieć, ona też nie będzie ciebie miała.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top