4.4. "The Passenger"

Ilość wyrazów: 5448

⛔: wywózki ludzi, śmierć, groźby, narkotyki, wojująca Toni z Twittera

Akt X: El Chapo

Napastnik rozluźnił nieco uścisk, skręcając ze mną za drzewo. Zebrałam rękę, aby uderzyć go z całej siły łokciem w brzuch. Następnie chciałam obrócić się i kopnąć go w krocze. Zanim jednak zdążyłam wykonać którąkolwiek z tych czynności, usłyszałam słodką melodię znajomego głosu tuż przy swoim uchu:

— To ja. Unai – wyszeptał szef osobistej ochrony Miki. – Wywożę ciebie i twojego brata za granicę. Musisz słuchać dokładnie tego, co ci powiem. 

Nie wierzyłam swojemu szczęściu. Poczułam się już uratowana. Skinęłam głową na znak, że rozumiem. On odblokował mi usta i wypuścił z pancernego uchwytu. Spojrzeliśmy na siebie. Od razu uśmiechnęłam się, gdy tylko Unai zsunął swój kaptur i przyjrzałam się tej pociągłej, poważnej twarzy, która chyba pierwszy raz w życiu nie była zaciągnięta do połowy arafatką. Ochroniarz zdjął bluzę i schował ją do wojskowego plecaka leżącego na mchu. Ubrany w koszulkę polo w jasne paski, podbiegł o kilkanaście kroków do przodu i zaczął się klepać po udach, wołając przesłodzonym głosem:

— El Chapo!

W pierwszej chwili zatrzęsłam się z podenerwowania, gdy usłyszałam pseudonim wielkiego meksykańskiego bossa narkotykowego. Przez myśl mi przebiegło, że Ibaigurenowie odbili go w tajemnicy z więzienia w USA i że uciekaliśmy wszyscy razem.

— No chodź tu do pańcia! – zawołał Unai ponownie, redukując tym samym moją wątpliwość co do tożsamości, a raczej co do gatunku wspomnianego El Chapo.

Z pobliskich krzaków wyskoczył biszkoptowy labrador z piłeczką tenisową w pysku – i faktycznie – merdając radośnie ogonem podbiegł w stronę Unai Etxebarii. Ochroniarz udawał zwykłego człowieka, który wyruszył na nocny spacer po parku ze swoim psem. Mężczyzna wyciągnął dłoń, by zabrać psu przedmiot, jednak zwierzę nieufnie obracało głowę na boki. 

— No ale ty chcesz trzymać tę piłkę w mordzie, czy chcesz, żebym ci ją rzucał? – zapytał Unai zniecierpliwiony. Labrador oddalił się na kilka kroków i spojrzał na właściciela, sprawdzając, czy za nim pobiegł.

On chce, żebyś ty go gonił – nieomal wyrwało mi się z ust. W ostatniej chwili zakryłam buzię dłońmi. Tymczasem Unai poprawił słuchawkę w uchu, obrócił się w moją stronę i dał mi sygnał do podniesienia plecaka z ziemi i sprintu we wskazanym kierunku. El Chapo w pierwszej chwili odrzucił piłeczkę i z uśmiechem na pysku zaczął biec równo ze mną, lecz na gwizd swojego pana grzecznie zawrócił.

Kierowaliśmy się we trójkę na zachód – do innego wyjścia, niż planowałam początkowo. Choć nie mieliśmy okazji, żeby porozmawiać, wyglądało mi na to, że Unai już wiedział o obecności Garrido w szeregach sił specjalnych.

Starałam się jak najszybciej kojarzyć fakty. Czy obecność ochroniarza oznaczała, że Amado i Mika znaleźli się w niebezpieczeństwie? A może jednak trzymanie Haimara w roli zakładnika gwarantowało im immunitet? Dlaczego szef ochrony Miki zajmował się mną i moim bratem? Może to ja byłam celem, na który Garrido polował? Kropelki zimnego potu zaczęły ściekać mi po czole, gdy tylko o tym pomyślałam. Już niedługo miałam się wszystkiego dowiedzieć. Przez korony drzew stopniowo zaczynało przebijać zimne, jarzeniowe światło lamp ulicznych.

Unai spojrzał na zegarek i kazał mi liczyć do trzydziestu od momentu, gdy zatrzaśnie za sobą drzwi nierzucającego się w oczy czarnego, wysłużonego kombi. Po upływie wyznaczonego czasu przebiegłam co sił w nogach na drugą stronę ulicy. Otworzyłam tylne drzwi samochodu, natychmiast je za sobą zamknęłam, a następnie rzuciłam się pod koc na podłodze i szczelnie się nim przykryłam.

W nosie zakręciło mi się od zapachu benzyny, gumy, drobnych kamyków, filcu oraz sierści psa. Położyłam plecak pod głowę, a Unai ruszył, zanim zdążyłam się porządnie umościć. Nade mną na tylnym siedzeniu rozłożył się zadowolony El Chapo. Do moich uszu dolatywało jego miarowe zianie, którym pies chłodził się po zaliczonej przebieżce. Ze wszystkich pytań, które mogłabym zadać swojemu ochroniarzowi w tym momencie, wybrałam to absolutnie priorytetowe:

— Dlaczego nigdy mi nie mówiłeś, że masz psa?

— To jest taki pies przechodni – odpowiedział Unai. W jego zazwyczaj poważnym głosie usłyszałam mimowolny uśmiech. – Trochę siedzi u rodziców w domu, trochę z siostrą i jej chłopakiem, a trochę ze mną. Chciałbym mieć dla niego więcej czasu, ale praca nie pozwala.

— Dzisiaj był z tobą w pracy – zauważyłam, powstrzymując swój naturalny odruch odsłonięcia koca i porobienia głupich min w stronę biszkoptowego, zadowolonego pyska.

— W dodatku jako jedyny wykonał wszystkie zadania poprawnie. – Unai przywołał mnie poważnym tonem do porządku. 

Nie mogłam zaprzeczyć, że akcja się posypała, a kolejne zdarzenia układały się nie tak, jak powinny i wszyscy mieliśmy w tym swój udział. Nic dziwnego, że największym bohaterem został pies.

Mężczyzna nie upominał mnie jednak za pochopne wzięcie spraw we własne ręce, chociaż z pewnością musiał już o tym usłyszeć. Krótko i możliwie bez emocji opowiadał, co zdarzyło się dalej:

— Elisa nie żyje. Mika znalazł przy niej karteczkę z informacją od Garrido, że ty będziesz następna. Dlatego musimy was ukryć.

Zrobiło mi się naprawdę przykro. Praktycznie nie znałam tej kobiety, ale pomyślałam o Mice. Po latach rejsowania po morzach świata ten okręt wreszcie zawinął do finałowego portu. Katastrofa zmiotła jednak z powierzchni ziemi jego przystań, obróciła w pył rodzinne nabrzeże oraz połowę klifu. Poobijany okręt znów będzie musiał wyruszyć w niepewną tułaczkę przez otwarty ocean. Nie chciałam nawet myśleć, jak słaby musiał być Mika w tym momencie. A jednak zdołał wykrzesać z siebie resztki energii, żeby przygotować dla mnie tę akcję ratunkową.

— Dokąd jedziemy? – zapytałam bezbarwnym, przygaszonym już głosem.

— Najpierw wyjeżdżamy ze strefy monitorowanej miasta i wymieniamy samochód. Potem jedziemy do strefy przeładunków cargo – wyjaśnił Unai tak klarownie, jakby opowiadał o rutynowym załadunku fasoli. – Mika organizuje w tej chwili dalszy transport.

— Tim będzie tam na nas czekał?

Sądziłam, że mój brat opuścił rezydencję z innym kierowcą.

— Jest w bagażniku – odpowiedział Unai ze swoim niezmąconym spokojem.

— Słucham?

Nieomal zakrztusiłam się własną śliną. Zapach benzyny oraz gumy z podkładki pod nogi jeszcze mocniej podrażnił moje śluzówki. Zadudniłam kilka razy pięścią w podstawę tylnego siedzenia, zastanawiając się, czy Tim w ogóle usłyszy ten sygnał, ale jedynie sprowokowałam El Chapo do pochylenia tułowia w dół, dźgania mnie nosem przez koc oraz dyszenia tuż nad moim uchem.

— Tak jest szybciej i bezpieczniej – tłumaczył Etxebarria. – Wzięliśmy od razu twoje ubrania, które zostały kiedyś w pokoju Amado. Będziesz miała na podróż.

Musiałam im przyznać, że myśleli i działali bez zbędnego zastanawiania się. To mogło uratować nam życie.

— Wiecie coś na ten temat, w jaki sposób Garrido się tam w ogóle dostał? – dopytywałam. 

Z tego, co zrozumiałam, jego obecność okazała się zaskoczeniem dla wszystkich.

— Możemy się tylko domyślać, niña. – Mój kierowca uruchomił w sobie opcję detektywa. – Pułkownik Cerundolo to porządny facet – powiedział o wojskowym, który pomógł doprowadzić do zakończenia wojny domowej w Kolumbii – ale od paru lat nic się w tym kraju nie dzieje. Gość prowadzi wykłady w koszarach albo zabezpiecza wybory. Mógł się przytępić. A Garrido jest cwany. Obstawiam, że wykorzystał fakt, że Elisa z jego oddziału brała udział w akcji i sprzedał jakąś wiarygodną bajeczkę.

Westchnęłam głęboko. To jedyne, co mi pozostało. Mocno przytuliłam policzek do plecaka i znalazłam jakąś wygodniejszą pozycję, w której mogłam przede wszystkim porozciągać nogi, zmęczone pełnym napięcia biegiem na boso, do tego w podartych pończochach.

Wytargałam się spod koca dopiero na jakimś totalnym zadupiu, na którym chyba jeszcze nigdy nie byłam. Unai wjechał do warsztatu. Skromnie ubrany właściciel tego przybytku powitał nas z honorami. Jakbyśmy byli Świętą Rodziną, szukającą noclegu w Betlejem. Prawdę mówiąc, wiele osób w Medellin w ten sposób nas postrzegało. Amado nigdy nie odmawiał pomocy potrzebującym. Kiedy ludzie wyrzuceni poza nawias dostawali możliwość, żeby się odwdzięczyć, stawali na głowie, by zrobić to jak najlepiej. Traktowali swoją misję jak nobilitację.

Jaki monarcha, takie pasowanie na rycerza – pomyślałam.

Tim wygramolił się z bagażnika. Utonęłam w jego ramionach, zanim jeszcze zdążył porządnie odkaszlnąć po trudach podróży. 

Z warsztatu mieliśmy wyjechać dostawczakiem, więc bez zbędnego przeciągania zabraliśmy torby z kombi, rzuciliśmy je na podłogę furgonetki, a następnie wyciągnęliśmy karimaty i usiedliśmy na nich. 

Mój brat podał mi z wierzchu ogromnego plecaka podkoszulek, spodnie od dresu, skarpetki oraz trampki, żebym zdołała się jak najszybciej przebrać w świeże rzeczy. Obolałe stopy obmyłam żelem antybakteryjnym, a następnie wytarłam chusteczką higieniczną. Potem dostałam do zjedzenia wystygniętego tosta z wegańskim serem i keczupem, zaś do popicia gorzką herbatę z termosu. W tych warunkach smakowało to najlepiej ze wszystkiego, co jadłam kiedykolwiek w życiu. Nakarmiona i zadbana, przytuliłam się do ramienia swojego brata. Czekała nas kolejna godzina w trasie.

Akt XI: Testament

Usłyszałam skrzypienie ciężkich, metalowych drzwi. Wjechaliśmy do potężnej hali przeładunkowej, oświetlonej lampami jarzeniowymi, które były zawieszone pod wysokim sufitem. Wszędzie dało się wyczuć zapach niedojrzałych, zielonych bananów i aromatycznej kawy. 

Unai wyszedł z samochodu, żeby porozmawiać z człowiekiem z naszej organizacji, który zarządzał całym tym biznesem. Tim postanowił odkupić parę ubrań w swoim rozmiarze od kierowcy któregoś z transportów z odzieżą. Ja natomiast zostałam z El Chapo i właśnie mu tłumaczyłam, że nie miałam dla niego już więcej kanapek, chociaż sądząc po jego żebrzących oczach i oblizującej się mordzie wcale mi nie wierzył.

— Toni, jest pewna sprawa, o której muszę ci powiedzieć. Unai wskoczył na przyczepę i usiadł na podłodze naprzeciwko mnie. Jego mina nie wróżyła niczego dobrego. Długie zbieranie się w sobie wypełniło mnie niepokojem, który stopniowo przemieniał mnie w kamienny posąg. Wreszcie Unai odkaszlnął, uciekając wzrokiem na podłogę. W powietrzu natychmiast zawisła atmosfera śmierci.

— O nie... wydałam z siebie jęk przepełniony bezradnością.

— Juancho odbierał dla nas informacje przez telefon satelitarny.  Mężczyzna podrapał się po nosie, żeby opóźnić konieczność wyjawienia mi prawdy. Jedziemy razem do Cartageny. Macie zabukowane miejsce na promie.

— To nie jest to, co mi chciałeś powiedzieć, prawda? zaskomlałam.

Wygięłam usta w podkówkę, gotowa do płaczu. 

El Chapo wyczuł mój nastrój, bo podbiegł do mnie i odpowiedział nerwowym, nieco przestraszonym szczeknięciem.

— Amado został bardzo ciężko ranny. Etxebarria wypluł to wreszcie z siebie. Operują go w karetce przed pałacem. Nie dałby rady dojechać w takim stanie do szpitala.

W moich uszach rozległ się przeciągły gwizd. Byłam zbyt zszokowana, żeby porządnie się rozpłakać. Zapiszczałam tylko przez ściśnięte gardło. W ten sposób chciałam wyrzucić z siebie rozpacz, która wzbierała we mnie, niczym kipiące mleko. Pies położył łapę na moim brzuchu i zaczął intensywnie lizać mnie po policzku. Nie umiałam nawet go odgonić. Ta informacja mnie obezwładniła. Odebrała mi władzę w rękach i nogach.

— Wyjdzie z tego, prawda? zapytałam, chwytając się resztek nadziei.

Od czasu tej rozmowy Amado mógł już nie żyć. Z drugiej strony, nie było też jednak świeższych doniesień, które potwierdziłyby jego śmierć. Tłumaczyłam sobie, że czas działał na naszą korzyść.

— Rany postrzałowe w klatce piersiowej jęknął Unai. Widać było, że wypowiadanie tych słów sprawiało mu ból. On też żałował. Uniósł bezradnie barki.  Nie wiem, co ci mogę więcej powiedzieć.

W tym momencie dojrzałam, że mój brat zbliża się do nas z napakowanym plecakiem. Odsunął ode mnie pieska i okrył moje przemarznięte ciało kocem. Cała się trzęsłam, choć nawet nie czułam zimna.

— Już dobrze. Już dobrze. Tim zwrócił się do mnie szeptem i opiekuńczo potarł kilka razy moje ramię. Wiesz o tym, że Amado był przygotowany na wypadek, gdyby któreś z was zostało ranne. Ma przy sobie najlepszych lekarzy. Słyszałem, że mieli przygotowane pojemniki z grupami krwi całej waszej czwórki. Nie można już było zrobić niczego lepiej.

— Można było nie pakować się tam po raz drugi samemu zapłakałam. Dopiero po tych słowach pękła we mnie tama, a z oczu popłynęły obficie łzy. Przypomniałam sobie smutek na twarzy Amado, kiedy wymieniał ze mną pożegnalne spojrzenia. Zupełnie, jakby mógł przewidzieć przyszłość.

Unai westchnął i wyszedł bez słowa na papierosa. Ja wypłakiwałam się bratu w ramionach.

Gdy zostaliśmy sami, Tim niezwykle szybko przestał podzielać naszą żałobę.

— Ciekawe, czy zmienił testament. No wiesz... wtedy. 

— Jak ty możesz w takiej sytuacji w ogóle myśleć o pieniądzach? warknęłam, choć w głębi duszy wiedziałam, że mój brat potrafił myśleć o pieniądzach w każdej jednej sekundzie swojego życia i że pewnie powinnam się już do tego przyzwyczaić.

— On zapisał ci pięć miliardów dolarów w gotówce!  krzyknął Tim w swojej obronie. Jeśli ten wariat i tak ma umrzeć, to lepiej żebyśmy my chociaż też coś z tego mieli!

— Zapisał mi podkreśliłam wyraźnie to ostatnie słowo, pokazując palcem na swoją klatkę piersiową. Nie przyzwyczajaj się do mojego spadku.

Odpowiedziałam w gniewie i nie do końca zgodnie z tym, co myślałam. Po prostu chciałam pokazać Timowi jego miejsce w tym układzie. Uważałam, że decyzje dotyczące majątku powinniśmy zacząć podejmować wspólnie. Nie byłam już dzieckiem. Nie musiałam zawsze go słuchać i we wszystko mu wierzyć.

— Tu są wasze nowe, czyste telefony. Unai zajrzał ponownie do środka i podrzucił nam po smartfonie w worku foliowym. Aktywujcie je dopiero na morzu i nie używajcie ich do kontaktów z nami.

Etxebarria poruszał się żwawiej i wysławiał z większą energią w głosie, czyli widocznie nie otrzymał nowych, niepokojących informacji. Uczepiłam się tej myśli.

— Zabierajcie te rzeczy. Unai wskazał na nasze karimaty i na dwa wielkie plecaki. Jedziemy do Cartageny z transportem bananów.

Szykowałam się mentalnie na dwanaście godzin podróży TIR-em. A potem na spędzenie miesiąca na statku transportującym owoce przez ocean. Gdyby nie fakt, że za wszelką cenę pragnęłam być w tym momencie przy Amado i trzymać go za rękę, byłabym tą wycieczką podekscytowana.

— Dokąd płyniemy? zapytałam, by dowiedzieć się, czy mieliśmy zostać przewiezieni na jakąś małą wysepkę w okolicy, czy też statek wyrzuci nas na drugim końcu świata.

— Płyniecie do Polski odpowiedział Unai. Od tej pory musicie ukrywać się na własną rękę. Nasze wszystkie kontakty mogły zostać rozpracowane. Nie możemy ryzykować.

Zerknęłam na Tima. Pokiwał głową, jakby zrozumiał przekazaną mu właśnie wiadomość. Wiedziałam, że doczekaliśmy się chwili, gdy nasz skrupulatnie planowany przez lata scenariusz ucieczki znajdował wreszcie swoje zastosowanie.

Tim odwzajemnił moje spojrzenie i z przekąsem skomentował:

— Niech zgadnę. Teraz jesteś zainteresowana moimi pieniędzmi.

Uśmiechnęłam się do niego tak słodko, jak tylko potrafiłam, a on w odpowiedzi pokazał mi język.

— Wszystkie nasze pieniądze są wspólne przypomniałam mu jego słowa, zabierając się do ładowania ogromnego, turystycznego wora na plecy. 

Ledwie podniosłam torbę z ziemi, natychmiast musiałam ją opuścić z powrotem. Ważyła o wiele więcej, niż się spodziewałam. 

— O kurde, co tam jest? zdziwiłam się. Kuchnia z butlami gazu?

Poprawiłam pozycję plecaka na podłodze, żeby spróbować założyć go jeszcze raz, tym razem najpierw wsuwając ramiona między szelki.

— Macie w tych torbach sześć milionów dolarów w gotówce odpowiedział Unai. I dwadzieścia kilo kokainy.

Tim popatrzył na mnie z figlarnym uśmiechem. Od początku wiedział, co było tam w środku, tylko siedział cicho. Okazało się, że przełamał wzajemną niechęć z Miką, żeby przekonać Ibaigurena do swojego rozwiązania ucieczki do Polski.

— Dziesięć kilo dajemy chłopakom z portu w Gdyni wytłumaczył. Reszta jest na wszelki wypadek.

Nie zamierzałam się oszukiwać. Odezwał się we mnie zew przygody. Przywitaliśmy się z naszym nowym kierowcą i zajęliśmy miejsca na karimatach w potężnym samochodzie ciężarowym. Jednocześnie wiedziałam, że to będzie szalenie długie dwanaście godzin, bez żadnych aktualizacji na temat stanu zdrowia Amado.

Akt XII: Burdel w Berlinie

Zapadła noc. Rezydencję Diego Saavedry w Bogocie oplotła jedwabista mgiełka intensywnej czerni. Sam don Diego miarowo oddychał przez sen. Spoczywał w wygodnym łóżku, w przewietrzonym pokoju, ubrany w piżamę wyprasowaną w kancik. Obok leżała jego żona, pogrążona w równie głębokim śnie. Niezmąconej ciszy odpoczynku nie zakłócał nawet pająk, który wspinał się po ścianie tak cicho, że zdawałoby się, że czynił to w kapciach.

Aż do momentu, w którym ten spokój nie został zaburzony przez ostry, metaliczny dzwonek telefonu. Don Diego na wpół śpiąco namacał urządzenie na szafce, mając nadzieję, że zdąży odebrać, zanim Eva się obudzi.

W słuchawce odezwał się mechaniczny głos. Był zniekształcony programem używanym do uniemożliwienia jego identyfikacji:

— Na twoich oczach twoja żona będzie gwałcona godzinami, a twój syn trafi do burdelu dla fetyszystów w Berlinie – zapowiedział.

Saavedra nie wykazywał chęci wysłuchiwania dalszego ciągu tej atrakcyjnej oferty, bo zdecydowanym gestem przesunął czerwony przycisk. Odłożył aparat na miejsce, obrócił się na drugi bok i zamierzał jeszcze na moment zasnąć. O godzinie piątej trzydzieści spodziewał się alarmu zwiastującego pobudkę.

— Grozili nam, prawda? zapytał miękki, kobiecy głos z drugiej części małżeńskiego łoża.

— Tak  odpowiedział don Diego. Wolał oszczędzić żonie omawiania usłyszanych szczegółów, choć, jak przypuszczał, Eva i tak się ich domyśliła.

— Może kiedy Neville się wreszcie powiesi, skończy się to wydzwanianie po nocy. Pani Saavedra wyraziła nadzieję, poprawiając sobie zgrabnymi dłońmi puchatego jaśka.

— Nie wiem, Słońce. Don Diego nabrał powietrza. Na tych dyskach są rzeczy, które nadają się na WikiLeaks. Jeśli w drodze pomocy prawnej przekażemy je za granicę, obawiam się, że po prostu znikną.

Jak dotychczas, Olivier Neville okazał się jedynym obywatelem Kolumbii, który był zamieszany w handel żywym towarem. W przypadku jego śmierci, postępowanie rozpoczęte przeciwko niemu przez kolumbijski wymiar sprawiedliwości musiało zostać umorzone.

— Dlatego nigdzie ich nie przekazujemy i zamierzam tego osobiście dopilnować. Don Diego wyciągnął dłoń w miejsce, w którym oczekiwał natrafić na wypukłość przykrytą kołdrą.

Eva niespokojnie poruszyła się na prześcieradle, cicho zasysając powietrze. Z bezpiecznym życiem pożegnała się już w momencie ślubu. Nie spodziewała się jednak, że grubo po pięćdziesiątych urodzinach będzie musiała stawić czoła nowemu wyzwaniu. I to w o wiele trudniejszej sytuacji międzynarodowej. Rok temu jej mąż odrzucił nominację swojej partii na kandydata w wyborach prezydenckich. Teraz usłyszała zgoła odmienną decyzję:

— Postanowiłem wystartować w wyborach w miejsce Neville'a.

Akt XIII: Statek

Nie wiem, dlaczego wyobrażałam sobie transoceaniczny statek cargo jako zardzewiałą rozpadówę, a w roli marynarzy oczekiwałam zgrai wąsatych typów w przepoconych podkoszulkach. Już sam widok burty, bielącej się z oddali, pozytywnie mnie zaskoczył. Dalej miało być tylko lepiej.

Kuchnia pokładowa statku nie różniła się niczym od luksusowych jadalni w znanych mi rezydencjach. Nasze kajuty przypominały hotelowe mikroapartamenty. 

Kapitan wytłumaczył, że kiedy spędzało się ponad dwieście dni w roku na morzu, pewne standardy w dzisiejszych czasach były normą. Odpowiedziałam, że czułam się jakbym leciała na kilkuletnią misję kosmiczną w Star Treku

Tim i ja dostaliśmy do dyspozycji laptopy. Na wszelki wypadek korzystaliśmy jedynie z neutralnych, kolumbijskich stron informacyjnych, które odwiedzała też reszta załogi. Nie mogliśmy również logować się na własne social media. Nie miałam problemu z tymi obostrzeniami, bo i tak interesowały mnie wyłącznie newsy.

Gdy wysłuchałam litanii zasad bezpieczeństwa na statku i poznałam wszelkie istniejące ścieżki ewakuacyjne, miałam wreszcie możliwość swobodnego odejścia od reszty grupy oraz zapakowania się ze swoim plecakiem do kajuty. Natychmiast zatrzasnęłam za sobą drzwi. Z walącym sercem usiadłam z laptopem na kolanach. Choć relacja ze strzelaniny w domu Neville'a wylewała się z każdego możliwego zakątka sieci, wciąż nie znalazłam żadnych doniesień o śmierci, albo nawet o hospitalizacji Amado. Przygryzłam wargę. Czyżby to był dobry znak?

— Mówiłem ci, że złego diabli nie biorą dodał Tim, z trudną do ukrycia nutką zawodu w głosie. 

Był zły, bo miliardy dolarów uciekały mu w rytmie pikania aparatury podtrzymującej funkcje życiowe.

Nie walnęłam go za to klapkiem po głowie jedynie dlatego, że z każdą kolejną upływającą godziną i dniem wypełniałam się coraz bardziej szczęściem i nadzieją. 

Na zdjęciach z pogrzebu Elisy Corbalan w Walencji rozpoznałam Mikę. Nie zdejmował okularów słonecznych i wyglądał na okrutnie przybitego, ale jeśli tydzień po strzelaninie dał radę udać się w podróż do Hiszpanii, to musiało znaczyć, że Amado nie zginął od kul i prawdopodobnie do tej pory nie dostał również sepsy.

Następny dzień przyniósł jeszcze inne doniesienia. Diego Saavedra zdecydował się wystartować w wyborach prezydenckich, przełożonych w zaistniałych okolicznościach na początek lipca.

Prawdziwa bomba jednak spadła na nas wieczorem.

Wracałam właśnie z pokładu, gdzie podziwiałam mapę gwiazd, rozciągającą się na ciemnogranatowym niebie, które wisiało nad otwartym oceanem. Usłyszałam podniesione głosy członków załogi dochodzące z kuchni, ale nie mogłam rozpoznać słów. Uchyliłam więc drzwi i zajrzałam do środka. 

Mężczyźni siedzieli przy otwartym komputerze. Na mój widok zamilkli i poprosili mnie do siebie. Być może powinnam się tego spodziewać, a jednak zatrzęsły mi się kolana, a jedzenie cofnęło się natychmiast z żołądka do gardła. Podano oficjalną informację, że Olivier Neville powiesił się w swojej celi na prześcieradle.

To wyglądało tak, że wiedział, że musi umrzeć.

***

Na kilka dni przed przybiciem do gdyńskiego portu, Tim zjawił się w mojej kabinie z wyjątkowo poważną miną. I z nożyczkami.

— Wiem, że je lubisz, ale muszą zniknąć powiedział, wręczając mi ostry przedmiot.

Do pozbycia się dredów przymierzałam się falami. Pierwsza fala nastąpiła, gdy dowiedziałam się, że dokonałam zawłaszczenia kulturowego. Drugi raz, gdy moja fryzura zyskała międzynarodowy rozgłos dzięki Aurélie Desjardins, a potem zlinczowano mnie za nią na Twitterze. No i wreszcie teraz. Wiedziałam, że wraz z momentem wyjścia na ląd, będziemy musieli przyjąć nowe tożsamości.

Ponieważ długo zbierałam się w sobie, od pewnego czasu nie uzupełniałam wszystkich kosmyków przy odroście. Dredy przeplatały się z moimi naturalnymi włosami. W wyniku naszej amatorskiej akcji fryzjerskiej, pozostała mi nieco poszarpana fryzura, sięgająca za uszy.

— Można powiedzieć, że tak jakby ci pocieniowałem ocenił Tim, sterując małym lustereczkiem, żebym mogła zobaczyć odbicie włosów z tyłu w dużym lustrze.

— Nie myślałam, że to powiem, ale teraz się cieszę, że nie będzie nam wolno wychodzić z tego mieszkania – dodałam.

Następnie z żalem pożegnaliśmy jego zadbane loki, które wylądowały w śmieciach jako ofiary maszynki do golenia. Po przyjrzeniu się swojemu odbiciu z włosami na kilka milimetrów, Tim również doszedł do wniosku, że ten przymusowy lockdown w naszym nowym apartamencie w Gdyni okaże się dla niego zaskakująco łatwy do wytrzymania.

Akt XIV: Typowi Polacy

Gdy przybiliśmy do brzegu, na statku odwiedził nas umówiony celnik. Odebrał towar, który przywieźliśmy w plecaku specjalnie dla niego, a następnie wyprowadził nas plątaniną korytarzy. Z portu wyszliśmy na ulicę. Była to okolica typowa dla takich miejsc: krajobraz księżycowy, dużo asfaltu, trochę budynków cargo, niewielu ludzi.

Na chodniku stał zaparkowany wiśniowy volkswagen passat. Wyglądał tak niepozornie, jakby nie ruszał się z miejsca od trzech lat i właśnie zaczął rdzewieć oraz porastać trawą. Można było tam chodzić w lewo i w prawo i potraktować go jako część pejzażu. Skierowaliśmy się właśnie do tego samochodu.

Za kierownicą siedział równie niepozorny człowiek. Po zmarszczkach i mocno posiwiałych włosach zgadywałam, że liczył sobie około sześćdziesięciu lat. Był dość niski i lekko przy kości. Miał na sobie skórzaną kurtkę oraz materiałowe spodnie. Niby eleganckie, ale utrzymane we wschodnioeuropejskiej bazarowej stylistyce.

Mężczyzna wysiadł z samochodu i otworzył bagażnik, do którego wrzuciliśmy nasze plecaki. Tim przywitał się po angielsku. Ja chciałam się popisać i powiedziałam dzień dobry po polsku. Starszy pan lekko się ukłonił, ale do końca podróży nie poświęcał mi już żadnej uwagi. Usiadłam z tyłu passata, a Tim koło kierowcy. Nie wiedziałam, czy to wszystko tak powinno wyglądać, bo mężczyźni praktycznie ze sobą nie rozmawiali, jednak mój brat był wyraźnie rozluźniony, co dawało mi powody do optymizmu.

Kierowca otworzył schowek w samochodzie i podał Timowi teczkę z dokumentami. Oficjalnie mieliśmy udawać włoskie małżeństwo, ale ze swojego podglądu z tylnego siedzenia zobaczyłam też komplet kart do bankomatu na różne nazwiska, jakieś pofałszowane akty urodzenia, prawa jazdy wraz z dowodami rejestracyjnymi, dużo papierzysk po polsku i wreszcie mignęło mi czarno-białe zdjęcie, które Tim pospiesznie schował na samym spodzie aktówki. Przyciągnęło ono moją uwagę, bo na pewno nie należało do naszej mini-sesji fotograficznej, którą wykonaliśmy na statku, żebyśmy przypominali swój aktualny wygląd w dokumentach. Tim w skrócie wyjaśnił, że to po prostu były wszystkie rzeczy potrzebne nam na tym etapie do pobytu w Polsce.

Dojechaliśmy do nadmorskiego apartamentowca, nazwanego Sea Towers. Składały się na niego dwie wieże z betonu, stali oraz ciemnego granitu. Spodobał mi się korytarz oświetlony dyskretnymi lampami, z kostką kamienną i drewnem na podłodze. Niestety, po wejściu do windy poczułam, że zaczęło brakować mi powietrza. Na naszym piętrze wcale nie było pod tym względem lepiej.

— W budynku klima jest zjebana, ale w mieszkaniu działa uprzedził Tim.

— Co to był za pan? spytałam, gdy mój brat wpisał kod do drzwi i naszym oczom ukazał się przestronny, jasny apartament z widokiem na morze.

Otworzyłam szeroko usta, wbiegając do środka i wybierając sypialnię, która będzie należała do mnie. Wszystkie podłogi, meble i akcesoria pachniały najwyższą jakością. Odrzuciłam w kąt swój ciężki plecak i rzuciłam się na łóżko z wysokim materacem i kocem w kolorze ciepłej żółci, nad którym na szarej ścianie wisiał ogromny plakat z Audrey Hepburn.

— Pan Waldemar odpowiedział Tim, zaglądając z uśmiechem do środka, żeby sprawdzić, czy podobał mi się mój pokój.

— Voldemort? upewniłam się z niedowierzaniem, chociaż w sumie miało to sens. Voldemort był Polakiem? Wiedziałam, że J.K. Rowling to TERF-ka, ale nie wiedziałam, że do tego jeszcze ksenofobiczna rasistka mruknęłam.

— Pan Voldemort z zawodu jest załatwiaczem. Załatwia rzeczy sprecyzował Tim. Codziennie będziemy robić listę zakupów i jego człowiek będzie je nam zostawiał pod drzwiami.

— Może powinniśmy go zaprosić na obiad? zaszczebiotałam, biegnąc już w podskokach, by oszacować, co znajdowało się w kuchni. Otwierałam kolejno wszystkie szafki, badałam kuchenkę, piekarnik oraz ekspres do kawy.

— To nie jest pan, który się zaprzyjaźnia. Tim wyprowadził mnie z błędu. A tacy jak my płacą u niego podwójną stawkę. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli się już z nim więcej widzieć. Mój brat westchnął w stronę swojego pomarańczowego wora wypakowanego pieniędzmi.

Nasze nowe życie rozpoczęło się w iście bajkowym stylu, choć tu, dla odmiany, nie mogliśmy korzystać z kolumbijskich stron informacyjnych. Poza tym jednym detalem mieliśmy wszystko, czego dusza i ciało mogły zapragnąć. Uwielbiałam półgodzinne kąpiele w wannie, ze świeczkami zapachowymi rozstawionymi na dębowej podłodze i z twarzą skierowaną w stronę okna, za którym rozciągało się granatowe Morze Bałtyckie, które pieniło się jak bąbelki szampana w moim kieliszku.

Jednak ile czasu były w stanie wytrzymać w zamknięciu dwie osoby, bez pozabijania się nawzajem? Po kilku tygodniach zgodnego szlifowania naszego włoskiego, żebyśmy w razie konieczności odezwania się w tym języku nie zabrzmieli jak Brad Pitt w Bękartach Wojny, luksusowy pałac zaczął się robić zbyt mały dla naszej dwójki.

Najpierw poszło o to, że Tim oszukiwał w pokera i zarzekał się, że to moje przywidzenia. Następnie ja chciałam wyjść chociaż na parę godzin, bo w Gdyni toczył się kobiecy turniej tenisowy i występowała w nim moja rówieśniczka z Kolumbii, Maria Osorio Serrano. Chciałam pójść tylko na jeden mecz i pokibicować. Tim uważał, że jeśli ktoś z jej ekipy nas rozpozna, mógłby zawlec do kraju informację o naszej kryjówce. W końcu wybuchła wojna o marchewkę, która zakończyła wszystko.

— Dlaczego ty wszędzie musisz wciskać tyle tej pierdolonej gotowanej marchewki?!  Mój brat z impetem cisnął serwetką o stół i spojrzał na mnie z agresją w oku, które mu jeszcze zostało.

Pytał o to grzeczniej przez ostatnie dwa miesiące, a ja udzielałam stale tej samej odpowiedzi, że to lokalny, zdrowy produkt, który zostawiał niski ślad węglowy, dlatego musieliśmy go jeść w dużych ilościach.

— To odłóż na bok. Nie musisz tego jeść. Ja zjem – powiedziałam.

— ALE CAŁĄ POTRAWĘ CZUĆ TERAZ GOTOWANĄ MARCHEWKĄ! – lamentował.

— A co? Jak coś się nie podoba, to sam sobie gotuj! Stanęłam przed nim konfrontacyjnie z dłońmi opartymi na biodrach. Chyba, że ci ręce do dupy przyrosły!

— Ale tu nie chodzi o mnie. Pytam, czy z tobą jest wszystko w porządku. Ty nawet gdybyś gotowała metaamfetaminę, to też byś do niej dodawała marchewkę! Tim wymierzył we mnie palec wskazujący.

Nie wiedziałam dlaczego. Zupełnie jakby te ostatnie miesiące nagle zebrały się w jedną wysoką górę, której marchewka okazała się ukoronowaniem. Nagle łzy podeszły mi do oczu i wybuchłam przy stole płaczem nieadekwatnym do tematu.

— Już nigdy w życiu nie zrobię ci nawet jednej kanapki!  wyrzuciłam z siebie podczas szlochania.

— Możesz mi robić kanapki, tylko nie dodawaj do nich gotowanej marchewki! Nigdy nie mówiłem, że nie lubię twoich kanapek. Tim spuścił nieco z tonu.

Po kilku sekundach zreflektował się, albo po prostu moje obficie płynące łzy wywołały w nim niepokój, bo wstał z dębowego krzesła ustawionego przy białej ławie i przytulił mnie mocno do klatki piersiowej.

— Dobrze. Wyjdziemy stąd na chwilę, ale razem powiedział pojednawczo. Każdą rzecz musimy robić razem. Nie rozdzielamy się ani na moment. Gdyby ktoś nas zatrzymał, zrobię wszystko, żeby cię uratować. Jeżeli znikniesz mi z oka, nie będę wiedział, co się z tobą dzieje, i nie będę mógł ci pomóc. Rozumiemy się?

Chlipnęłam i pokiwałam głową twierdząco.

— Dobrze. Postarajmy się na wszelki wypadek nie wyróżniać. Musimy wyglądać i zachowywać się tak, jak Polacy.

Po sprawdzeniu w Google, jak wyglądali Polacy, Tim ogolił jeszcze raz głowę prawie na łyso, a potem założył biały podkoszulek ładnie opinający mięśnie. Do tego dobrał spodnie z szarego dresu oraz zestaw sandałów wraz ze skarpetami. Ja z kolei, po wpisaniu w wyszukiwarkę frazy Polish women, zdecydowałam się ubrać cała na czarno, mocno podkreślić oczy czarną kredką, a także narysować czerwoną szminką na policzkach dwie błyskawice. Uznając, że już byliśmy gotowi do wtopienia się w tłum, zjechaliśmy do garażu, gdzie miał na nas czekać nierzucający się w oczy, typowy polski samochód.

Którym okazała się dziesięcioletnia škoda octavia.

— Ale to jest chyba jakaś pomyłka. Škoda jest czeska. Przypomniałam sobie informacje uzyskane podczas ubiegłorocznej wizyty w Pradze.

— Polskich samochodów nie ma  wyjaśnił Tim głosem eksperta. Polacy jeżdżą tym albo oplem astrą.

— No jak to nie ma? Zaczęłam wyszukiwać w telefonie dowody na prawdziwość swojej tezy.  A to, co to jest twoim zdaniem? Rower? Pokazałam mu zdjęcie syreny 104. Tim tylko przewrócił okiem. Nie rozumiałam jego reakcji. Moim zdaniem syrena była piękna.

Udaliśmy się do Sopotu, gdzie Tim poznał kiedyś właścicieli jednego z klubów i zamierzał wymienić tam resztę naszej kokainy na informacje od polskiej policji. Z zadowoleniem zauważyłam, że nasz strój bojowy nieźle wpasowywał się w uliczne tło. Jakieś dziewięćdziesiąt procent mężczyzn chodziło poubieranych tak, jak mój brat, a co najważniejsze, zobaczyłam również dwie grupki dziewcząt w stylizacji identycznej, jak moja.

Zanim odnaleźliśmy rzeczony klub, Tim stwierdził, że miał ochotę na fajki i na jakieś jedzenie bez marchewki. Najbliżej znajdowała się kawiarnia o nazwie Żabka Café, gdzie mój brat zamówił sobie hot-doga, a ja w dalszym ciągu próbowałam nie rzucać się w oczy i wyglądać jak Polka. Podeszłam więc do stoiska z prasą w poszukiwaniu jakiejś odpowiednio polskiej gazety, którą mogłabym udawać, że czytam.

Znalazłam magazyn z biało-czerwoną flagą na okładce. Jak się okazało, pismo było poświęcone Związkowi Sybiraków. Na tyle, co potrafiłam zrozumieć z nagłówków, listów oraz zdjęć, dotyczyło Polaków na Syberii. Brałam do ręki przypadkową gazetę, a już po chwili przerzucałam kolejne kartki śliskiego papieru, czując się w pewnym stopniu związana z bohaterami artykułów.

— Co ty tam czytasz? Tim szepnął mi do ucha. Poczułam obrzydliwą woń mięsa. Wykrzywiłam się do niego, żeby zjeżdżał ode mnie z tym hot-dogiem.

W tym momencie jednak doznałam olśnienia. Wyszliśmy na ulicę i zaczęłam go gorączkowo wypytywać dla wszelkiego bezpieczeństwa, po włosku.

— Żeby dostać się na statek z Polski do Kostaryki w czasie wojny trzeba było mieć pieniądze zauważyłam. A co, jeśli nasza rodzina była tutaj takimi samymi latyfundystami jak rodzina Alejandry? Jak my możemy z tym tak spokojnie żyć, jeśli nasi przodkowie żyli z pracy chłopów pańszczyźnianych?

Bądź co bądź, prezydent Komorowski wywodził się z rodziny arystokratycznej. A co, jeśli faktycznie byliśmy jakimiś dalekimi krewnymi?

— Chryste, Toni. Tim nieomal udławił się parówką. Gdybyś nie zaglądała na TikToka, tobyś nie miała potrzeby zamartwiać się codziennie pięćdziesięcioma nowo wykreowanymi problemami z dupy, o których jeszcze wczoraj nikt nic nie słyszał.

Najeżyłam się. To, że wczoraj nie słyszeliśmy o problemie pracy chłopów pańszczyźnianych w Europie, nie oznaczało, że ona nie istniała. A nasza rodzina być może czerpała z tego przez setki lat korzyści finansowe.

— Nasza rodzina pochodzi spod Nowogródka. Sprawdź sobie w Google Maps, gdzie to jest dzisiaj. Tim się ewidentnie striggerował. Tutaj historia, w postaci twojego ukochanego ustroju, już przyszła i wyrównała. Od tamtej pory nikt już nie miał niczego. Pewnie, twoim zdaniem, w ten sposób było sprawiedliwie.

— No ale kapitał kulturowy... spierałam się.

— Jak masz godzinę na spakowanie całego majątku do wywózki do Kazachstanu albo pociągiem pod Berlin, to tak. Kapitał kulturowy jest przypuszczalnie jedyną rzeczą, którą realistycznie ze sobą zabierzesz.

Nastrój siadł. Tim już mi kiedyś opowiadał, że część naszej rodziny została wywieziona do Azji i pradziadkom z Kostaryki urwał się z nimi wszelki kontakt. Ale ten wątek zawsze wydawał mi się odległy od naszych problemów. Nigdy dotąd nie umiałam tego objąć umysłem tak dokładnie, jak w tym momencie. Po tym, jak przeczytałam listę zaginionych na Syberii, w magazynie w sklepie samoobsługowym z uśmiechniętą żabą na żółtym tle. Nagle poczułam się na swoim terenie.

Byliśmy z Timem jak klocki, które zostały przeniesione na długie lata na drugi koniec mieszkania, a teraz wróciły nieoczekiwanie do pudełka. Zrozumiały, że wciąż należały do tego zestawu.

— Chyba wiem, po kim z rodziny umiemy szybko uciekać zamyśliłam się. 

****************

Kilka scen w tych rozdziałach będzie celowo humorystycznych, ale pamiętajcie, że obcokrajowcy często potrafią odbierać różne rzeczy zupełnie inaczej od nas!

Mój mąż dopiero w tym roku (po 12 latach xdd) dowiedział się, że "Uwaga piesi" oznacza pieszych, a nie: "Uwaga pies". To również on pytał, czy w Polsce są legalne narkotyki, bo wszędzie widział napis "droga". Anegdotek z akademika też mam mnóstwo, więc nie dziwcie się naszym biednym Kostarykańczykom!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top