2.4. "Are You Going To Scarborough Fair?"

Ilość wyrazów: 3886

⛔: przemoc, opis używania twardych narkotyków, wulgaryzmy

Akt VIII: Mika

Mika wiedział, że nie znajdzie Amado w jego pokoju. Nie dzisiaj. Skierował się od razu na trzecie piętro i ruszył korytarzem wzdłuż służbowych kawalerek, w których obsługa domu spędzała swoje dyżury.

Większość pracowników posiadała większe apartamenty w mieście. Na stałe w rezydencji, poza Ibaigurenami, mieszkała tylko Rosa Zeballos z córką, Manuel Mendoza, czyli szef bezpieczeństwa całej organizacji, a także dwóch szefów ochrony. Reszta zjawiała się w systemie rotacyjnym według grafiku, choć też i wszyscy pracownicy mogli liczyć w tym domu na swoje własne miejsce do odpoczynku.

Jedna z kawalerek była przeklęta i od wielu lat nie należała do nikogo. Kiedyś, tydzień po tygodniu, zginęły w niej trzy osoby. Jedna na zawał, druga przedawkowała narkotyki, a trzecia popełniła samobójstwo. To właśnie tam Mika spodziewał się zastać swojego brata. Nacisnął na klamkę.

— Co ty jej zrobiłeś? – przywitał się w drzwiach. – Rozum cię opuścił?

Nie miał już siły krzyczeć. Nie czuł wściekłości. Był po prostu załamany. Podszedł do zakurzonej kanapy w kolorze morskim, na której leżał Amado i klapnął tyłkiem na parkiet z czarnymi kropkami. To były pozostałości po malowaniu ścian na czarny kolor, które miało nadać Umieralni charakter adekwatny do jej funkcji.

— Mówiłem ci przecież – oznajmił Amado beznamiętnym głosem. 

Patrzył pusto na obezwładniającą czerń przeciwległej ściany. Obok na małym, okrągłym stoliku leżał jego zestaw do uspokajania się heroiną.

Dla Amado, świat skończył się trzy razy. Najpierw, gdy zobaczył filmik z kuchni oraz nagranie z drona z Toni i Timem. To wtedy zrozumiał, że to nie jego tak naprawdę kochała. Wszystko, czego dowiedział się potem w Bogocie, potwierdziło mu tę teorię. Był dla niej tylko środkiem do celu. Ta, która udawała najniewinniejszą dziewczynę na świecie, okazała się najbardziej wyrachowana.

Po raz drugi jego świat się skończył, gdy leżała potłuczona, krwawiąc u jego stóp, nie mogąc się poruszyć. A on wciąż na nią krzyczał, obrażając ją dalej wulgarnymi słowami. Nigdy nie powinien tego robić. Powinien unieść się honorem. Wyrzucić ją ze swojego życia i odciąć od organizacji – chociażby w ramach podziękowania za te miesiące, podczas których wierzył, że spotykało go coś pięknego i prawdziwego. Ale czy to go nie bolało jeszcze bardziej, że ich związek okazał się oparty na kłamstwie? Jedynym zadaniem, które Toni miała do wykonania, było zauroczenie go swoją historią i smutnymi oczkami, które starał się tyle razy rozweselić.

Kiedy zaczęła udawać, że o niczym nie wiedziała, kłamała mu prosto w twarz, że to on był jej ukochanym mężczyzną, stracił nad sobą wszelkie panowanie. Krew zawrzała zbyt mocno.

Jego świat skończył się już definitywnie, gdy zrozumiał, że mimo tego, co zrobiła, on wciąż ją kochał dokładnie tak samo. 

Chociaż jego serce było poranione odłamkami szkła, chciałby podnieść z ziemi swoją małą dziewczynkę, wziąć ją w ramiona i powiedzieć, że wszystko się ułoży. Że jeśli choć minimalnie nie był jej obojętny, to on potrafił zapomnieć o tej zdradzie i jej wybaczyć. Uzależnił się od niej tak mocno, że chyba jednak mógłby przełknąć dumę i żebrać na kolanach o mały skrawek jej miłości.

Teraz już nie dało się cofnąć czasu.

— Ma złamaną nogę. Jest cała opuchnięta. W sińcach. W bandażach. – Mika zrelacjonował swą krótką wizytę w szpitalu. 

Sam nie wierzył w słowa, które wypłynęły z jego ust.

Gdy stanął w drzwiach pokoju szpitalnego Toni, był przerażony. Ta słodka przylepka, która zawsze właziła na kolana i domagała się pieszczot, teraz na jego widok cała się trzęsła, panicznie naciskając dzwoneczek do lekarskiej dyżurki. Błagała, żeby nie zbliżał się choćby na krok. Próbował wyciągnąć rękę i ją uspokoić, a ona zaczęła krzyczeć tak przeraźliwie, jakby naprzeciwko niej pojawił się przybysz z kosmosu.

— Nie zasłużyła na litość. Jest tak samo fałszywa, jak jej brat – warknął Amado. 

A potem stanął mu przed oczami obraz Toni zwijającej się z bólu na podłodze, próbującej ochraniać rękami swoją głowę przed ciężkimi słowami, które na nią spadały. Poczuł, jak momentalnie traci oddech. 

— Moje biedne, kochane maleństwo – chlipnął łamiącym się głosem. – Na końcu nawet już nic nie mówiła. Tylko płakała.

— Nie opowiadaj mi. – Mika wykrzywił twarz w bolesnym grymasie. – To dla mnie za dużo. Mogę zajarać trochę tego? – Pokazał na folijkę aluminiową i na małą, brązową buteleczkę.

— Porzygasz się – ostrzegł Amado.

— No i bardzo dobrze. Chcę się porzygać.

Zaledwie kilka godzin wcześniej, Amado przyszedł do niego totalnie roztrzęsiony. Mika zgasił kolejnego papierosa w przesypującej się już popielniczce. Jego brat potwierdził wszystkie informacje, o których Haimar Saavedra doniósł im w nocy. Mika nigdy nie widział Amado w aż takim stanie. Starszy z Ibaigurenów co chwilę wybuchał płaczem. 

Całe jego szczęście, do którego Amado długo nie chciał sobie przyznawać prawa, okazało się perfekcyjnie zaplanowaną iluzją. Musiał strzelić sobie działkę, żeby się uspokoić. Dopiero wtedy mógł opowiedzieć dokładnie o tym, czego dowiedział się w Bogocie. Serca obu Ibaigurenów próbowały zaprzeczać. Rozum i doświadczenie w takich sprawach podpowiadały im coś innego.

Oprócz treści zeznań, które Amado odtwarzał z fotograficzną pamięcią, Mika usłyszał o przerażającym motywie, stanowiącym świetną kartę przetargową w zamian za tak obszerne zeznania. Ten motyw – z wiadomych względów – nie mógł znaleźć się w oficjalnym protokole służb śledczych.

Otóż Tim i Toni byli praktycznie dogadani z Amerykanami, żeby móc przejąć majątek i ścieżki handlowe organizacji. Amado przecież za bardzo kochał swoją Antonię Beatriz. Zbyt mocno jej ufał, żeby podpisywać z nią intercyzę. Po ślubie, Toni dostałaby bezpośredni dostęp do jego części majątku. Gdyby Amado i Mika obaj poszli do więzienia, zarządzałaby całością. 

Amerykanie z kolei, za sprawą swoich marionetek, zyskiwali kontrolę nad przepływem kokainy z Ameryki Południowej. Otrzymywali też bezpośredni dostęp do kontaktów szpiegowskich z oligarchami rosyjskimi oraz chińskimi. To było tak logiczne, że aż bolało.

Mika pocierał dłońmi twarz w górę i w dół. Miał wrażenie, że całe jego życie właśnie runęło w przepaść. Tim był dla niego jak młodszy brat, na którego nie potrafił się zezłościć, chociaż ten przestawiał mu figury na szachownicy, kiedy nie patrzył, i oszukiwał go w pokera. Koniec końców, byli w tym całym interesie razem. To dzięki jego pomysłom i kontaktom nielegalny biznes Ibaigurenów coraz mocniej przenosił się w sferę bezpieczną do pokazania kontrolom skarbowym z całego świata. A Toni... Nawet nie chciał o niej w tym momencie myśleć. Nie umiał jej wybaczyć takiej podłości.

— Zanim cokolwiek zrobimy, musimy skonsultować to z Parrą – zwrócił się do Amado.

Ivan Parra był wysoko postawionym agentem CIA kolumbijskiego pochodzenia. Nie przyjmował pensji od Ibaigurenów, ale w szczególnie trudnych sytuacjach nabierał empatii dla rodzimego biznesu. Potrafił poratować Kolumbijczyków informacją. Albo służyć im jakąś drobną pomocą.

Tym razem nie było czasu ani dobrego klimatu na spotkanie na żywo w USA. Mika poprosił swój sztab bezpieczeństwa, żeby ustawili mu szyfrowaną rozmowę online. Gdy tylko usłyszał szum w komputerze, zapytał prosto z mostu:

— Czy DEA próbuje zastąpić nas kukiełką?  

Mika domyślał się, że Parra nie mógł siedzieć na łączach zbyt długo. Odpowiedź jednak nie przyszła natychmiast.

— Nie wiem – wybrzmiało w końcu z głośnika.

— Nie wiem? Czy: wiem bardzo dobrze, ale nie mogę powiedzieć? – Mika poczuł, jak jego temperatura zaczęła niebezpiecznie rosnąć.

Na kolejną odpowiedź znowu czekał całą wieczność. Rozumiał, że jeśli jakaś akcja z zapleczem politycznym naprawdę była w toku, a Ibaigurenowie by ją precyzyjnie utrącili, Parra z urzędu trafiłby pod lupę. Jedyną osobą kolumbijskiego pochodzenia, która w USA cieszyła się większymi wpływami niż ich znajomy, była chyba tylko Shakira. Mika zdawał sobie sprawę, że prosił swój kontakt, aby ten ryzykował całą swoją ciężko wypracowaną karierą w imię... w sumie nie wiadomo czego.

— Rozmawiali z kimś – odpowiedział agent i zerwał połączenie.

— Zapierdolę gnoja – zaburczał Mika z wściekłością. Strącił komputer na ziemię, a następnie rzucił się do garażu, by uruchomić silnik swojego McLarena i złamać wszelkie przepisy po drodze do rezydencji, w której mieszkał Tim Williams.

Teraz, wiele godzin później, Mika siedział po turecku przy małym stoliku. Opalał folię zapalniczką. Następnie zwijał ją na papierosie w rulonik. Amado przyglądał mu się potępiającym wzrokiem. Mika brał różne rzeczy, ale nie heroinę. W nią się wpadało jak w czarną dziurę. Mimo wszystko, tego dnia nie zamierzał czynić mu wyrzutów. Obaj przechodzili żałobę.

Mika powrócił myślą do swojej wizyty w szpitalu.

— Oka nie udało się uratować – powiedział. – Ale poza tym mówią, że wyjdzie z tego. Kwestia czasu.

Gdy przymykał powieki, widział siebie, trzymającego włosy swojego księgowego w twardym uścisku. Czuł, jak uderza jego głową w lakierowany parkiet. Kopał go z wściekłości po brzuchu i po żebrach. Zadawał mu bez przerwy tylko jedno pytanie:

— Musisz mi opowiedzieć dokładnie, jaki udział miała w tym Toni! – darł się ochrypłym z wściekłości i rozpaczy głosem. – I dlaczego! Chcę wiedzieć!

Co do Tima, młodszy Ibaiguren nie miał żadnych wątpliwości. Po nim można było się tego spodziewać. Ale to, co zrobiła Toni, i co wyglądało tak okrutnie wiarygodnie, po prostu go złamało.

Księgowy jednak konsekwentnie zaprzeczał wszystkiemu. Twierdził, że jego siostra nie miała jakiegokolwiek udziału w spisku. Denerwowało to Mikę jeszcze bardziej. Kostarykańczyk z kolumbijskim paszportem robił z niego idiotę. 

— Daruję ci, kurwa, życie, jeśli mi powiesz! – Mika wyciągnął z marynarki pistolet, odbezpieczył go i skierował wprost w poobijaną głowę Tima Williamsa, która ze ślicznej twarzy porcelanowego arlekina, z długimi rzęsami i bladoróżowymi ustami, zaczęła w tym momencie przypominać  kotlet mielony, gotowy do usmażenia, z cebulą i jajkiem wbitym w środku.

Ten jednak milczał. Mika bezradnie opuścił ramię. 

W tym momencie to wszystko zrozumiał. 

Ten leżący przed nim ludzki odpadek naprawdę kochał swoją siostrę całym sercem. Bardziej, niż powinien. Wolał zgodzić się na bolesne tortury i nieuniknioną śmierć, niżby miał potwierdzić jej winę choćby jednym słowem. A ona z całą pewnością musiała kochać w ten sam sposób jego. 

Nie Amado. 

I na pewno nie Mikę.

***

— Dobrze. Powinniśmy oszacować straty, załatać przecieki i jak najszybciej zamknąć temat – odpowiedział Amado. – Kiedy tylko dojdę do siebie, usiądę z Isabel Sastre i przejrzymy po kolei wszystkie dokumenty. Myślę, że jest gotowa, żeby zająć miejsce Tima.

— A co z Alex? Musimy ją zwolnić? – dopytywał Mika, przygotowując w tym czasie drugą z folii do rozpuszczenia podgrzewanego narkotyku.

— Alex jest na tyle inteligentna żeby zrozumieć, że posłuszeństwo jest egzekwowane. Nie będziemy mieli z nią problemów. – Amado analizował na szybko. – Za to Haimar oberwie od niej po głowie za grzebanie w jej telefonie. Biedny, jakoś nie ma szczęścia do kobiet.

Starszy z Ibaigurenów nie wierzył w takie cuda, że jego chłopak wdał się w romans z Alejandrą Guerrą z nagłego i niespodziewanego przypływu miłości. To było jasne, że szukał u niej w domu czegoś przeciwko Toni. Podobnie jak kilka miesięcy wcześniej, gdy godzinami przesłuchiwał podsłuchy z ambasady francuskiej, żeby zaprezentować mu fragmencik rozmowy, z której wynikało, że Aurélie Desjardins na zlecenie swojego ojca nosiła w torebce groźny fentanyl, który mogłaby podać Amado zamiast heroiny. 

Okazało się to prawdą. 

Od tego momentu Amado był szczególnie ostrożny w interesach z ambasadorem. Odsunął jego córkę na boczny tor, a już na pewno nigdy przy niej nie ćpał. Nie sięgał w obecności Aurélie nawet po alkohol.

— A oni? – zadał ostatnie pytanie Mika, zanim włożył sobie w usta przygotowaną rurkę i zaczął gonić rozpuszczającą się kropelkę.

— Niech sobie żyją, jak im tam wygodnie. – Amado westchnął z żalem. – Po prostu nie chcę o nich już więcej słyszeć.

Akt IX:  Alejandra

Pielęgniarka upewniła się, że stoję, trzymam kule, i że się nie przewracam. Z lekkim wahaniem oderwała dłonie od moich ramion. Wykonała dwa kroki w tył, a następnie sceptycznie popatrzyła z dystansu na moją drżącą sylwetkę. Przechyliła głowę w prawą stronę, jakby chciała sprawdzić, czy pod kątem mogłabym wyglądać na mocniej przytwierdzoną do podłoża. 

Z nogą w gipsie czułam się bardzo nieporadnie. Nie mając kontroli nad swoim krokiem, bałam się, że upadnę i zrobię sobie jeszcze większą krzywdę. W dodatku, mimo przyjmowania silnych środków mających przynosić ulgę, we wszystkich tkankach odczuwałam przytłumiony ból, a w okolicach gipsu również swędzenie, którego nie dało się skutecznie podrapać. Obraz przed oczami mi się rozmazywał, a dźwięki dochodziły do moich uszu tak jakby spod wody.

— Da pani radę? – spytała pielęgniarka powątpiewająco.

Nadrabiałam miną, żeby móc usiąść na wózku elektrycznym i dostać pozwolenie na wyjazd na korytarz bez towarzystwa. Musiałam zobaczyć Tima.

Ostrzegano mnie, że widok, który napotkam, będzie przerażający. Mój brat miał połamane żebra, purpurowo-fioletową twarz i bandaż w miejscu przewidzianym dla lewego oka. Dla mnie liczyło się jednak tylko to, że wciąż walczył. 

Wiedziałam, że gdybym go straciła, moje życie przestałoby mieć jakiś większy sens. Ulice, choć wesołe i kolorowe, stałyby się od tej pory dla mnie ciche i szare. Moje ulubione ciasteczka już nigdy nie byłyby słodkie. Nie chciałabym ich już ani piec, ani nawet jeść. Pieniądze, nawiązane znajomości, perspektywy – to wszystko pogoń za niczym. Po co miałabym się dalej szarpać, gdybym nie miała z kim dzielić się radością.

Wjeżdżając w drzwi zobaczyłam w oddali Tima. Był podłączony do różnych urządzeń. Alejandra siedziała na krześle obok. Jej piękne upięcie, z którym wyszła prosto od fryzjera, kontrastowało ze słabo zmazanym makijażem i porozrzucanymi wszędzie chusteczkami do demakijażu. Miała na sobie eleganckie ubranie. Kiedy Mika demolował w jej domu wszystko, co mu wpadło w ręce, ze szczególnym uwzględnieniem mojego brata, ona, nieświadoma niczego, szykowała się na wieczorne przyjęcie.

Na mój widok, poruszyła się niespokojnie.

Chyba dopiero teraz, gdy zobaczyła nas naprawdę pobitych, a nie uciekających za granicę, zrozumiała, że ona mogła być następna w kolejce.

— Jesteśmy w rękach mafii – wyszeptała z przerażeniem w głosie.

— Nie, kurwa, tępa dzido. – Podminowana jej ignorancją, odpowiedziałam wulgarnie, zanim zdążyłam pomyśleć nad konsekwencjami takiego tonu mojej wypowiedzi. – Jesteśmy w rękach opiekunów grupy przedszkolnej. 

Alex, o dziwo, zareagowała spokojnie. Może to był właśnie ten styl zwracania się, który ona rozumiała. Może od zawsze trzeba było tak do niej mówić. Tim chyba odkrył to już wiele lat temu, ale mi, w stosunku do wysoko postawionej osoby, takie słowa nigdy nie dawały radę przejść przez gardło.

Wcisnęłam czerwony guziczek i podjechałam pod łóżko mojego brata z drugiej strony, niż siedziała ona.

— Następnym razem skuteczniej pilnuj PIN-u przed swoim sporo młodszym kochasiem. – Nie mogłam powstrzymać się od złośliwości. Alejandra też miała w zwyczaju komentować różnicę wieku między mną a Amado. Haimar był od niej młodszy o trzynaście lat. – Co, mój brat już był dla ciebie za stary?

Alejandra utkwiła we mnie swoje opuchnięte od płaczu oczy. Znalazły się w nich dwa znaki zapytania.

— Jak myślisz, którego nagrania tam szukał? – podpowiedziałam jej.

Nie rozumiała. Brakowało jej słów. W tej wyfryzowanej głowie nie mieściło się, że ktoś mógł ją, przebiegłą żmiję, wykorzystać i oszukać.

— Tego sprzed ponad dwóch lat? – wydusiła wreszcie z siebie.

— Jeśli ktoś umie odpowiednio modyfikować plik, film sprzed dwóch lat może się zrobić filmem z wczoraj.

Posłałam jej wkurzający uśmiech. Miałam parę godzin na to, żeby sobie przepracować sytuację, w której się znalazłam. Nabrałam cynizmu. Mój organizm w ten sposób chyba bronił się przed traumą. Dla niej moje informacje stanowiły zaskoczenie.

Jakiś wewnętrzny sadysta we mnie lubił patrzeć na Alejandrę z wyrwanymi kłami. Zupełnie, jakby w tym momencie przechodziła wylinkę i musiała się schować gdzieś pod kamieniem, dopóki nie zdołał wyrosnąć jej nowy pancerz. Do tej pory robiła się taka bezbronna tylko wtedy, kiedy ojciec ją rozjeżdżał emocjonalnie przy świadkach.

Od momentu, w którym nakryła mnie i Tima razem, wiedziałam, że jednak coś czuła do mojego brata, chociaż z niewiadomych przyczyn nie dawała tego po sobie poznać. Jakby jakiekolwiek wyższe uczucie miało stanowić o jej słabości. Teraz znów zauważyłam u niej to samo zmartwione, zszokowane spojrzenie. Nie opłakiwałaby zwykłego finansowego doradcy rodziny. Kiedy umarł jej adwokat, zapytała tylko o godzinę pogrzebu, bo musiała zaktualizować kalendarz.

— Pewnie mi nie uwierzysz – odpowiedziała – ale nigdy wcześniej go nie zdradziłam, a miałam, jak się domyślasz, jakiś milion okazji.

— Nie jestem z policji moralności. Nie interesuje mnie, przed kim rozkładasz nogi – powiedziałam z wyższością. Bicie w nią jej własną bronią smakowało mi jak najlepszy deser, serwowany w Sky Barze na setnym piętrze wieżowca. – Tylko, że ja zdążyłam już poznać Haimara lepiej od ciebie. Gdybyś się przyznała, że był w rezydencji, kiedy cię o to zapytałam wczoraj, natychmiast ostrzegłabym Amado, że coś on szykuje. Usłyszałby o tej historii z DEA natychmiast ode mnie, nie od Haimara, i miałby czas, żeby zweryfikować sobie te informacje na własną rękę. Całej tej tragedii mogliśmy uniknąć.

Alejandra z trudnością była w stanie uwierzyć mi w motyw jego działania i w sposób, w jaki zostało to przeprowadzone. Pocieszyłam ją, że Haimar przewinął nas wszystkich, łącznie z funkcjonariuszami Biura Ochrony Rządu, pod których nosem wyniósł laptopa swojego ojca z biura, a następnie, równie nie niepokojony, odniósł go z powrotem.

— Rzuć mi fajki – poprosiłam.

Alex od dawna nie paliła, jednak w pomieszczeniu wyczuwałam charakterystyczny zapach tytoniu. Musiała kupić coś sobie po drodze.

— Tu nie wolno palić – zauważyła oczywistość.

Wzruszyłam ramionami. Wyjęła z torebki jakieś mentolowe gówno, zapaliła jednego sobie, a resztę rzuciła przez łóżko do mnie, razem z zapalniczką. Ja też nie paliłam już od dawna, a mentolowych to chyba nigdy, jednak dzisiejszy dzień z pewnością nie był normalny. Zaczęłam kaszleć, gdy tylko dym rozpoczął wgryzanie się w moje odzwyczajone od niego płuca.

— Mogłabym powiedzieć Amado prawdę – zaczęła Alex ostrożnie, jakby ją samą zaskakiwał fakt, że stawała po naszej stronie. – Ale wtedy pewnie trafię na łóżko koło was. To jest największy pojeb, jakiego w życiu widziałam. – Nieoczekiwanie przewróciła oczami potępiająco.

Nie spodziewałam się po niej takich słów. Zawsze podkreślała, że ona i Amado robili wielkie, światowe interesy, a mój brat znał się tylko na rozliczaniu handlu narkotykami i nie reprezentował sobą niczego więcej. Siebie uważała za posiadaczkę specjalnych przywilejów i najwyraźniej faktycznie nimi dysponowała, skoro siedziała przy nas w szpitalu w jednym kawałku.

— Nie ma sensu – westchnęłam. – Nie uwierzy. Pewnie będzie ci kazał udawać, że nic się nie wydarzyło.

Zastanowiłam się nad przyszłością. Tim w oczywisty sposób tracił teraz pracę w Solaris. Amerykanie nie umieli ochronić ani jego, ani mnie, chociaż nam to obiecywali. Nie był już im nic winny. Gdyby wydało się, że DEA pozostawiła swoje najcenniejsze źródła osobowe na pastwę losu, nikt nie będzie już ryzykował współpracy z nimi.

— Znikniemy wreszcie z twojego życia. Po rozwodzie, albo bez rozwodu. Możesz sobie zabrać cały jego majątek. Nie opłaca nam się tracić nerwów na proces z twoimi ustawionymi sędziami. Poradzimy sobie – poinformowałam ją.

Jak to poetycko określił Haimar – mój brat skitrał hajs z organizacji. Nie było tych pieniędzy tyle, ile planowaliśmy oszczędzić na całe życie pełne niebezpieczeństw dla dwóch osób, które być może planowały kiedyś założyć swoje własne, prawdziwe rodziny, ale przynajmniej nie musieliśmy się przed nikim ukrywać. Ibaigurenowie pozwolili nam żyć. Nasi znajomi z DEA spierniczyli sprawę i mieli wobec nas dług, żebyśmy nie zrobili im afery w mediach. 

Oczywiście, zdążyłam już nagrać w ubikacji filmik, w którym opowiedziałam całą historię tego nieszczęsnego wydarzenia, a następnie przesłałam go Teresie, żeby, w razie czego, opublikowała go, gdybym umarła przedwcześnie w niespodziewanych okolicznościach. Wyjaśniłam w nim, że za moją śmierć nie odpowiadają wcale Ibaigurenowie, tylko centrala DEA lub CIA, która postanowiła usunąć potencjalnie niebezpiecznych świadków nieporadności Drug Enforcement Administration. 

Teraz wystarczyło mi poinformować znajomych agentów, żeby ostrzegli o tym swoich przełożonych, że taki film powstał, i że zostanie upubliczniony, jeśli ktoś z samego szczytu amerykańskich służb wyda polecenie, żeby zrobić krzywdę mi albo mojemu bratu.

Musiałam to przyznać. Dzięki Amado i Alex nauczyłam się szantażować.

Tim i ja mogliśmy zatem wyjechać na Cypr i pozwolić naszemu kapitałowi na siebie zarabiać. Nie wchodzilibyśmy w ogóle Amado w drogę. Nie musiałby nas oglądać.

Alex zaczęła przygryzać końcówkę papierosa i niecierpliwie obracać w dłoni kawałek swetra w szmaragdowym kolorze. Zauważyłam, że czułam się lepiej w jej obecności, kiedy nabierała ludzkich cech.

— Mam nadzieję, że zostaniecie – powiedziała w końcu.

Nic nas tu nie trzymało. Nie miała nad już nami żadnej kontroli. Żadne jej groźby nic dla nas nie znaczyły. Za parę tygodni mogliśmy się znaleźć na drugim końcu świata. 

— Pomogę Timowi wejść do zarządu firmy – przekonywała. Mówiła o koncernie kawowym Guerra y Paz, który należał do jej rodziny. – Ty dostaniesz staż w dziale PR. Zanim skończysz trzydzieści lat, będziesz już jego szefową.

W tym momencie zrozumiałam, o co jej chodziło. Po prostu nie lubiła nas mniej niż nie lubiła własnej rodziny. Myślała, że dzięki naszej pomocy mogłaby wzmocnić swoje wpływy. O, niedoczekanie!

— Mój ojciec ciągle o ciebie wypytuje – kontynuowała. – Twierdzi, że masz większy potencjał od jego wnuków i od wnuków mojego stryja. Moglibyśmy to wykorzystać. Mogę cię pokierować i za parę lat przejmiemy razem władzę nad firmą.

Brawo. Jeszcze brakowało mi przepychanek z jej pierdolniętą rodzinką – pomyślałam. Na korytarzach ich pięknego biurowca wszyscy chodzili ze sztyletami w plecach. Chyba nawet goście dostawali je już na recepcji, żeby sami je sobie ułożyli pod łopatką.

Wtem nagle mnie oświeciło. Może i ciągle miałam w tym kraju coś do załatwienia. Rodzina Guerra to przecież dawni latyfundyści, którzy zbudowali fortunę na pracy niewolniczej. Od paru lat ich kawa miała wszystkie możliwe etyczne certyfikaty, co – skądinąd mi wiadomo – było kompletnym korporacyjnym greenwashingiem, przeciwko czemu nikt nie zaprotestował, bo ludzie bali się stracić pracę, a związki zawodowe były utrącane. Zarząd zadbał o to tylko, by mieć lepszą reklamę i móc podnieść ceny.

Zresztą, mój brat im to wymyślił.

Gdyby jednak udało mi się położyć rękę na jakichś nieswoich pieniądzach – oczywiście, nie tak wielkich jak u Ibaigurenów, ale wciąż bardzo znaczących w skali kolumbijskiej – mogłabym je wreszcie zacząć rozdawać potrzebującym.

W pierwszej kolejności wypłaciłabym odszkodowania potomkom osób zmuszonych do pracy niewolniczej. Następnie zarządziłabym wyrównywanie stawek dla obecnych pracowników z datą wsteczną. A w końcu, przerobiłabym tę firmę na najbardziej przyjazną ludziom i środowisku markę kawy na świecie. Żadnej CSR-owej ściemy. Not on my watch.

— Pozwolę Timowi zdecydować – powiedziałam enigmatycznie.

Ostatecznie, to on się męczył z Alejandrą przez tyle lat. Nie wiedziałam, czy chciał ją w ogóle oglądać jeszcze na oczy (a w zasadzie to na jedno oko), kiedy już nie musiał. Zamierzałam go jednak solidnie do tego namawiać. Moglibyśmy zrobić wreszcie coś dobrego dla ludzi w naszym kraju. Tim na pewno bardzo tego pragnął. Chociaż nigdy w życiu by mi się do tego nie przyznał.

Akt X: Piraci z Karaibów

Trzy dni później, uradowana jechałam swoim wózkiem po korytarzu jak na skuterze, udając, że zamierzam porozjeżdżać przechodzące pielęgniarki. Po szpitalu rozniosła się plotka, że tu leżała dziewczyna, która organizowała zbiórkę na ich rzecz podczas balu charytatywnego w Ratuszu.

Jakieś kilkaset osób przyszło nagle mnie oglądać i zostawiło mi masę kwiatów, słodyczy i maskotek. Na moim gipsie ktoś napisał: You will dance again. Łzy zakręciły mi się na spojówkach, gdy przypomniałam sobie, jak Amado powiedział, że już nigdy dla nikogo nie zatańczę i nazwał mnie przy tym małą szmatą. Starałam się go wyrzucić z pamięci. Nie okazał się godny mojej miłości. Miałam nadzieję, że już nigdy się nie zobaczymy. Nie zamierzałam wchodzić mu w drogę.

— Timmy! – krzyknęłam radośnie, wjeżdżając do środka.

Wyciągnęłam przed siebie ręce. Chciałam wyściskać swojego brata, ale nie mogłam podjechać tak blisko, a on leżał w gorsecie i też nie mógł się ruszyć. Przez opuchliznę i rany na twarzy trudno mu było się uśmiechać, a co dopiero mówić. Ale widziałam, jak wesoło mrugnął do mnie tym jednym okiem. Odchylił szyję w całym swoim niewielkim zakresie, w którym był w stanie nią poruszyć.

— Wreszcie naprawdę jesteśmy Piratami z Karaibów. – Zaśmiałam się do niego. – Ty będziesz chodził w przepasce na oku, a ja z drewnianym kijkiem zamiast nogi. Kupimy sobie taką kolorową papugę i będzie siadała nam na ramionach. Nauczymy ją przeklinać w kilku językach.

Po naszych policzkach spływały łzy. Tym razem jednak były to łzy radości. Udało nam się przeżyć huragan apokalipsy i dostaliśmy szansę, by zacząć nasze życie od początku. Wreszcie naprawdę z czystą kartą.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top