5.2. "California Dreamin'"
PODZIELIŁAM POPRZEDNI ROZDZIAŁ, BO MIAŁ PONAD 9k SŁÓW.
SPRAWDŹCIE, CZY PRZECZYTALIŚCIE POPRZEDNI (5.1. "Sympathy for the devil").
Ilość wyrazów: 3537
⛔: wulgaryzmy, przemoc, narkotyki, samobójstwo
Akt III: Jaime Lannister
Rosa Zeballos odebrała mnie w drzwiach. Miała na sobie wielką, męską kurtkę, która niemal w całości przysłaniała jej drobniutką sylwetkę. Gdy otrzymała telefon, musiała chwycić w dłoń najłatwiej dostępne okrycie na wieszaku w szatni i wybiegła w nim bez chwili zastanowienia. Organizacja to nie były tylko groźby albo machanie bronią. To byli też ludzie, którzy bardzo o siebie dbali. Taka szeroka i szalenie dysfunkcyjna rodzina.
— Idziemy na skrzydło, gdzie leżą wypadki od nas. Chodź. – Rosa pstryknęła połowę papierosa przed siebie i ułożyła rękę na moich plecach, kierując mnie w stronę drzwi.
Obróciłam się po raz ostatni. Samochód, z którego wysiadłam, wciąż stał zaparkowany nieopodal nas. Widziałam, jak Amado oparł obie dłonie na kierownicy. Ułożył na nich swoją głowę. Włosy zsunęły mu się na policzki. Jego plecy gwałtownie zadrżały. Mimo, że znalazłam się już w jarzeniowym blasku szpitalnych żarówek i musiałam iść przed siebie, ten obraz nie dawał mi spokoju.
Rozpłakał się. Jezu...
Byłam o krok od zawrócenia, chociaż nie wiedziałam nawet, co by to miało na celu. Byłam o krok od popełnienia jakiegoś głupiego błędu...
Rosa złapała mnie za rękę, żeby odciągnąć mnie jak najdalej od płaczącego Amado.
— Pan doktor chce z tobą najpierw porozmawiać – skierowała moje myśli na inny tor. Pociągnęła mnie za sobą w kierunku windy. – Z tego, co słyszałam, chciałby go zatrzymać dłużej na obserwacji.
Skinęłam głową na potwierdzenie. Amado. Tim. Tim. Amado. Kurwa. Może powinnam wrócić na parking? Amado płakał. Powinnam jednak zobaczyć swojego brata. I chciałam to zrobić. Po prostu nieziemsko się bałam, czy on będzie już gotowy na to, żeby zobaczyć mnie. Poszukiwałam wymówek, żeby opóźnić nasze spotkanie. Pragnęłam przytulić go z całych sił, ale obawiałam się, że to mogłoby pogorszyć jego stan. Na razie, dopóki leżał zamknięty w pokoju, był Timem Schrödingera. Jednocześnie ani wkurzonym, ani niewkurzonym na mnie. Kiedy jednak pojawię się obok, jego nastrój będzie musiał ulec zmianie. Nie chciałam, żeby przez mój widok stał się gorszy, bardziej depresyjny, trudniejszy do naprawienia.
— Jak on się czuje? – zapytałam.
— Dostał ogłupiacz, więc siedzi spokojnie – odpowiedziała Rosa. – Nie mówi za dużo. Dałam mu rękę do potrzymania i za nią złapał, czyli mniej więcej kojarzy. – Weszłyśmy do windy i Boliwijka wybrała czwarte piętro. – Przez cały czas ktoś go pilnuje. Nie bój się. – Obejrzała mnie od stóp do głów i zapytała: – A ty jak się czujesz?
— Jakbym była bohaterką w grze i co chwilę musiała pokonywać potwory. – Uśmiechnęłam się smutno.
Nie wiedziałam, do czego mogłabym porównać swoją pozycję. Traciłam po kolei swoje bronie oraz zaklęcia. Miałam coraz mniej monet na uzupełnianie zapasów. Brakowało czasu, żebym mogła się zatrzymać, odetchnąć i odbudować poziom energii. Za plecami czekał już kolejny potwór. A do głównego bossa wciąż było jeszcze daleko.
— Tak. Tak to właśnie tutaj wygląda – odrzekła Rosa beznamiętnie, ale za to z ironicznym uśmieszkiem.
W zasadzie to dobrze, że Amado wysłał do szpitala właśnie ją, zamiast jakiegoś ochroniarza. Była empatyczna, nawet jeśli skrywała to pod maską sarkazmu. Sama przeszła wiele w życiu i rozumiała mnie doskonale. Poza tym, ja miałam chwilowo chyba dosyć mężczyzn.
Weszłyśmy do nowocześnie urządzonego gabinetu. Rosa poszła poinformować lekarza o moim przybyciu, natomiast ja wypełniałam formularz o stanie psychicznym pacjenta w oczach członka rodziny, który podała mi pielęgniarka. Kilka razy zatrzymałam długopis w górze, zastanawiając się, ile wolno mi było ujawnić.
Pielęgniarka, widząc moje wahanie, łagodnym głosem zapewniła, że obowiązywała ich tajemnica dotycząca członków organizacji, a na pierwszym miejscu stawiali wyłącznie dobro pacjenta. Podsunęła mi pod nos na mały plastikowy stolik parzoną kawę oraz ciastka polane lukrem.
W tym momencie pomyślałam, że to ciche miejsce i pracujący w nim spokojny, przyjazny personel wzbudziły moje zaufanie. Postanowiłam się rozpisać, mając nadzieję, że to może znak, żeby Tim wreszcie otrzymał prawdziwą pomoc.
Nie wymieniłam jednak wszystkiego, dodając adnotację, że wiedziałam również o kilku bardzo traumatycznych wydarzeniach, jednak nie miałam upoważnienia, aby decydować za kogoś, czy chciałby teraz o nich opowiadać. Dla mnie na przykład byłoby wciąż za wcześnie na przepracowanie naszych historii z lekarzem, a nawet nie byłam pewna, czy w ogóle kiedykolwiek dam radę się podzielić tym z kimś, kto zechce drążyć w moich wspomnieniach. Na razie zasypałam je popiołem. Liczyłam na to, że żadna wichura go nie zdmuchnie. A zwłaszcza że nie pośle jego drobinek prosto w nasze twarze.
Zamyśliłam się. Uniosłam głowę bez żadnego celu, po czym bezwiednie zaczęłam przygryzać długopis. Gdzieś tam dalej, w głębi gabinetu, mamrotał miarowo telewizor. Po niskim i poważnym głosie spikera, który docierał jak przez mgłę do moich uszu, mogłabym zgadywać, że leciał kanał informacyjny.
— Boże, znowu. – Pielęgniarka przewróciła oczami, kierując moją uwagę na treści w nadawanych wiadomościach.
— Wow. Znowu – powtórzyłam po niej.
I to ojciec Dory. Człowiek, z którego córką chodziłam do szkoły. Zło czaiło się naprawdę wszędzie. Cóż z tego, że rodzina Neville'ów pojawiała się w każdym miejscu z ochroną. Jakiś zamaskowany bandyta przestrzelił jej ojcu rękę w ubikacji. – Biedna Dora – przeleciało mi przez myśl. Wyjęłam pospiesznie telefon, żeby napisać do niej, że strasznie mi przykro i miałam nadzieję, że była bezpieczna.
Olivier Neville grzmiał właśnie do mikrofonu o odradzaniu się bojówek paramilitarnych. Przysłuchiwałam się temu z narastającym niepokojem. Złapałam się za głowę. Byłam przerażona tym, co się znowu działo z naszym krajem. Dopiero co skończyła się wojna domowa. Brakowało chyba jeszcze tylko tego, żeby wprowadzili u nas Noc Oczyszczenia.
Moją uwagę odwrócił dopiero lekarz, który zajmował się Timem. Powiedział, że mój brat nie był w najlepszym stanie i byłoby dobrze, gdyby udało mi się go namówić na kilka tygodni urlopu.
To nie był szpital stricte psychiatryczny, jednak trafiali tu ludzie po próbach samobójczych, przedawkowaniu narkotyków, ofiary wypadków, gwałtów, a także pacjenci cierpiący na choroby nieuleczalne. Mogli liczyć na opiekę psychologiczną i psychiatryczną, jeżeli wyrazili zgodę na jej otrzymanie.
— Koszty działalności są oczywiście wysokie, ale to jest ten moment, w którym tacy ludzie jak wy też się do czegoś przydają. – Lekarz uśmiechnął się do mnie, opowiadając o dotacjach na klinikę. – Będzie nam miło odwdzięczyć się pani bratu za jego udział w akcjach charytatywnych. Szpitale to dobra inwestycja w swoje sumienie, panno Williams. Prędzej czy później, wszyscy będziemy ich potrzebować, a co najmniej odwiedzać.
W pierwszej chwili ucieszyłam się, że wreszcie usłyszałam o Timie coś dobrego, co miała na jego temat do powiedzenia obca osoba, ale potem skojarzyłam, że on pewnie wykorzystywał jakieś kruczki prawne, aby w ten sposób załatwiać nadzorowanym przez siebie biznesom Ibaigurenów zwroty podatków w czystym pieniądzu. Cokolwiek pompował w tę placówkę, raczej nie robił tego bezinteresownie.
Uchyliłam drzwi do jego pokoju i nieśmiało zajrzałam przez szparkę. W środku było ciemno, tak, że jedynie światła z ulicy oświetlały pomieszczenie. Kiedy Tim mnie zauważył i obrócił głowę w moją stronę, ścisnęło mnie w gardle z przejęcia. Naprawdę żył i naprawdę zareagował na mój widok.
— Hej, hej – przywitałam się najbardziej radośnie, jak potrafiłam, chociaż pewnie i tak wyszło mi sztucznie. – Nowa epidemia w Kolumbii, odstrzelone ręce. Ojciec Dory też ma przestrzeloną rękę, zrobi się z tego kolejny Covid, zobaczysz.
Dostrzegłam słaby uśmiech na jego ustach, czyli zareagował na moje żarty. Zachęcona tym faktem, usiadłam koło niego na łóżku, pochylając się w jego stronę.
— Teraz nie będziemy już chodzić w maseczkach, tylko w takich żelaznych rękawicach – kontynuowałam. – Wszyscy będziemy mieć ręce jak Jaime Lannister.
— Och, hermanita. – Tim wyciągnął do mnie ręce. – Cieszę się, że chociaż ciebie widzę w jednym kawałku. Myślałem tylko o tym, że zostałaś z nim sama.
Kiedy to usłyszałam, szlag trafił cały mój optymizm. Dlaczego on mówił o tym, że coś mogło stać się mi, kiedy sam był o ćwierć sekundy od śmierci? Gdyby Amado nie odczytał poprawnie jego mowy ciała i nie ujawnił się jako rewolwerowiec, już bym nie miała brata. Nie miałam pojęcia, że Ibaiguren umiał tak dobrze strzelać.
Czy ktoś w ogóle o tym wiedział?
Zalała mnie fala ulgi, wściekłości, wzruszenia i cholera wie, czego jeszcze.
Nie myśląc już dłużej o niczym, po prostu przytuliłam się do Tima z całej siły. Jego ciało było ciepłe. Plastyczne. Dłonie potrafiły objąć moje plecy, zamiast leżeć sztywno w pośmiertnym stężeniu. Rozpłakałam się z żalu, chociaż wiedziałam, że nie powinnam tego robić. To on mnie przytulał, pocieszał, i był jakimś cudem mocniejszy psychicznie ode mnie. Ja byłam mentalnie rozwalona. Ten dzień mnie przerastał. Nikt nie powinien być zmuszony, żeby tyle wytrzymywać, ile ja musiałam znosić od rana. Ledwie pozbierałam porozwalane kawałki siebie z podłogi w Red Roomie, żeby teraz znów rozsypać się na drobne części na szpitalnym łóżku u mojego brata.
To on powinien być dzisiaj tym silniejszym z naszej dwójki. Ale nie dał rady. Dlatego przejęłam na siebie jego zadania. Jednak i ja wywróciłam się pod ich ciężarem. Nasza sztafeta powoli grzęzła w piasku, gubiąc pojemnik z piciem, ślepnąc od wiatru pustyni, dławiąc się cząsteczkami trującego powietrza, tracąc z oczu widoczny już przez moment znak z napisem: Meta.
A jednak dopóki byliśmy w stanie oddychać, wciąż mieliśmy siebie. Chwyciłam Tima za zdrową rękę, jakbym nigdy nie zamierzała jej wypuścić.
Zanim weszłam na salę, lekarz mnie uprzedził, że członkowie rodziny w swoich najlepszych intencjach zawsze przysięgali, że będą wsparciem dla chorego z depresją, nerwicą, PTSD czy z innym trudnym zaburzeniem. Nie mieli jednak pojęcia, na co się porywali. Bo wykonana praca i związany z nią postęp przy leczeniu tego typu chorób nigdy nie były dane raz na zawsze. Każdego dnia chorego człowieka trzeba było zbierać od nowa. Nawet najsilniejszym puszczały w końcu nerwy. Mówili parę przykrych rzeczy. Później mogli żałować, ale słowa, raz wypowiedziane, leciały już w świat. Chory jeszcze bardziej zamykał się w sobie. Uznawał, że nie zasługuje na pomoc, na miłość. Idealnie wyczuwał fałszywą radość. A nawet jeśli nie wyczuwał, to i tak potrafił ją sobie wymyślić. Po to, żeby móc za wszystko obwiniać samego siebie.
Pomyślałam, że najprościej będzie mi walnąć to prosto z mostu. Odczepiłam się od niego, otarłam niedbale dłonią zapłakaną twarz i odnalazłam w skąpym świetle brązowe, przytłumione kompletnie udawaną radością oczy.
— Tim, posłuchaj uważnie, bo muszę to z siebie wyrzucić – zaczęłam, przebijając się przez pozostałości szlochu w moim gardle. – Nie myślmy już o tym, co się stało. Nie wymieniłabym cię na żaden spadek. I nie, nie potrafiłabym być szczęśliwa, gdybyś oddał za mnie życie. Jeśli do tej pory o tym nie wiedziałeś, to teraz już wiesz. Ilekroć patrzyłabym w lustro, widziałabym ciebie. Nie uśmiechnęłabym się już ani razu.
Pomyślałam, jak bardzo lubił, kiedy się uśmiechałam. Oddałabym mu ten uśmiech do grobu.
— Nic nas nie rozłączy – kontynuowałam natchnionym głosem. – Jak idziemy na dno, to za rękę. – Spojrzałam na jego opatrunek. – Oczywiście nie za tę, którą masz rozwaloną.
Wskoczyłam mu do łóżka, w którym mieściło się szacunkowo półtorej osoby i oparłam głowę na jego torsie, wpatrując się w światła ruchliwej ulicy za oknem. On głaskał mnie po włosach, a ja powoli opowiadałam, co działo się po tym, jak go zabrała karetka. Nagle sprawy nie wyglądały tak beznadziejnie, gdy tylko mogłam poczuć, że wciąż mieliśmy siebie nawzajem. Nic innego się nie liczyło.
— Kocham cię – wymruczałam. – Cieszę się, że nie jest za późno, żeby ci to powiedzieć.
Tworzyliśmy idealne dopełnienie. Potrzebowaliśmy siebie nawzajem, żeby móc funkcjonować w tych nienormalnych warunkach. Jedna osoba nie dałaby rady, żeby się z nimi zmierzyć. Ale we dwójkę mogliśmy to zrobić. Kiedy jedno z nas się załamywało, drugie stawało się jego siłą. Wspólnie coś wymyślaliśmy.
— Kocham cię, Toni – odpowiedział mi wreszcie. – Cieszę się, że jestem tu, żeby to powiedzieć i usłyszeć od ciebie.
Akt IV: California Dreamin'
Amado przyjechał do rezydencji. Od razu skierował się w stronę salonu, skąd dobiegał go rozemocjonowany głos komentatora sportowego. Przed telewizorem siedział Mika. W jego ręku była szklanka. Na języku bursztynowy płyn. Szklanka pusta? Nie szkodzi. Na pewno w butelce zostało jeszcze parę kropli.
Młodszy Ibaiguren patrzył tępo w ekran, udając, że oglądał piłkarską drugą ligę z Paragwaju, bo akurat na tym kanale zatrzymał się jego palec, kiedy usłyszał kroki swojego brata na korytarzu.
— Jestem – oznajmił Amado, niemalże szepcząc. Podszedł bliżej młodszego brata i ułożył łokcie na oparciu wielkiej, szarej kanapy.
— Oczywiście, że jesteś – odpowiedział Mika, jakby czekał całe swoje życie na to, żeby móc wypowiedzieć tę kwestię. – Przecież ty nie masz w sobie na tyle przyzwoitości, żeby się stąd wynieść – prychnął. – To ja będę musiał się wyprowadzić. Tylko się nie zdziw, kiedy ludzie z rezydencji odejdą razem ze mną. Zostaniesz sam w tym pustym domu. Będziesz mógł sobie tutaj wszystko porozpierdalać.
Amado udał, że nie dosłyszał tego popisu. Najważniejsze było to, co musiał sam powiedzieć.
— Lecę do Kalifornii. Muszę zrobić jeszcze jedną rzecz, żeby ułatwić nasz rozwód.
Słowa kaleczyły jego gardło. Natomiast Mika uwalniał z siebie napięcie, które odłożyło się w nim przez poprzednie trzydzieści pięć lat.
— Leć i nie wracaj. Nie chcę cię więcej widzieć – parsknął z wyrzutem, zaglądając do wnętrza opróżnionej szklanki. – Mam nadzieję, że cię tam aresztują. Nie dzwoń do mnie.
Do końca myślał, że Amado się nie odważy. Inaczej chwyciłby go za te przydługie, puszyste włosy, zatargałby go po schodach do piwnicy, a potem by go zamknął na klucz w jednym z pokoi. Sam nie wierzył, że po raz kolejny mu zaufał. O jeden raz za dużo.
A może o tysiąc razy za dużo?
Spojrzał na smartfona. Odczytał informację o tym, że Toni zakończyła układ. Nie powinien do niej pisać. A może powinien? Poza układem? Tak po ludzku?
Ale może ona nie chciała już go znać?
Nie dowie się, jeśli nie sprawdzi.
Ale może powinien jednak dać jej spokój?
— Mika... – westchnął Amado. Popatrzył na dobrze sobie znane kruczoczarne włosy. Na kawałek policzka swojego brata. Pragnął złapać z nim odrobinę kontaktu wzrokowego, ale ten znowu wbił oczy w paragwajską kopaninę. – Kocham cię.
— Twoje sztuczki na mnie nie działają. – Mika odrzucił pustą szklankę na blat stołu, a następnie pociągnął znaczny łyk alkoholu bezpośrednio z butelki. – Wypierdalaj już – zażądał głosem, który znalazł się na ostatniej stacji przed rękoczynami.
— Nie chcesz mi tego powiedzieć, zanim będzie za późno? – Amado przemówił łagodnie. Kompletnie pogodzony z losem. Miał jedynie nadzieję uściskać się z bratem tak serdecznie, żeby zabrać ze sobą to wspomnienie i zarazem zostawić je jemu. Na pamiątkę tych wszystkich lat gdy byli dla siebie wzajemnie najlepszymi, najbardziej oddanymi przyjaciółmi, znającymi swoje najmroczniejsze sekrety. Dwoma połówkami jabłka, zepsutymi nieomal po równo.
— Nie, nie kocham cię – przerwał mu Mika. – Uważam, że jesteś taki sam, jak twój kolega, Neville. Nic nie jesteś lepszy od niego. Obaj jesteście siebie warci.
— Nawet ostatni raz na mnie nie popatrzysz? – Amado przycisnął pięść do ust, żeby ukryć, jak bardzo łamał mu się głos. Spuścił głowę. Był zmiażdżony. Nie spodziewał się tego. Liczył, że Mika mimo wszystko odpuści. Po tym, ile wspólnie przeszli. Ile dla siebie wzajemnie ryzykowali. Zawsze bezwarunkowo razem.
Chciał mieć jego twarz przed oczami, gdy będzie odchodził. Bo tak naprawdę, wszystko, co robił, było dla najukochańszego młodszego brata.
Amado nie miał wątpliwości, że udało mu się przeżyć tak długo dzięki temu, że zaciągnął jakiś kredyt. U sił nieczystych. Może nawet w samym piekle. Ale Mika taki nie był. On naprawdę mógł dożyć starości, założyć rodzinę, mądrze zarządzać organizacją i doprowadzić do końca wszystkie plany, o których wspólnie marzyli. To Amado brał całą nienawiść na siebie. To on zastraszał ludzi, żeby Mika nie musiał być z tym kojarzony. Żeby zawsze cieszył się opinią tego normalniejszego, z którym dałoby się zawrzeć sensowny układ. Miał być traktowany jak Raul Castro po śmierci Fidela.
— A co? Nie wiem, jak wyglądasz? – ryknął Mika, aż piłkarze w telewizorze niemal się go przestraszyli. – Rzygam już twoją zasraną mordą.
Amado po raz ostatni omiótł spojrzeniem cały pokój urządzony w stylu bauhausowego loftu. Stanęły mu przed oczami wspomnienia. Najpierw był dzieckiem. Bawił się na dywanie samochodzikami, a jego rodzice przyjmowali tu swoich gości. Kolejna scena. Ścierał wodą z płynem do mycia naczyń krew z sufitu po imprezie sylwestrowej, która wymknęła się spod kontroli.
I ten moment.
Miał dwadzieścia trzy lata i w trybie pilnym musiał przerwać studia w Madrycie, by natychmiast zjawić się w Medellin, żeby opanować biznes po wybuchu samochodu-pułapki.
Pamiętał, jak wszedł do środka, do cichego domu. A potem w tym pokoju, na tym dywanie, dokonał swojej pierwszej egzekucji. Na człowieku, który był szefem ochrony jego rodziców. Który zawiódł. Mężczyzna klęczał i do końca patrzył mu w oczy. Ludzie, którym Amado kazał się temu przyglądać, bali się oddychać. Mika stał obok niego. Blady jak ściana. Bicie jego serca potrafiło zagłuszyć bicie ratuszowego zegara. Ale był twardy. Stał dumnie wyprostowany przy Amado. Jeszcze tydzień wcześniej był jednym ze studentów brytyjskiego Oxfordu. Miał przed sobą zupełnie inną przyszłość. Jego marzenia zakończyły się wraz z tym jednym strzałem. I tym, że zdecydował się stanąć u boku swojego starszego brata.
Większość ludzi pierwszy miliard dolarów musiało ukraść. Oni go odziedziczyli. Przez kolejnych piętnaście lat pomnożyli ten majątek ponad trzydziestokrotnie, posiadając teraz na własność jedną dziesiątą rocznego PKB Kolumbii. I to mimo niezwykle kosztownego rozwodu Amado przed kilkoma laty. Pomnożyli go razem. On i Mika. Terrorem, negocjacjami, intrygami i paktami z diabłem. Teraz Amado chciał po prostu wsunąć dłoń Mice we włosy i rozburzyć mu tę jego fryzurę. Nawet bez słowa. Pieszczotliwie pomiziać. Ale nie znalazł w sobie śmiałości. Odwrócił się na pięcie i odszedł.
Pojechał windą do swojego pokoju. Rozważał jeszcze ostatnią podróż na ich piękny taras, ale uznał, że nie było już sensu tracić czasu. Decyzja została podjęta, a Mika nie chciał spędzać pożegnalnego wieczora razem. Amado włożył klucz do zamka, pociągnął za klamkę i popchnął drzwi do swojego królestwa. Ujrzał w nim taki nieporządek, jaki urządził tu w połowie września. Przejechał wzrokiem po pokoju.
Ostatni raz.
Domknął drzwi plecami, następnie zsunął buty i zdjął skarpetki, odrzucając je niedbałym gestem na podłogę. Przeniósł wzrok na potłuczone szkło obok stolika. Zbliżył się do niego. Wszedł na nie bosymi stopami.
Ból pękającej skóry. Drobinki przebijające kolejne tkanki, znajdujące sobie wśród nich miejsce jako ich immanentna część. Widok krwi, wypływającej na parkiet wąziutkimi strużkami. Amado zasłonił twarz dłońmi. Wreszcie przeniósł się w świat uczuć, które rozpoznawał. Które, w sekrecie przed wszystkimi, były jego prawdziwym domem.
Ach, nareszcie u siebie. – Przymknął oczy, koncentrując się na tym, jak spokój wypełniał jego myśli, rozrastając się w nich niczym trujące kwiaty.
Odetchnął głęboko i podszedł do biurka. Zostawiał na podłodze krwawe ślady poranionych stóp. Każdy krok straszliwie bolał, ale Amado to nie przeszkadzało. Czerpał z tego satysfakcję. Zresztą, za chwilę już miało przestać boleć.
Z papierowego opakowania wyjął winyl z utworem California Dreamin' w wersji Nancy Sinatry, po czym umieścił go w odtwarzaczu. Trzask igły gramofonowej, która zagłębiła się w rowku starej płyty, przypomniał mu dźwięk uderzenia skórzanym rzemieniem, który słyszało się podczas burzy.
Na chwilę spojrzał w kierunku okna. Wyobraził sobie złoty szlak, który rozdzielał mroczny horyzont na dwie części. Nagranie zaczęło w tym czasie szumieć miękko i nienachalnie. Koiło go obietnicą delikatnego snu, mającego łagodnie otulić go swoją powłoką, podobnie jak krople deszczu, które bezgłośnie lądowały, drżały w miejscu przez chwilę, a potem odbijały się powoli od parapetu.
Amado usiadł na krześle i na przygotowanej wcześniej ozdobnej kartce zaczął pisać piórem z czarnym atramentem:
Mika,
Wiem, że nie chciałeś powiedzieć żadnej z tych rzeczy, które powiedziałeś przed chwilą. Nie wyrzucaj sobie tego. Nigdy. Nie jestem obrażony.
Wszystko, co zrobiłem, miało być szansą dla ciebie na nowe otwarcie. Problemy z organizacją zawsze koncentrowały się dookoła mnie, dlatego zdecydowałem się zabrać je ze sobą. Będzie ci o wiele łatwiej negocjować. Być może uda ci się nie dopuścić do rozlewu krwi.
Obaj wiedzieliśmy, że co najmniej jeden z nas będzie musiał odejść. Pozostawało pytanie: który, i w jaki sposób. Odpowiedź znajdziesz w moim łóżku. Jeżeli chcesz wiedzieć, dlaczego nie jest zarzygane, zapewne się domyślasz. Popalałem przez pewien czas w tajemnicy przed tobą.
Na pierwszą porcję heroiny organizm reagował okropnymi wymiotami. Przyzwyczajał się dopiero później. Uzależnieni nie szli na detoks po to, żeby zerwać z nałogiem. Szli po to, żeby być w stanie funkcjonować na mniejszych dawkach.
Przepraszam, że nasz apartament w Paryżu zapisałem Toni. Kup sobie nowy. Być może Toni pozwoli ci zabrać stamtąd rzeczy.
Nie zapomnij o tym, żeby zaopiekować się moją Truskaweczką. Wiesz, że pieniądze mogą okazać się problemem. Dlatego musisz mieć na nią oko. Kiedy dzisiaj powiedziała, że była we mnie zakochana, a teraz tylko się mnie boi, coś we mnie pękło...
Sam rozumiesz, że nie mam siły pisać dalej. Nie jesteś dzieckiem, wiesz, co masz robić.
A.
Po lewej stronie czekała łyżeczka, strzykawka, wata, opaska uciskowa i buteleczka wypełniona charakterystycznymi małymi, białymi kryształkami, składającymi się na proszek. Amado zdjął kurtkę, powiesił ją na krześle i wyjął z jej kieszeni zapalniczkę. Najpierw nalał sobie pół szklanki koniaku i wypił palący płyn w dwóch łykach. Potem zgarnął wszystko ze stołu, by pójść do łazienki przygotowywać miksturę.
Po chwili już leżał na łóżku z głową na poduszce, powoli zasypiając. Widział siebie, Mikę i Toni w ich rezydencji na Martynice. Bujał się na wielkim czerwonym hamaku, zawieszonym między dwoma palmami ponad jasnym piaskiem, spoglądając w stronę lazurowego morza. Roześmiana Toni w przewiewnej, plażowej sukience wskoczyła na niego i układała się na nim swoim ciałem, sprawiając, że hamak zaczął się pod nimi mocno huśtać. Tęcza z kropelek wody, które przyniosła na lekko wilgotnych włosach, odbijała się w jej czekoladowych oczach. Mika siedział tuż obok na drewnianych schodkach na taras. Popijał piwo kraftowe, trzymał nogi w ciepłym, przyjemnie otulającym drobnym piasku i uśmiechał się do nich. Wszyscy w komplecie. To była dla Amado definicja szczęścia.
Właśnie tak chciał odejść.
***
Huh... I jak wrażenia?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top