4.3. "Do Not Go Gentle Into That Good Night"

Ilość wyrazów: 2585

W mediach – wiersz Dylana Thomasa w fantastycznej interpretacji Johna Cale'a z Velvet Underground (ulubionego zespołu 🍓).

⛔: przemoc, śmierć, porwanie, wulgaryzmy

Akt VII: Hernan

Ja i Hernan zostaliśmy zaprowadzeni do osobnej karetki, która znajdowała się nieco na uboczu. Zmierzono nam ciśnienie. Sprawdzono poziom reakcji na bodźce. Pobrano nam krew. A na koniec dostaliśmy po czekoladzie i po butelce wody mineralnej. Uśmiechnęłam się ufnie do paczki ze słodyczami, by już po chwili przeczytać na składzie, że produkty zawierały w sobie mleko krowie. Musiałam oddać całość Hernanowi.

Nie dość, że jeździł na polowania, to jeszcze dostał porcję mojej czekolady. Grabił sobie w zastraszającym tempie.

Ponieważ jakoś się trzymaliśmy, nie podano nam środków na uspokojenie. Lekarz wolał nie ryzykować interakcji z jakąkolwiek substancją, którą mogliśmy przyjąć w trakcie imprezy, nawet nieświadomie.

Poinformował nas, że jeżeli w ciągu dziesięciu minut nie odnajdą się inne osoby w sytuacji zbliżonej do naszej, czyli trzeźwe i niebędące w ogromnym szoku, to ruszymy do szpitala, gdzie najpierw porozmawia z nami psycholog policyjny, a potem będziemy mogli wypocząć do rana. Nie wyraził tego słowami, ale wiedziałam, że chodziło mu o osoby, które powinny być szczególnie chronione i odseparowane od reszty.

Dowódca akcji wolał mieć pewność, że takich dzieciaków, jak my, nie zaplątało się tu więcej. Na terenie ogrodu wciąż sprawdzano tożsamość oraz stan zdrowia wielu gości.

Zajrzał do nas jakiś młody antyterrorysta. Upewnił się, że niczego nam nie brakowało, po czym założył swój hełm i ruszył na rutynowy patrol po okolicy.

Pragnęłam, żebyśmy jak najszybciej ruszyli z tego miejsca. Ogarniały mnie jakieś dziwaczne przeczucia. Może to była jedynie kwestia olbrzymiego stresu, wywołanego tym, że akcja poszła w inną stronę niż powinna. W dodatku wciąż się przeciągała. Wyciągnęłam telefon. Próbowałam wysłać wiadomość do Tima, lecz status wiadomości pokazywał mi, że nie została dostarczona. Zastanawiałam się, które z naszej dwójki nie miało zasięgu. Myślałam, że to raczej ja w tej karetce pełnej różnych urządzeń, ale sprawdziłam strony internetowe i otwierały się normalnie. Postanowiłam zadzwonić, lecz moje połączenia były odrzucane.

Zastanawiałam się, czy to możliwe, że w rezydencji Ibaigurenów użyto jakichś wygłuszaczy specjalnie na czas trwania operacji. Postanowiłam zadzwonić do Rosy, która nie brała w niczym bezpośrednio udziału. Hernan jednak pokrzyżował moje plany.

— Ej, to jest ten typ, co za tobą łaził. – Szturchnął mnie łokciem. – To jego zdjęcie wysyłałaś mojemu staremu, co nie?

Podniosłam głowę znad smartfona. Przez otwarte drzwi karetki – dosłownie naprzeciwko nas – zobaczyłam dowódcę akcji, który oglądał jakąś mapę wspólnie z Cesarem Garrido. Rozpoznałam jego twarz podobną do Iglesiasa. Hiszpan był przebrany tym razem za członka jednostki specjalnej. I najwyraźniej znał się z liderem oddziału Nieskalanych.

Natychmiast poczułam skurcz w całym ciele. Przyszło też wyostrzenie zmysłów. Musiałam jak najszybciej zareagować. Choć Garrido nie patrzył na mnie, z całą pewnością wiedział, że tu jestem. To była kwestia czasu, kiedy zacznie się za mną rozglądać. Zeskoczyłam z materaca i tymczasowo ukryłam się za łóżkiem, na którym do tej pory siedziałam.

Z oddali męski głos zaczął nawoływać dowódcę oddziału. Coś musiało się stać, bo usłyszałam kroki szybko oddalające się od nas. Hernan dał mi sygnał, że niebezpieczeństwo minęło. Poderwałam się z kolan. Naciskałam w panice zielony klawisz słuchawki, próbując dodzwonić się na zmianę do Miki i do Amado. Bezskutecznie. Moje serce waliło w tempie zawałowym. Nie wiedziałam, gdzie byli. Co się z nimi działo. Nie mogłam zrobić nic, żeby im pomóc.

Najprawdopodobniej wciąż znajdowali się w rezydencji. A ja siedziałam w oddalonej od budynku karetce.

Ściągnęłam pospiesznie ze stóp czarne szpilki.

— Hernan. Zostawiam ci telefon i moje buty – powiedziałam. – Dzwoń przez cały czas na te numery z listy połączeń, aż ktoś się odezwie. Buty chcę mieć później z powrotem.

— Co ty robisz? – zapytał z przerażeniem w głosie. – Chyba nie wchodzisz tam do środka, żeby ich ostrzec?

— Pojebało cię? – Puknęłam się w czoło. – Chcesz, żebyśmy zginęli tam wszyscy razem? Spierdalam stąd.

Zostawiłam telefon, żeby nikt mnie nie mógł namierzyć po sygnale GPS. Miałam nadzieję, że Hernanowi uda się w porę dodzwonić do kogokolwiek. Mógłby wtedy ostrzec tę osobę przed zauważonym niebezpieczeństwem. Nie mogłam jednak ryzykować własnym życiem. Nie byłam samobójczynią. Wychodziłam z założenia, że nie dałabym rady pomóc Ibaigurenom będąc martwą, a w tej chwili nie miałam czasu na skomplikowane analizy, któremu żołnierzowi w tym miejscu mogłam zaufać, a któremu nie. Prawda była taka, że poza Hernanem, mogłam liczyć wyłącznie na siebie.

Ostrożnie wyjrzałam przez drzwi karetki. Schowałam włosy głębiej do kaptura bluzy, którą dostałam od Miki. Torebkę kopertówkę, z kilkunastoma zwitkami po tysiąc dolarów, wsunęłam w kieszeń kangura. Sprawdziłam jej stabilność.

Zamierzałam uciekać na boso. Moje buty, choć wygodne, groziły poważną kontuzją w czasie biegu. Zwłaszcza, że w moich nogach wciąż co jakiś czas odzywał się ból.

— Daj znać, jak tylko będziesz mogła, okej? – poprosił Hernan. Słyszałam, że mówił do mnie przez gardło mocno ściśnięte strachem. Spojrzałam na niego po raz ostatni i skinęłam głową.

Skorzystałam z zamieszania w okolicy pałacu i z tego, że karetka stała daleko. Jak najszybciej podbiegłam przez trawnik do płotu. Miałam przed sobą potężne, dziewiętnastowieczne zdobione przęsła. Wyglądały groźnie, ale sprawna osoba była w stanie się po nich wspinać. Dora opowiadała kiedyś, że z sondażu wynikało, że ludzie uznaliby zamianę tego ogrodzenia na olbrzymią betonową zasłonę za próbę ukrycia sekretów oraz nieuczciwość polityka. Olivier Neville zastosował socjotechniczną sztuczkę, udając, że nie miał niczego do ukrycia. Zdecydował się pozostawić stare ogrodzenie.

Wdrapałam się na podest z piaskowca. Ostrożnie postawiłam obleczone w czarne pończoszki stopy na poziomym, żelaznym przęśle. Chwyciłam mocno za pionowe pręty tak wysoko, jak tylko dałam radę dosięgnąć, i zaczęłam powoli się wspinać, wykorzystując siłę swoich rąk. Po chwili przesunęłam się jeszcze wyżej. W końcu zdołałam się dostać do zdobień znajdujących się u szczytu. Namacałam odpowiednie miejsce, niezakończone żadnym ostrym bolcem, i wciągnęłam do góry resztę ciała. Przerzuciłam nogę przez płot. Oparłam ją o pręt od strony parku i asekurowałam przeniesienie całego ciała w kierunku wolności. Ostrożnie ześlizgnęłam się najpierw na pionowe przęsło, a potem na postument. Z niego już mogłam swobodnie zeskoczyć.

Rozejrzałam się dookoła. W najbliższej okolicy nie było nikogo. Jednak mogłam spodziewać się w parku obecności dodatkowego oddziału. Po niebie latały drony. Nie miałam pojęcia, czy na pewno udało mi się pozostać niezauważoną. Pozostawało mi ufać, że cokolwiek odciągnęło uwagę Garrido, w dalszym ciągu trzymało go z dala od podglądów z kamer.

Akt VIII: Amado

DWADZIEŚCIA MINUT WCZEŚNIEJ

Amado przyłożył lufę pistoletu do policzka. Czujnym wzrokiem rozglądał się po pustym pomieszczeniu. Chciał się upewnić, że wszystkie osoby cywilne zostały bezpiecznie ewakuowane z przyjęcia. Skoro już podjął się zorganizowania takiej operacji, to zamierzał ją przeprowadzić porządnie. Nie mogło zdarzyć się tak, że w podziemiach zapodziali się uwięzieni zakładnicy, których Neville planował wymienić na korzystny wyrok lub nawet na zwolnienie z aresztu do czasu procesu, które pozwoliłoby mu na ucieczkę za granicę. Amado obawiał się zemsty tego człowieka. Jego koneksje rozciągały się na cały świat.

W przeciwieństwie do oddziałów Nieskalanych, wbiegających na nowy dla siebie teren, Ibaigurenowie znali kilka sztuczek, które aktywowały tajne przejścia i skrytki. Chociaż przed akcją informowali o nich dowódcę operacji, w ferworze walki, pomiędzy latającymi nabojami, komandosi nie mieli czasu na przeprowadzanie dodatkowych działań. To zadanie miało przypaść grupie sprawdzającej teren po zakończeniu akcji. Ale Amado uznał, że wtedy mogło być już za późno.

Ruszył w głąb korytarza. Podszedł do impresjonistycznego obrazu jednego z francuskich dziewiętnastowiecznych malarzy. Ujął w dłoń dolną ramę, unosząc ją lekko, a jego oczom ukazał się wbudowany w ścianę czerwony przycisk. Ibaiguren rozejrzał się dla pewności, że nie zbliżał się żaden z nieprzyjaciół, po czym aktywował włącznik. Potężne lustro na ścianie, które było tak naprawdę lustrem fenickim, zjechało w dół, umożliwiając przejście do ukrytego gabinetu. Na jednej z półek stała dumnie miedziana statuetka Człowieka Roku.

Amado opuścił ramiona w geście bezradności. Właśnie stanął twarzą w twarz z Mercedes. Jego była żona już tam buszowała w szufladach biurka.

— Musisz iść, Mechi – powiedział protekcjonalnie. – Co ty tu jeszcze robisz?

Zezłościł się, że osoba, której nie mógł potraktować obojętnie, opóźniała mu realizację planów. Zamierzał pożegnać to miejsce jak najszybciej.

— No jak to co? – zdziwiła się Mercedes. – Szukam tych nagrań.

— Tu ich nie ma. – Amado cudem powstrzymał się przed użyciem bardziej agresywnego tonu. – Mika po nie poszedł. Pozwól mi odprowadzić się do wyjścia.

— Ale ja nie szukam tego, po co poszedł Mika. – Kobieta sapnęła z irytacją, przekopując się przez tony notesów. – Szukam tych ze mną.

— Odpuść, Mechi. Ja też jestem na tych taśmach. To nie jest w tym momencie istotne.

— Ale może ja nie chcę, żeby ktoś mnie widział w takim stanie, nie rozumiesz? – Mercedes podniosła głowę i spojrzała na Amado ze łzami w oczach. – Chodzi mi o tamtą noc – przesylabizowała wyraźnie przez zaciśnięte zęby.

Amado westchnął i przestąpił z nogi na nogę. Przypomniał sobie wszystkie momenty, w których okazał się chujowym mężem. Był przez lata zapatrzony w siebie. Niezdolny do uczuć. Zaspokajał wyłącznie ciekawość. Poszukiwał własnej przyjemności. Za wszelką cenę. 

Zaprowadziło go to do punktu bez odwrotu, za którym znajdował już tylko coraz większy ból, mrok i zepsucie. Mimo wszystko poszedł za jego granicę, żeby móc samotnie pogrążać się tam w stopniowo narastającej ciemności i beznadziei, raniąc przy okazji wszystkich, którzy kiedykolwiek coś dla niego znaczyli. A teraz musiał się z tym skonfrontować.

Przypomniał sobie głos Toni, która mówiła do niego: W takim razie chcę cię znać, Ami. Pomyślał, że musiał stać się dla niej kimś innym. Kimś lepszym. Chciał z całego serca zasłużyć na ten prezent od losu. Na tę nieoczekiwanie ofiarowaną mu miłość o wiele za młodej dziewczyny.

— Tutaj tego nie znajdziesz. – Pokręcił głową, zrezygnowany. – On to trzyma zupełnie gdzie indziej. Chodź, pokażę ci.

Z dużym ociąganiem, ale w przypływie chęci zadośćuczynienia za piętnaście lat toksycznego związku i dwa dodatkowe lata brudnej walki w czasie rozwodu, Amado ruszył po schodach z Mercedes u boku. Oboje kroczyli ostrożnie. Rozglądali się na wszystkie strony. Trzymali swoją broń w gotowości. Wydawało się, że to miejsce już opustoszało. To właśnie tutaj toczyły się walki poprzedzające ewakuację.

— Pytałeś, dlaczego tu przyszłam. – Mercedes uznała za stosowne, by przerwać ciszę. – Przecież to on miał zostać prezydentem. Jak mogłam nie przyjść?

Amado skinął głową na znak, że rozumie.

— Myślałem, że o twoje interesy dba teraz ambasador Quintero – dodał. – Ja byłem zadowolony z układu z nim.

Odkąd Amado naciął sobie żyły w gabinecie nowo mianowanego ambasadora Kolumbii w Stanach Zjednoczonych, grożąc mu, że to samo czekało jedno jego z dzieci, jeśli ambasador odmówi współpracy, na kilka lat zapewnił sobie w Waszyngtonie oddanego lokaja. Ten związek rozluźnił się jednak, gdy rodzina Quintero przeszła pod opiekę Mercedes Rodriguez, która rozpoczęła nieoczekiwany bliższy związek z ambasadorową córką.

— Mam instynkt przetrwania – odpowiedziała Mercedes z wyższością. – Najwidoczniej w przeciwieństwie do ciebie. Dobrych relacji nigdy za dużo.

Gdy oboje wdrapali się już na piętro, Amado rozejrzał się po korytarzu. Kolejny raz poprawił broń. Zasugerował, żeby teraz szli w ciszy i nasłuchiwali kroków. Jego była żona zdążyła się już jednak zbyt mocno nakręcić.

— Wytłumaczysz mi, jak ty sobie to wszystko wyobrażałeś? – parsknęła. – Nie myśl, że ja nie życzę Neville'owi źle. Wręcz przeciwnie, bardzo się cieszę, że zdechnie. Ale patrząc z twojej perspektywy, kto teraz będzie krył twoją chudą, wiecznie zaćpaną dupę?

Amado tracił cierpliwość. Miał wrażenie, że zaraz skończy mu się termin przydatności jego wyrzutów sumienia. Za to ględzenie ustawi swoją byłą żonę tak, jak robił to od piętnastego roku życia.

— Prawdę mówiąc, ciebie też mi nie szkoda – kontynuowała Mercedes. – Zasłużyłeś sobie na wszystko, co cię spotyka, każdą swoją decyzją i zachowaniem w całym twoim zasranym życiu. Mam nadzieję, że ty też zdechniesz w jakiś wyjątkowo bolesny sposób. I to już niedługo.

— Mechi, padnij! – zdążył krzyknąć Amado. 

Zza rogu wyskoczył uzbrojony przeciwnik. Kierował karabin prosto na Mercedes. Ona jednak stała przerażona, z otwartymi ustami, jak zaklęta w kamień. Gdy po milisekundzie rozległ się strzał, Amado zepchnął ją barkiem z linii i wymierzył swoją broń w głowę przeciwnika. Strzelił w locie i opadł bezwładnie na ziemię, lądując na Mercedes.

Kobieta wygramoliła się spod przykrywającego ją ciała. Spojrzała w przód. Goryl Neville'a leżał martwy z podziurawioną twarzą. Ale dlaczego Amado nie mógł się ruszyć? Musiał po prostu źle upaść i wreszcie zwichnął sobie to biodro, przed czym Mika go ostrzegał wiele razy. Przecież on od dawna nie grzeszył formą. 

Nie dopuszczała do siebie najgorszej myśli.

Nagle poczuła, że coś jej się ślizgało między palcami. Przeniosła dłoń pod swoje oczy. Zobaczyła jasnoczerwoną substancję. 

— Jezusie Chrystusie, Matko Boska, Duchu Święty... – zaczęła pod nosem wzywać wszystkich świętych. 

Wypełzła spod Amado. Ułożyła jego sylwetkę na plecach na dywanie. Jego klatka piersiowa była poharatana od kul. Biała koszula momentalnie zrobiła się czerwona. Szybujący pocisk nie rozerwał mu serca tylko dlatego, że w tym miejscu trzymał smartfona w kieszeni koszuli. Amado wydychał powietrze bardzo krótkim i niecierpliwym, rytmicznym oddechem. Co chwilę krztusił się i wypluwał gęstą, bordową krew.

Nie mógł mówić. Przekazał tylko znak alfabetem Morse'a. Trzy razy szybko mrugnął, trzy razy powoli i trzy razy znów szybko. Mercedes z uwagą przyjrzała się jego twarzy. Na moment wypuściła z ręki jego omdlewającą dłoń, wsadziła palce do ust i zagwizdała sygnał SOS tak głośno, jak tylko dała radę. Po dziesięciu sekundach powtórzyła.

Amado wpatrywał się w nią coraz mniej wyraźnym wzrokiem. Z każdym mrugnięciem światła na korytarzu stopniowo zlewały mu się w jedność. Próbował nie poddawać się, nie zasypiać, ale rozumiał, że to już chyba koniec. Mercedes nie wytrzymała tego widoku i zaniosła się głośnym płaczem.

— Kocham cię, Ami, zawsze cię kochałam, nigdy nie mogłam przestać – wybełkotała przez ściśnięte gardło. – Nienawidzę tej twojej gówniary. Nienawidzę tego, że wzięła wszystko, co powinno być nasze. Ale pomyśl o tym, że masz teraz dla kogo żyć. Proszę cię, zostań ze mną. – Wsunęła swoje palce między jego nieprzytomne, bezwładne palce.

Tak bardzo chciał odpowiedzieć, zostawić jakąś wiadomość, przekazać ostatnie słowa. Ale nie dawał rady, bo z każdym wydatkiem energii dusił się jeszcze bardziej. Miał przed oczami Toni, która mówiła do niego na początku przyjęcia. Za to, że nie rozmyślił się i nie odwołał akcji, ona znajdzie dla niego miejsce w jej życiu.

Nie chodziło mu o nic innego. Gdyby miał na myśli jedynie jej bezpieczeństwo, mógłby jej zapewnić kryjówkę za granicą. Ale on pragnął, żeby mu wybaczyła i spróbowała pokochać ponownie. Dla tego celu musiał uratować jej przyjaciół i zadbać o to, żeby Neville poniósł zasłużoną karę. Choćby za cenę własnego najwyższego poświęcenia.

Jego źrenice powędrowały do góry. Przykrył je powiekami. Ostatnie, co usłyszał przed osunięciem się w mrok, to nadbiegające kroki i łkający głos Mercedes, mówiącej, że powinien być dumny, że przynajmniej nie ginie ze strzykawką w dłoni.

Akt IX: Drzewo

Przebiegłam chyba ze dwa kilometry. Podarłam pończochy i poraniłam swoje stopy skakaniem od drzewa do drzewa. Lądowałam na kamieniach i na wystających korzeniach, unikając głównych ścieżek. Zrośnięte kolano odzywało się coraz wyraźniejszym bólem. Chwyciłam za nie i próbowałam je rozmasować, by posłużyło mi do dociągnięcia się na skraj parku, skąd mogłam zawołać taksówkę.

Miałam nadzieję, że chociaż korony drzew, pełne liści, zapewniały mi odpowiednie schronienie. Przeklinałam za to ukochane zazwyczaj górskie sosny, spomiędzy których wyzierało czarne niebo. Oświetlone niekiedy jedynie słabym światłem księżyca w czwartej kwarcie, a czasem potężnym reflektorem helikoptera wojskowego.

Postukałam na koniec w swoje kolano pięściami, by jeszcze raz pobudzić krążenie. Spojrzałam na niebo nad sobą dla pewności. Rozpoczęłam kolejny sprint w stronę potężnego dębu. Gdy dobiegałam do drzewa, wyskoczyła zza niego wysoka, szczupła sylwetka w ciemnych ubraniach. Spróbowałam natychmiast odskoczyć w bok, ale mężczyzna był szybszy. Musiał być bardziej wypoczęty niż ja. Byłam zmarnowana całym dzisiejszym wieczorem. Dobita ucieczką. Mężczyzna chwycił mnie w talii. Zatkał mi usta swoją dłonią. Nie patrząc na moje wierzgające nogi, przyciągnął mnie siłą do grubego pniaka.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top