3.4. "Carmen"
Ilość wyrazów: 7192 (przepraszam, że takie długie, ale musiało pójść w jednym)
⛔: manipulacja, wulgaryzmy
Akt XI: Florencia
Florencia Quintero cieszyła się niegdyś etykietką cudownego dziecka. Nigdy nie sądziła, że w wieku dwudziestu czterech lat, po skończeniu studiów na francuskiej Sorbonie, będzie jedynie świecić światłem odbitym od swojej o wiele bardziej przebojowej przyjaciółki. Nawet na studia doktoranckie zapisała się wyłącznie po to, żeby jej rodzice uwierzyli, że wciąż miała jakiś plan w życiu i była w stanie cokolwiek w nim jeszcze osiągnąć.
Dziś przyszła do restauracji Extravaganza po to, aby wykonać tajną misję. Musiała sfotografować dyskretnie swoją przyjaciółkę oraz towarzyszącego jej partnera, który nie był wcale pierwszym lepszym facetem z brzegu.
— Siedź na dupie, nie wierć się tak – prychnęła cicho do młodszego brata, którego przytargała ze sobą, żeby nie siedzieć sama przy stoliku. Musiała mu obiecać, że kupi mu grę Ghost of Tsushima, o którą tak skomlał. – I odłóż ten telefon. Ile razy rodzice ci mówili...
— Ty też trzymasz telefon – odwinął się trzynastoletni Pablo.
— Tak, bo ja robiłam zdjęcia i muszę je zaraz wysłać.
Przyjrzała się po raz ostatni, jak odsłonięte łopatki Aurélie poruszały się, gdy dziewczyna kroiła pomidorki koktajlowe, które uciekały jej po całym talerzu. Florencia westchnęła. Jej przyjaciółka nigdy nie powinna z własnej woli wchodzić w ręce tego mężczyzny. Ta jednak nie dbała o konsekwencje. Leciała jak papierowa ćma, wprost w ramiona płonącego ognia.
Prywatne życie Aurélie musiało być dostępne dla milionów fanów. W innym wypadku, nie czuła się spełniona. – Wyobrażasz to sobie? – szczebiotała. – Powiedział, że mógłby mi się oświadczyć. Nic dziwnego. Kto inny potrafiłby wytrzymać to jego gówno? Bo tu nie wystarczy miłość do jego pieniędzy. Trzeba znaleźć w sobie odrobinkę sympatii do niego samego. – Francuzka wzniosła toast szampanem. Opowiadała o swojej relacji z Amado, jakby udzielała lekcji, w jaki sposób wziąć wielkiego, obrzydliwego penisa głęboko do gardła i nie zwymiotować.
Florencia przyglądała się temu ze zgrozą. Nie mogła wyrzucić z głowy dnia, w którym jej ojciec otrzymał posadę ambasadora Kolumbii w Stanach Zjednoczonych.
Stukał wtedy nerwowo butami po parkiecie, chodząc od ściany do ściany. Palił dwie paczki papierosów naraz. Otworzył otrzymaną w prezencie butelkę burbona, choć stronił od alkoholu. Florencia dyskretnie podglądała spomiędzy ozdobnych szczebelków okalających antresolę, jak jej matka usiadła bez słowa na barwnej sofie w stylu rokoko, również odpaliła papierosa, a następnie poczęstowała się obfitą porcją burbona.
— Boisz się o dzieci? – zapytała cicho, ledwo słyszalnie. Jak na złość, echo w wysokim pomieszczeniu poniosło te słowa wprost do nieprzeznaczonych do ich otrzymania uszu siedemnastoletniej córki.
— Boję się rozmawiać z tym człowiekiem.
Ojciec podszedł do ozdobnego stolika z ciemnego drewna, by po raz kolejny sięgnąć do cygaretki. – Czujesz się, jakbyś rozmawiała z wariatem – powiedział półszeptem, przepełnionym frustracją. – Gdyby miał bombę atomową, toby ją odpalił. Konsekwencje? Nie patrzy na żadne. Gdyby zjadł jabłko w raju, toby dalej nie potrafił odróżnić dobra od zła. Strach? Możesz równie dobrze pytać daltonistę o kolory.
— On ma młodszego brata, prawda? – spytała matka w zamyśleniu.
— Powiedział, że zawsze przeżywa tylko jedno dziecko i że oni obaj o tym wiedzą – wściekał się ojciec. – Mają zasadę, że nie negocjują z szantażystami. Zapytał, czy mogę mu podać ten ozdobny nożyk, ten, który przywiozłem z Gwatemali. Na moich oczach podwinął rękaw i nadciął sobie żyły. Słyszałaś to, Beatriz? Dzisiaj rano w moim gabinecie Amado Ibaiguren nadciął sobie żyły moim nożykiem z Gwatemali. I śmiał mi się w twarz. Wariat. Po prostu wariat. – Ojciec nerwowo i niezwykle głęboko zaciągnął się papierosem.
— Udzieliłeś mu pierwszej pomocy? Wezwałeś pogotowie? – Matka, anestezjolog, jak zwykle zachowywała większy spokój i używała krótkich, precyzyjnych komunikatów.
— Ja? Ja nie mogłem się ruszyć. Siedziałem jak dureń z otwartym pyskiem. A on wstał, wyszedł i jeszcze do tego mnie wyśmiał na koniec. Mam pięćdziesiąt pięć lat, przeżyłem Escobara i kartel Cali. Myślałem, że byłem zastraszany już przez różne osoby.
Ojciec zawiesił się. Musiał wciąż odtwarzać w pamięci krew na fotelu, na dywanie, a następnie ostatnie słowa, które Amado powtórzył z czarującym uśmiechem tuż przed wyjściem z gabinetu: – Zawsze przeżywa tylko jedno dziecko.
— Nie musisz przyjmować tej nominacji – podpowiedziała matka.
— Ktoś wreszcie musi. To jest służba dla kraju. Ty też nie musiałaś robić wolontariatu w Rwandzie ani w Jugosławii. Gdybyśmy wszyscy poddali się takim ludziom, to co by z tego świata zostało?
Florencia wycofała się z antresoli cichutko jak niepozorna mysz, po czym skierowała się na palcach w stronę swojego pokoju. Przez siedem długich lat ukrywała w najgłębszych zakamarkach swojego umysłu tę przerażającą scenę, której stała się niemym świadkiem. Po siedmiu latach, jej rodzice wciąż żyli. Ona i jej brat również. Ojciec dalej był ambasadorem i bez szemrania wypełniał polecenia szefa południowoamerykańskiego syndykatu.
Tymczasem Aurélie upierała się, że doskonale zdawała sobie sprawę z tego, kim był ten mężczyzna.
Francuska ślicznotka i Amado Ibaiguren publicznie spotykali się od półtora miesiąca. Niestety, ich randki odbywały się w zbyt dyskretnych miejscach, żeby to wydarzenie mogło nabrać rozgłosu. Dlatego trzeba było wziąć sprawy we własne ręce. Dziewczyny stworzyły na Instagramie fejk konto, z którego właśnie jedna z nich tagowała Aurélie na dodanych zdjęciach z komentarzem: Hej, czy to ty???
Zanim Florencia i Pablo dojechali do domu, Amado Ibaiguren i Aurélie Desjardins zostali ogłoszeni parą przez wszystkie internetowe tabloidy. Stamtąd historia przedostała się do telewizji. Po kilku dniach temat podchwyciła zagranica, umieszczając zdjęcia z instagramowego profilu Francuzki w galeriach slajdów, z nagłówkami: Tak wygląda seksowna dziewczyna kolumbijskiego drug lorda. Ile dolarów nosi na sobie? [ZOBACZ ZDJĘCIA].
Akt XII: Go Your Own Way
Siedziałam na długiej przerwie pod ścianą, popijałam kawę z automatu i scrollowałam feed w swoim telefonie. Naprawdę nie chciałam widzieć tych cholernych zdjęć, jednak one wyskakiwały z każdego miejsca w internecie. Nie mogłam się dogrzebać ani do listy stu najwybitniejszych utworów w historii muzyki rockowej, ani do artykułów o najnowszych odkryciach naukowców z Massachusetts. Musiałam oglądać twarz mężczyzny, który zawrócił mi w głowie, a teraz spożywał kolację w towarzystwie swojej kochanki. Albo i narzeczonej.
Ten dzień osiągnął absolut beznadziejności. Teresa się czegoś nałykała i trafiła do szpitala na płukanie żołądka. Planowałam odwiedzić ją po lekcjach. Dawałam z siebie wszystko, żeby wyciągnąć tę dziewczynę z dziury, w którą wpadła, a ona nie reagowała. Potrafiła jedynie wyczerpywać mnie emocjonalnie.
Na szczęście, zobaczyłam roześmianą Carmen, która nadchodziła z przeciwnej strony z kubkiem kawy w dłoni. Przywitałam ją uśmiechem i przeniosłam oczy na miejsce koło mnie, pokazując jej, żeby usiadła i porozmawiała ze mną przez chwilę.
Carmen nie potrzebowała zachęty. Spoczęła na krześle, a następnie ułożyła torbę na swoich kolanach. Spojrzała przez moje ramię na jeden z tych artykułów o Aurélie Desjardins, która pozowała na jachcie w pełnym słońcu, w ciemnozielonym bikini. Nie zdążyłam nawet kliknąć na przycisk oznaczony hasłem: nie proponuj mi więcej takich treści.
— To wcale nie jest jego dziewczyna – oznajmiła Carmen od niechcenia, jakby jej myśli krążyły gdzieś pomiędzy ostatnim łykiem kawy a nadchodzącą lekcją matematyki. Sama Aurélie miała zaś dla niej wartość pominiętego przecinka w zdaniu.
Nie powinno mnie to interesować. Niech Amado robi, co chce. Mój biznes się kręcił. W sześć tygodni zebrałam niemal całą sumę potrzebną do opłacenia letniego semestru. Od piątku do niedzieli co wieczór piłam najdroższe alkohole i jadłam najbardziej wykwintne frykasy. Byłam traktowana jak kobieta, której należało zaimponować. Tim się o to postarał. Na mojej liście kontaktów pojawiły się nazwiska z Meksyku, Hiszpanii, Aruby, Kajmanów, Cypru i Gwatemali. Utrzymywałam kontakt z Valentino de Rossim. W przeciwieństwie do Miki, on nie zabierał serduszek, które zostawiał pod moimi zdjęciami.
A jednak... trochę mnie to interesowało.
— Tak? – zastrzygłam uszami, próbując udawać jak najbardziej obojętną. – A skąd wiesz?
Pomyślałam, że musiała przypadkiem usłyszeć jakąś rozmowę pomiędzy Morellim a Sandovalem. Żaden z nich na pewno jej o tym nie powiedział, bo nie wolno nam było wynosić takich informacji na zewnątrz, pod groźbą kary śmierci.
— Nie powinnam ci tego mówić – zaczęła Carmen – bo mi w ogóle nie wolno mówić na ten temat...
Zmarszczyłam brwi. Czyżby ta formułka mogła oznaczać, że Carmen wciąż utrzymywała kontakt z Ibaigurenami? Pospiesznie zablokowałam telefon i poświęciłam pełnię uwagi przyjaciółce. Jak na osobę, która starała się nie przejmować tym, co robił Amado, poczułam się zaskakująco mocno kopnięta z półobrotu.
— Pamiętasz, jak musiałam oddawać swoje ubrania... – Carmen zaczęła w nerwach wyginać palce lewej dłoni w każdym możliwym kierunku, a następnie zrobiła to samo w każdym niemożliwym. Skinęłam głową, zachęcając ją, żeby mówiła dalej.
— Mikel Ibaiguren później do mnie zadzwonił, żeby mnie osobiście przeprosić – wydusiła wreszcie – i powiedział, że to był błąd systemu. Program w sklepie nie miał jeszcze zaktualizowanych kodów na te nowe vouchery i coś się tam wysypało, a że mój telefon i adres były w bazie klientek...
— W skrócie, chciał się z tobą przespać – ucięłam szczegóły technicznej opowieści, którą Mika zapewne wymyślił w pięć sekund, żeby zaciągnąć moją przyjaciółkę do łóżka.
— Skąd wiedziałaś? – spytała Carmen zaskakująco naiwnie. Mika musiał jej rzucić swój firmowy uśmiech, otwierał przed nią wszystkie drzwi zamknięte dla śmiertelników, imponował jej wielkim światem, a ona natychmiast zapomniała, jak się nazywa. Miałam już w głowie mniej więcej obraz tego spotkania.
— Nie wiedziałam. – Wzruszyłam ramionami. – Taki żarcik.
— Tak, poszliśmy do łóżka – relacjonowała, a jej klatka piersiowa aż falowała z uniesienia. – A potem mnie odwiózł, bo o północy miałam być w domu. Co to za facet, Gitana, mówię ci... W życiu żadna z nas się z takim nie ruchała.
— Wie... Znaczy, domyślam się – szybko poprawiłam. – Wiem, jak on wygląda. Widziałam go wtedy w klubie.
— Ale to nie koniec. – Carmen odrzuciła papierowy kubek na podłogę, co spotkało się z moim krytycznym spojrzeniem. Następnie uczepiła się dłońmi mojego uda, jakby dorwała się do ostatniej łodzi odpływającej do Królestwa Niebieskiego. – Powiedział, żebym olała starych, i zaproponował, że mi zapłaci za studia fashion design w Bogocie i w ogóle za całe przygotowanie do egzaminów. Wcześniej nawet o tym nie pomyślałam. Przecież tam przyjmują tylko sześć osób na rok!
Zaczęło to brzmieć niepokojąco. Pojawiła się desperatka i było marzenie. Zupełnie, jakbym słyszała już coś podobnego.
— W zamian za seks? – upewniałam się. – Nie wydarzyło się nic dziwnego, kiedy z nim rozmawiałaś? Nie chciał od ciebie jakichś dodatkowych rzeczy? – Musiałam ją dyskretnie ostrzec, że gra mogła być niewarta świeczki, chociaż pokusa była niewątpliwie ogromna.
Carmen przygryzła wargę. Myślała nienaturalnie długo, jak na swój gorący temperament. Przypuszczałam, że próbowała scharakteryzować propozycję, jaką dostawały dziewczyny z Red Roomu.
— To właściwie jest taki układ – odezwała się, lekko obronnym głosem. – No i stąd się dowiedziałam, że ta modelka wcale nie jest dziewczyną don Amado. Oni mają więcej takich dziewczyn i im płacą. To nie są żadne normalne związki. To, że on z nią wychodzi, nic nie znaczy.
Teoretycznie, nie interesowało mnie, co robili dorośli, lub, w przypadku Carmen, prawie dorośli ludzie. Moja wiedza lub jej brak nie zmieniała niczego, a już w szczególności nie cofała czasu. A jednak zapytałam, z tej wypełzającej ze mnie głupiej ciekawości, która w języku angielskim zabijała koty, a w naszym pewnie zgniatała truskawki:
— Robiłaś to z Amado?
Pół sekundy, przez które oczekiwałam na potwierdzenie bądź zaprzeczenie Carmen, rozciągnęło się aż po zewnętrzne krańce wszechświata.
— Trudno powiedzieć – odrzekła jakoś tak bez entuzjazmu.
— Trudno powiedzieć? – krzyknęłam zdumiona. Chciałam znać całą prawdę, choćby miało mnie potężnie uszczypnąć i sprawić, że noc przepłaczę z bezsilnego żalu. – W sensie, Carmen Sanchez Avila nie wie, jak wygląda seks?
— Mam jakieś dziwne wrażenie, że on w ogóle nie lubi seksu.
Posłałam przyjaciółce podejrzliwe spojrzenie. Amado był najlepszy. Nie znałam mężczyzny, który potrafiłby z większą kreatywnością celebrować moment intymnej bliskości. Nie miał najmniejszych problemów, żeby poprowadzić stosunek od lekko perwersyjnej gry wstępnej, aż po szczęśliwy finał.
— Jedyne, co on lubi, to poniżać innych – wymruczała Carmen, przewracając odrobinę niecierpliwie ciemnymi oczami.
No tak. Z tym akurat mogłam się zgodzić. Spuściłam głowę, aż włosy opadły mi przed ramiona, zasłaniając moją twarz i zdecydowanie zbyt czerwone policzki.
— Nie wiesz, co to są za ludzie – próbowałam ostrzec przyjaciółkę, przemawiając do jej rozsądku, który z pewnością wciąż gdzieś krył się pod tą przefarbowaną na blond fryzurą. – Ja bym na twoim miejscu w to nie wchodziła. Ten cały układ na pewno zawiera jakiś drobny druczek...
— Nie jesteś na moim miejscu – przerwała Carmen z wyższością. – Ja mam trochę inne problemy i trochę innych znajomych. Troszeczkę powyżej seksu za pięćdziesiąt dolarów w ubikacji, nie uważasz?
Przytkało mnie. To nie była odpowiedź tej Carmen, którą znałam. Chciałam ją jedynie uchronić przed byciem zabawką, a ona mi wyjechała klasizmem, niczym milioner, który pouczał ciemny lud na Twitterze o tym, jak to wstawał codziennie o czwartej rano i roznosił ulotki, a firmę w spadku dostał dopiero później.
Właśnie. Spadek.
— A twoi starzy co na to? – zapytałam, żeby uzupełnić ten ostatni obrazek w układance.
Carmen zrobiła minę w stylu bitch, please, a potem parsknęła śmiechem.
— Jak zwykle, coś im tam ściemniam.
— Byłabyś dobrą prawniczką. Umiesz kłamać. – Zmusiłam się do uśmiechu.
Gdyby jeszcze umiała trzymać język za zębami, byłoby super. Nigdy nie potrafiła dochować tajemnicy, wszystko musiała wypaplać. Zupełnie jakby dostała taśmę z horroru: tu jest sekret, jeśli nie przekażesz go dalej w ciągu siedmiu dni, umrze cała twoja rodzina. Dlatego nie mogłam nigdy rozmawiać z nią o organizacji. Zawsze myślałam, że gdybym chciała wypuścić jakąś informację na całą szkołę i mieć pewność, że do każdego dotrze, najlepiej by było podać ją Carmen w najgłębszym zaufaniu.
Nagle pociemniało mi przed oczami i prawie spadłam z krzesła. Do kurwy nędzy. Dotarła do mnie oczywistość tego zbiegu okoliczności. Przecież ja miałam się o tym dowiedzieć.
O, wasze niedoczekanie.
Od tego momentu odgrodziłam się natychmiast od wszelkich dramatów panów Ibaiguren Betancur ekranem akustycznym, jakbym zmieniła się w dom stojący przy autostradzie. – Niech oni zajmują się swoim życiem, a ja zajmę się swoim – myślałam. – Każdy ma swój punkt krytyczny, i to jest właśnie mój. Nie chcę mieć z wami nic wspólnego.
Zaskoczenie było tak ogromne, a wylewające się z niego obrzydzenie tak gęste, że pochłonęło cały ból z mojego roztrzaskanego poczucia własnej wartości.
Wreszcie załadowała mi się lista najlepszych utworów w historii rocka, a oko zatrzymało się na Fleetwood Mac.
You can go your own way.
Akt XIII: Mr. Brightside
Zarówno Tim, jak i Carmen, obchodzili urodziny pierwszego listopada. Podobno Ryby dobrze się dogadywały ze Skorpionami i w naszym przypadku wszystko zdawało się to potwierdzać. Moja przyjaciółka kończyła wreszcie upragnioną osiemnastkę, a mój brat wkraczał w wiek, który uprawniał go do dołączenia do Klubu 27. Jego gadania, że w tym roku umrze, oczywiście nie brałam na poważnie.
Jednego dnia zaliczałam na ogół dwie imprezy. W tym roku wyglądało to nieco inaczej, bo Tim i Alejandra organizowali duży event dla oficjalnych pracowników Solaris, na którym Amado miał zapowiedzieć, że firma rozpoczynała badania nad technologią potrzebną do opracowania prototypu samolotu napędzanego wodorem. Na miejsce przylatywali dziennikarze z całej Ameryki Południowej, żeby robić wywiad z moim bratem jako z wschodzącą gwiazdą w biznesie, i w ogóle szykowała im się jakaś biba z zadęciem.
Uznaliśmy, że Amado ogarnął to wszystko w ramach przeprosin. Tim ledwie się do niego odzywał po tym, jak Amado mnie źle potraktował, a organizacja nie mogła tak funkcjonować na dłuższą metę.
Zastanawiałam się, czy ponowne ocieplenie ich relacji zmieniało coś dla mnie. Nie wiedziałam, czy właściwie chciałabym zobaczyć Amado po raz kolejny. Za dużo się wydarzyło, żebym potrafiła wciąż go kochać. Ale bałam się, że stojąc z nim twarzą w twarz, nie dam rady mu się oprzeć. Będzie mną sterował. Będę chciała się rżnąć, patrzeć mu w oczy, słuchać jego szeptu, połykać dumę, dostawać swoją dzienną porcję złudzenia miłości i cierpieć jednocześnie.
A może właśnie byłoby inaczej? Może do tego czasu zdążyłam mu się znudzić i nawet nie byłby dla mnie miły? Emocjonalne odrzucenie bolałoby chyba mnie jeszcze bardziej. Na żywo, w każdym razie, byłabym łatwą ofiarą. Na odległość przynajmniej nie mógł mnie zranić.
A przynajmniej tak mi się wydawało.
Przez całą sobotę przygotowywałam ręcznie prezenty. Nie chciałam kupować niczego ludziom, którzy i tak mieli już wszystko. Może na Carmen wrażenie by zrobił samochód wyścigowy albo telefon wysadzany diamentami, ale takie rzeczy były akurat ponad moim budżetem. Od kilku tygodni wyklejałam i dekorowałam scrapbooka z naszymi zdjęciami.
Carmen i ja poznałyśmy się w szkole artystycznej, dokąd Alejandra zaciągnęła mnie wbrew mojej woli ze szkółki piłkarskiej. Widok jej smukłej sylwetki, ćwiczącej w białej sukience i baletkach, zapierał mi dech w piersiach. Od pierwszego spojrzenia wiedziałam, kto był miniaturową królową na sali gimnastycznej. Alejandra rozmawiała jeszcze o formalnościach z prowadzącą zajęcia, gdy Carmen przerwała swoją rozgrzewkę, podbiegła do mnie, przedstawiła się, powiedziała, że jest szefową grupy i że wszystko mi pokaże. Po skończonych zajęciach Alex zapytała:
— Toni, to jest twoja nowa koleżanka? Stańcie razem, dziewczynki, zrobię wam zdjęcie.
Dzisiaj miałam wywołane na błyszczącym papierze te wszystkie szczęśliwe chwile, kiedy jeszcze obie byłyśmy niewinnymi dziećmi. Patrzyłam na fotografie z jej rodzicami, z Timem i Alex, przy basenie w rezydencji rodziny Guerra. Na tych stopklatkach z zastygniętymi uśmiechami nie wyglądaliśmy nawet tak strasznie dysfunkcyjnie. Nie zawsze wszystko między nami było tragicznie złe. Dzieliliśmy kilka naprawdę pogodnych, zabawnych momentów, do których uśmiechałam się, nawet znając dalszy ciąg tej historii.
Później przeszłam do czasów zakrapianych alkoholem i posypywanych różnymi substancjami. Kluby, wycieczki szkolne, jacyś chłopcy, których nie pamiętałam do końca, a znaleźli się na zdjęciach. No i my dwie, plus Brian Sandoval. – Nie fałszuj historii – ostrzegłam siebie samą. Część dotycząca Santa Marii to historia naszej paczki i wszystkich głupot, które robiliśmy wspólnie. Myślałam, że kiedy Carmen otworzy ten album po trzydziestu latach, będzie miała się z czego śmiać. Zdecydowałam się nie wycinać ani nie zamalowywać typa.
Dla mojego brata piekłam ciasteczka według specjalnego przepisu. Lubił słodkie, tak samo jak ja, a przecież nic nie mogło się równać z domowymi produktami, w które wkładało się tyle serca.
— Upiekłam ci zdrowe ciasteczka. Są wegańskie, bez glutenu, bez laktozy, bez cukru... – przywitałam się, pełna szczęścia.
— Przyjechałem na chwilę, bo mówiłaś, że masz dla mnie prezent. – Obdarzył blachę na stole sceptycznym spojrzeniem, co wprawiło mnie w dużą irytację, biorąc pod uwagę, ile godzin spędziłam nad zaplanowaniem i przygotowaniem tych wszystkich wypieków.
Uważał, że moje produkty nie były pełnowartościowym ciastem.
— Tak, tu jest paczka fajek. – Wcisnęłam mu w dłoń leżące nieopodal opakowanie. – Udław się nią.
Miałam nadzieję, że spędzimy wspólnie trochę czasu. – To spierdalaj, jak ci się tak spieszy – pożegnałam go w myśli, naciągając na tyłek szare legginsy, przygotowując się na urodziny Carmen. Włożyłam czarny basic top i ramoneskę dla uzupełnienia zestawu. Podkreśliłam oczy mascarą, usta nawilżyłam ochronną pomadką, chwyciłam za album i pobiegłam na metro. Zamierzałam tańczyć do rana, zwłaszcza, że wśród zaproszonych było kilka dziewczyn ze szkoły artystycznej, które pamiętały mnie z lepszych czasów, więc mogłyśmy trzymać się razem, olewając resztę towarzystwa.
***
Impreza już się zaczęła. Gdybym nie była taka wkurzona na Tima, zjawiłabym się punktualnie. Przycisnęłam mocniej prezent do piersi i przyspieszyłam kroku, sunąc sneakersami po chodniku.
Rodzice Carmen wynajęli klub Cuba Libre. Spodziewałam się bieli, czerni, wielkich luster i synthpopowych neonów, ożywiających klimat z lat osiemdziesiątych. Mika kupił ten lokal parę ładnych lat temu. W porównaniu z jego innymi interesami, to była jedynie kropelka atramentu. Najwyraźniej potrzebował miejsca, które mógłby kontrolować, kiedy zapraszał do niego partnerów biznesowych.
— Przykro mi, dzisiaj impreza zamknięta – poinformował mnie bardzo szeroki mężczyzna ze słuchawką podłączoną do ucha.
— Tak, urodziny mojej przyjaciółki – uśmiechnęłam się. – Antonia Williams. Jestem na liście gości.
Szeroki pan poprosił o chwilkę i sprawdził coś w notatniku.
— Niestety, nie ma pani na naszym wydruku – przeprosił mnie z uprzejmością wyuczoną na kursach obsługi klienta. – Zapraszamy w inne dni tygodnia. – Przyjrzał się jeszcze na chwilę mojej twarzy. – Z dowodem osobistym. To jest lokal dla osób pełnoletnich.
Odetchnęłam głęboko, szykując się na przeprawę. Rodzice Carmen musieli w ostatniej chwili kombinować coś przy zaproszeniach. Wyjęłam z torebki telefon i równie kulturalnie zapowiedziałam panom z ochrony, że wyjaśnię to nieporozumienie. Moja przyjaciółka jednak nie odbierała i nie odpisywała na wiadomości, co było zrozumiałe, ponieważ na pewno się bawiła. Próbowałam jeszcze się dodzwonić do jej dwóch kuzynek, ale też nie podnosiły słuchawki. Sygnał szybko się urywał.
Podejrzewałam problemy z zasięgiem, więc postanowiłam odejść troszeczkę dalej i dzwonić do skutku. Najchętniej nie pod czujnym okiem dwóch barczystych dżentelmenów z pobytem w więzieniu wypisanym na licach. Z pewnością nie byłam pierwszą, która próbowała dostać się do Cuba Libre bez zaproszenia, i widocznie mieli przykaz, żeby na początku odsyłać po dobroci.
— Nie wpuszczamy w sneakersach. Polityka lokalu – dodał ochroniarz opierający się tyłkiem o krzesło barowe. Tatuaże zdobiły całą przestrzeń jego krótkiej szyi oraz rąk. – Tu się bawią kulturalni ludzie – pouczył mnie.
Posłałam mu ciepły uśmiech, którym zamierzałam uśpić jego uwagę. Nie planowałam powrotu do domu, żeby zmieniać buty. Liczyłam na to, że Carmen zaraz wyjdzie po mnie przed drzwi i wejdziemy do środka.
Przez piętnaście minut jednak nie mogłam się wciąż dodzwonić, więc z nudów zaczęłam patrzeć przed siebie, gdzie moją uwagę w oddali przykuł zaparkowany na ulicy, znany mi McLaren P1. Z kolei jego właściciel opierał się o płotek odgradzający chodnik od placu budowy, rozmawiając przez telefon.
Moje serce odrobinę podskoczyło na widok Miki znajdującego się raptem o jakieś kilkadziesiąt metrów ode mnie. Zdążyłam już trochę zatrzeć w pamięci jego obraz, przez co zapomniałam, jak bardzo był przystojny i jak ładnie potrafił zabrzmieć jego głos. Chcąc nie chcąc, przypomniałam sobie chwile, kiedy przytulał mnie w swoich ramionach. Kiedy przez czas tak krótki, jak przymknięcie powieki, byłam dla niego wyjątkowa.
Niekoniecznie chciałam się z nim zobaczyć ponownie, ale sytuacja zaczynała się robić groteskowa, a on mógł ją rozwiązać. Gdy podeszłam bliżej, usłyszałam, że dogadywał spotkanie autorskie z agentami Mario Vargasa Llosy i próbował zagwarantować sobie możliwość spędzenia całego dnia z sędziwym pisarzem. Mika był jak ten człowiek, który chodził do pracy, której nie lubił, ale dzięki niej mógł sobie pozwolić na kosztowne hobby, jakim było spotykanie się z ludźmi tworzącymi kulturę.
Na mój widok położył palec na ustach, pokazując, że musi najpierw skończyć rozmowę, a potem delikatnie chwycił mnie za ramię i przyciągnął do siebie tak blisko, że uderzył mnie mocny zapach jego perfum. Nie umknęło mojej uwadze, że obok koszulki z mocnym wycięciem i czarnej, rozpiętej marynarki, miał na sobie poszarpane jeansy kończące się nad kostką, jak również sneakersy bez skarpetek. Przysłuchiwałam się w ciszy rozmowie, a on przez cały czas patrzył na mnie i trzymał rękę na moim ramieniu, jakbyśmy byli parą, a to było nasze normalne zachowanie.
— Dzień dobry pani. Co za zbieg okoliczności – przywitał się z wyraźnym sarkazmem, gdy już zakończył połączenie.
Aż zaczęłam się zastanawiać, ile w tym spotkaniu było przypadku.
— Małe miasto – odpowiedziałam ze sztucznym uśmiechem.
— Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki, tak? – rzucił tytułem jednej z książek Llosy. – Przyszłaś do mnie, bo mogę ci w czymś pomóc, czy dlatego, że się stęskniłaś? – Przez cały czas trzymał mnie w taki sposób, że dystans właściwie sam się skracał. Między nami był już tylko gruby album, który ściskałam na piersi, niczym alegorię wzniesionego muru.
— Możesz mi w czymś pomóc – ucięłam.
Roześmiał się, ale naprawdę serdecznie, jakby w ogóle nie złościł się na mnie. Niewykluczone, że bardzo dobrze wiedział, czego od niego chciałam.
— Słucham cię, moja towarzyszko. Zrobię, co w mojej mocy, żeby ta buzia była dzisiaj uśmiechnięta.
Zastanawiałam się, czy do wszystkich dziewczyn kierował dokładnie te same słowa. Właściwie, to podejrzewałam, że tak. Przynajmniej był szczery w swoich intencjach.
— Próbowałam wejść do Cuba Libre na urodziny naszej wspólnej przyjaciółki – zarysowałam sytuację, dając mu do zrozumienia, że wiedziałam o znajomości jego i Carmen – ale jej rodzice najwyraźniej wykreślili mnie z listy gości.
— Rozumiem. Chcesz, żebyśmy przedzierali się tylnym wejściem, między śmietnikami, a potem przez kuchnię – odpowiedział z udawaną powagą. – Mnie też nie zaprosiła – dodał.
— Mnie zaprosiła – podkreśliłam. – Tam jest średnia wieku osiemnaście lat, jak niby miała ciebie zaprosić? Co ty byś tam robił? – droczyłam się, patrząc na jego słodki uśmiech.
Przecież to jego klub. Gdyby chciał, toby sobie wszedł nawet w tych zakazanych butach. Carmen nie mogła go po prostu zaprosić na imprezę z udziałem swojej rodziny.
— No jak to co? Bawiłbym się. Sugerujesz, że nie umiem się bawić? – Zabawnie przymknął jedno oko i pomiział mnie kciukiem po policzku. W parę minut od spotkania już dotykał mnie z tak naturalną poufałością, jak byśmy nigdy się nie rozstali, a ja nawet nie czułam się z tym dziwnie. Wyczuwałam w tym geście prawdziwą sympatię. On chyba naprawdę lubił wszystkie dziewczyny, z którymi sypiał.
— Muszę uczciwie przyznać, że jesteś wyjątkowo na czasie jak na osobę w swoim wieku – pocieszyłam go.
— W swoim wieku? Nie pogrążaj się, Miss Strawberry! – przedrzeźniał brata. Jednak po strachu, który mignął w jego oczach, zauważyłam, że poruszyłam wyjątkowo czuły nerw, który najlepiej było zostawić w spokoju. We własnym wyobrażeniu, Mika był o wiele młodszy niż był naprawdę. Za to Amado zachowywał się, jakby miał na karku minimum pięćdziesiąt lat, więc jakoś się równoważyli.
— Świetnie. W takim razie nie wejdziemy przez kuchnię, tylko od razu po rynnie na piętro. Co to dla ciebie? – zaśmiałam się.
— Toni. Poważne pytanie – nagle zmienił ton. – Po co ty tam idziesz? Gdyby ktoś cię tam chciał, już byś była w środku.
— Mówiłam już. Rodzice Carmen... – zawiesiłam się. O co mu tak właściwie chodziło? – Prosiłam cię tylko o drobną przysługę, która ciebie nic nie kosztuje, a dla mnie by znaczyła bardzo wiele. Nic więcej.
— Właśnie usiłuję ci wyświadczyć przysługę. Polecisz ze mną na Martynikę. Teraz. – Odkleił się od płotka, zbliżył się do mnie, ujął moją twarz w dłonie i spojrzał na mnie z góry. Mówił przyjemnym, aksamitnym głosem. – Lubisz plażę? Kąpiel w świetle księżyca? Powiedz słowo. Będziesz miała na zawołanie wszystko, o czym inne kobiety mogą sobie tylko pomarzyć. Popatrz mi w oczy i proszę, niech tym razem to będzie mądry wybór – zrobił w tym momencie pauzę, dając mi czas do namysłu, chociaż ja odpowiedziałam mu jedynie spanikowanym spojrzeniem. – Nie pożałujesz – zachęcał. – Nigdy nie będziesz ze mną smutna.
Zastanawiałam się, czy to była jakaś intryga mająca na celu poróżnić mnie i Carmen. Jeśli tak, to była wyjątkowo obrzydliwa i paskudna. Ale na mnie to nie robiło wrażenia. Nie wyobrażałam sobie wymiany naszej lojalności, wspólnej historii, na żadne luksusy. Poza tym, Mika za dużo mi naobiecywał. Nie wierzyłam, że nie miał w tym ukrytego celu. Może chciał się popisać przed Amado, że z łatwością mnie odbił, a może próbował tak sobie na każdej.
— Chcę się tylko zobaczyć ze swoją przyjaciółką – odpowiedziałam stanowczo. – Jeżeli możesz to dla mnie zrobić.
— Tam nie czeka na ciebie nic dobrego. – Mika pokręcił głową, zwracając się do mnie naprawdę poważnym tonem. – Powinnaś mi uwierzyć.
Oczywiście, że było tam kilka osób, z którymi nie chciałam się widzieć. Trudno. Wbijałam do środka jak druhna panny młodej, praktycznie do siebie. Wzruszyłam ramionami.
— Mówiłeś, że czujesz się w mojej obecności kimś lepszym niż jesteś – zaczęłam. – Nie uważasz, że gdybym nie przyszła na osiemnastkę Carmen, tylko bym poleciała nad morze z człowiekiem, którego widziałam parę razy w życiu, zrobiłabym coś obrzydliwego? Carmen jest jedyną osobą, która nigdy mnie nie zostawiła. Pamiętam, jak mnie wspierała wtedy, no... po tej całej sytuacji, kiedy wyleciałam z domu – użyłam eufemistycznego określenia. – Kiedy nie wypadało się ze mną zadawać, ona...
— Zamknij się i chodź. – Mika z całej siły wbił palce w moje ramię i szarpnął mną tak, że żołądek mi podskoczył ze strachu. Do tej pory widziałam jedynie przebłyski tego, co był w stanie zrobić. Ruszyliśmy w stronę klubu. Szybko przebierałam nogami po płytach chodnikowych, żeby za nim nadążyć. W tym momencie już byłam pewna, że targa mnie ze sobą na stracenie. Nie wiedziałam tylko, na jakie.
— To jest pani Antonia Williams, siostra Tima Williamsa – przedstawił mnie ochroniarzom. – Zawsze będzie naszym gościem honorowym. Przekażcie to wszystkim zmianom.
Przełknęłam ślinę przez ściśnięte gardło, niepewnie odwracając wzrok w stronę jego zimnych, pozbawionych czułości, zielonych oczu, których dotąd nie widziałam. Mika uważnie nachylił się nade mną.
— Dałem ci dzisiaj szansę na prawdziwe szczęście i na nowe życie – powiedział lodowatym głosem tuż przy moim uchu. Poczułam przeraźliwy dreszcz, bo bardzo rzadko tak się odzywał, więc to robiło kolosalne wrażenie. – Ale sama sobie wybrałaś inny prezent. Udław się nim.
Akt XIV: Carmen
Gdy tylko Mika z pogardą zabrał dłoń z mojego ramienia, wyrwałam przed siebie do klubu, żeby zniknąć mu jak najszybciej z oczu. Wbiegłam przez bramę, minęłam długi, biały hol z szatnią i wleciałam na schody, w stronę pikowanych drzwi, za którymi znajdowała się sala klubowa z neonami. Zastanawiałam się, czy mówiąc o tym, że nic dobrego tam na mnie nie czekało, wyraził się ogólnie, czy też wiedział o czymś konkretnym.
Cokolwiek by to nie było, i tak nie dałoby rady wpłynąć na moje wybory. Oszalałabym w tym brutalnym świecie, gdybym nie mogła trzymać się wyższych wartości: przyjaźni, szczerości, dobrej wiary.
Nie mogłam sobie wyobrazić, jakie nowe życie Mika mi proponował. Z tego, co zrozumiałam, chciał ze mnie zrobić swoją regularną kochankę. Nie planowałam się na to zgodzić z dwóch przyczyn. Po pierwsze, nie zamierzałam wchodzić pomiędzy Ibaigurenów. Owszem, pomyliłam się, wybierając Amado, kiedy wszyscy mnie przed nim ostrzegali, ale nie miałam pojęcia, jak teraz by zareagował, gdyby zobaczył mnie ze swoim bratem. Być może by uznał, że znowu się nim bawię, a na to mi nie pozwolił.
Po drugie, skierowałabym na siebie uwagę wszystkich, którzy obserwowali Ibaigurenów. Do tej pory, byłam osobą cywilną. Według niepisanych kodeksów honorowych, osób cywilnych się nie ruszało. W praktyce czasem się je porywało i nawet zabijało, ale na pocieszenie za każdym razem było to w środowisku równie bulwersujące.
Paradoksalnie, nawet fakt, że musiałam się wyprowadzić z domu Alex i zamieszkać sama, odsunął ode mnie podejrzenia, że posiadałam informacje związane z organizacją. Gdybym została zatrzymana przez DEA, mogłabym spokojnie palić głupa. Przez dłuższy czas nawet rzadko widywałam się ze swoim bratem. Na pewno w tej chwili nie znajdowałam się na liście niczyich priorytetów do porwań ani do przesłuchań.
Przecież Mika miał tego świadomość. Może myślał, że nie przetrwam bez jego opieki i będę musiała z nim zostać niczym zranione dzikie zwierzątko, które zostało zmuszone, by przezwyciężyć lęk i podejść do człowieka, żeby mieć w ogóle jakąś szansę na przeżycie. Czułam zimny pot na czole i szalone łomotanie serca gdy naciskałam na klamkę, prowadzącą do neonowej sali. O czym on do jasnej cholery wiedział?
Przeniosłam się klimatem do Miami z lat osiemdziesiątych. Starsi bywalcy pewnie wspominali z nostalgią, a młodsi napawali się hauntologią. W środku znajdowało się około dwustu osób, więc nieużywaną część sali odgrodzono dużym, podświetlonym na różowo parawanem. W głównej części na parkiecie bawili się goście przy muzyce DJ-a rezydenta. Pod ścianą stał uzupełniany przez obsługę zimny catering, zaś przy barze zamawiało się darmowe koktajle, które można było zabrać ze sobą po schodkach do jednej z lóż. First things first – pomyślałam i poszłam szukać ubikacji. Żeby uniknąć kolejki, postanowiłam ominąć zwykłe toalety i wejść do kabiny dla matki z dzieckiem.
— Ja bym tam nie wchodziła na twoim miejscu. – Teresa właśnie wytoczyła się z damskiej i wrzasnęła za mną, co mnie tylko utwierdziło w przekonaniu, że powinnam wejść właśnie tam.
Ruszyłam przed siebie.
— A jeśli tam będzie chciała wejść matka z dzieckiem? – krzyczała dalej Teresa, wędrując w kierunku końca korytarza.
— Widzisz tu gdzieś jakieś dzieci? – odkrzyknęłam.
— Ja chyba jestem w ciąży! Okres mi się spóźnia o... dwa dni!
Podeszłam do kabiny i objęłam dłonią uchwyt pełniący rolę klamki. Zdawało mi się, że dobiegały stamtąd jakieś szmery przypominające rozmowę, więc ostrożnie przystawiłam ucho do drzwi.
— Dlaczego przerwałaś? – usłyszałam lekko przytłumiony głos młodego mężczyzny.
— To dziwne – zadźwięczał głos Carmen. – Właśnie pomyślałam, że to pierwsze urodziny kogoś z nas, kiedy robimy to bez Toni.
— I co, sama teraz nie dasz rady ssać?
— Pierdol się, Sandoval! – Carmen się zaśmiała, a Brian jej zawtórował.
– Nie, kurwa – przeleciało przez moją głowę. – To się nie dzieje naprawdę. – Zamrugałam kilkakrotnie, jakby chciała strzepnąć z powiek na podłogę usłyszane przed chwilą słowa, a następnie rozdeptać je podeszwą buta, żeby wymazać ich istnienie z powierzchni Ziemi.
— Ostrzegałam! – krzyknęła Teresa, obserwując, jak furia zmazywała wszystkie rysy i każdą fakturę na mojej twarzy, utopionej w czerwieni godnej wybuchającego w agonii słońca.
Och, tak. Tego dnia szłam na dołek za podwójną zbrodnię w afekcie.
— Puta madre, carajo! Otwierajcie natychmiast! – wydarłam się i z rozpędu rzuciłam się na drzwi, kopiąc w nie z taką siłą, że chyba pękła mi kość w palcu u stopy. Nie czułam jednak bólu. Chciałam wyłącznie zabijać.
— Chciałaś, to masz – powiedział Brian.
— Nie, załatwmy to teraz i miejmy to już z głowy – zdecydowała Carmen.
Co oni chcieli mieć z głowy? Mnie? Niedoczekanie!
Adrenalina pobudziła mi procesy myślowe. Mika musiał zauważyć, że Carmen i Brian mieli romans za moimi plecami. Dlaczego nie ostrzegł mnie wprost, jak normalny człowiek, tylko kazał mi wybierać między sobą a Carmen? Przecież i tak prawidłowy wybór był tylko jeden. Nawet znając prawdę. Bo taki jest mój psi obowiązek jako przyjaciółki, żeby tutaj przyjść, skonfrontować się i wziąć to na klatę.
No ale ktoś mający takiego hopla na punkcie własnej zajebistości, jak Mika, nie umiał tego rozpatrywać w odpowiednich kategoriach. Pewnie potraktował to jako głęboką, osobistą porażkę. Niestety, już drugą z mojej ręki. Pozbywałam się resztek wątpliwości, czy on i Amado byli siebie warci. Dwóch zaburzonych psychicznie typów z nieograniczonymi pieniędzmi, a ja i całe moje życie przez przypadek pomiędzy nimi.
Może to sama Carmen usunęła mnie z listy gości? Dlaczego zaczęła się tak zachowywać teraz, a nie rok temu? Nie mieściło mi się to w głowie. Musiałam znać motyw. Rzucałam się na drzwi całym ciałem, żeby narobić jak najwięcej hałasu i żeby pospieszyli się z otwieraniem.
Carmen odryglowała zamek i drewniane wrota kabiny wreszcie uchyliły się.
— Chodź Gitana, musimy porozmawiać – powiedziała cicho.
— No ja, kurwa, myślę – mruknęłam. – Wszystkiego najlepszego. Widzę, że już sobie rozpakowałaś prezent. – Pokazałam na Briana, zapinającego w pośpiechu rozporek.
— Gitana, zrozum, że ty ograniczasz Carmen. Ona ma przed sobą jakąś przyszłość, perspektywy, a ty, no popatrz tylko na siebie... – wciął się Brian.
— Zamknij usta, jamochłonie, kiedy rozmawiam ze swoją byłą przyjaciółką! – wydarłam się na niego i rąbnęłam z całej siły grubym albumem o przewijak dla dzieci. – Carmen, ograniczam cię?
— Tak, prawdę mówiąc, tak – odpowiedziała.
Nie popatrzyła mi w twarz. Nie miała odwagi. Udawała, że szuka papierosów w torebce.
— Tych kilka ostatnich tygodni otworzyło mi oczy – brnęła dalej, a ja zaczęłam się trząść ze strachu i z zimna. – Ja ostatnio dużo zarabiam, pokazuję się w towarzystwie, don Mikel zabiera mnie w różne miejsca, poznaję ludzi z Bogoty... Przyjaźń ze szkoły wcale nie jest na całe życie. Często jest tak, że jedna osoba się zatrzymuje na danym poziomie, a druga idzie do przodu i po prostu ich drogi się rozchodzą. Przecież ty coraz więcej ćpasz, śpisz z byle kim za parę peso, robi się z ciebie taka druga Teresita...
— I dlatego trzeba na mnie postawić krzyżyk, po cichu pozbyć się mnie ze swojego życia, bo nawet nie dałaś rady powiedzieć mi tego wprost przez tyle czasu? – Głos zaczynał mi się łamać, łzy napływały do oczu. – Ja nie przekreślam Teresy, nawet kiedy wszyscy mają ją w dupie. Pracujemy razem. Odwiedzam ją w szpitalu, żeby wiedziała, że ma do kogo wychodzić... Zawsze taka byłam dla wszystkich, wiesz o tym. Myślałam, że ty też...
— Oglądałam bardzo wartościowy film na YouTube. – Carmen przemawiała spokojnie, choć wciąż unikała mojego wzroku. Na pewno planowała to od dłuższego czasu. Wiedziała, że w końcu będzie zmuszona oderwać ten przyklejony plaster. – Trzydzieści nawyków, które mają bogaci ludzie i które odróżniają ich od biednych. Przede wszystkim należy odciąć ciężar w postaci swoich toksycznych znajomych.
— Jak się w ogóle trafia na YouTube na takie filmiki? – przerwałam jej ten bełkot. – Szukałaś informacji o płaskiej Ziemi?
— O twoich płaskich cyckach... – wtrącił Brian.
— Wypierdalaj z tym bodyshamingiem! – wrzasnęłam na niego. Spędziłam dużo czasu na instagramowych profilach body positivity, żeby móc zaakceptować swój wygląd, ale wciąż takie uwagi potrafiły zaboleć. – Jakoś przez trzy lata ci nie przeszkadzały.
— Bo miałem nadzieję, że jeszcze urosną.
— Zajmij się lepiej mierzeniem swojego fiuta, może raz w życiu zrobisz sam zadanie z matmy! – Czułam, jak wściekłość połączona z bezsilnością wypala mnie od wewnątrz. – On ciebie nie ogranicza, Carmen? – Wskazałam oskarżycielsko palcem na swojego byłego chłopaka. – Na jakiej zasadzie ty w ogóle z nim jesteś?
— Jesteśmy w wolnym związku – odpowiedziała. – Wpadliśmy na siebie kilka razy w rezydencji Ibaigurenów. Brian nie leci na studia do Stanów. Idzie na logistykę na Loyoli i wchodzi w biznes ze swoim ojcem.
Zastanawiałam się, czy wpadali na siebie tak przypadkiem, czy ktoś ich zapraszał w odpowiednich godzinach, czekając na nieuniknione. Na tym etapie już wszędzie widziałam spisek. Wystarczył do tego jeden facet o niesamowitym wyczuciu psychologicznym, który lubił sobie podpalać świat dla rozrywki, a ja miałam to nieszczęście stanąć mu na drodze.
Carmen pewnie sprytnie zauważyła, że nigdy nie byłaby dla Miki odpowiednią partnerką, natomiast dla kogoś takiego, jak Sandoval, mogła nią zostać, bo zawsze się do niej odrobinę ślinił. Podobno trzeba celować w księżyc, bo jak się nie trafi, to i tak się wyląduje między gwiazdami.
Zwróciłam się do Briana z najbardziej złośliwym uśmieszkiem w historii Kolumbii:
— O proszę, teraz ci nagle wolny związek nie przeszkadza. A gdzie schowałeś Paulę? Popełniła samobójstwo, wieszając ci się na ramieniu?
— Paula? Nie, to tylko przelotna znajomość.
— No i warto mieć w grupie kogoś do robienia projektów, tak? – Walnęłam się dłonią w czoło. – Przecież wy macie zdolność koncentracji na poziomie jętki jednodniówki, ktoś musi was ciągnąć...
Nawet trochę mi się zrobiło żal Pauli Giron, która myślała, że jest taka sprytna, a tu nagle przez całą klasę maturalną musiała się bujać w słabym zespole, gdzie nikt jej nawet za bardzo nie lubił. Mogła się pożegnać z Harvardem, amerykańskimi redakcjami i z nagrodą Pulitzera, czy co ona tam napisała w ramach projektu wizualizacji przyszłości.
— Carmen, posłuchaj mnie, proszę. – Przyjaźń wymykała mi się z rąk, traciłam ją jak napis na piasku przykrywany kolejnymi przypływami turkusowych fal. – Może masz rację. Idziesz inną drogą, na której, jak mówisz, nie ma miejsca dla mnie. Jeśli nie chcesz mnie w swoim życiu, to jest twoja decyzja. Nie mogę się narzucać, bo to żałosne. Ale ten tutaj to nie jest facet dla ciebie. Zapomniałaś, co zrobił mi w klubie? Myślisz, że tobie nie zrobi tego samego?
— Mam wrażenie, że ty mi po prostu zazdrościsz – wypaliła Carmen. – Miałaś całe życie na nawiązanie takich kontaktów, jakie mi udało się wypracować w kilka tygodni. Zazdrościsz mi znajomości z don Mikelem, i tego, że Brian woli być ze mną, a nie z tobą. Teraz widzę, dlaczego. Udajesz, że się o mnie troszczysz, a jesteś ograniczona i małostkowa.
Nie wiedziałam nawet, jak odpowiedzieć na te zarzuty.
— Tak, masz rację. – Chciałam się bronić. Nie potrafiłam w pięć minut przekreślić siedmiu najlepszych lat mojego życia. – Jest wiele rzeczy, których ci zazdroszczę. Tego, że masz oboje rodziców, którzy mieszkają razem, są zdrowi i cię kochają. Tego, że nie musisz bać się tego, że ktoś ich zabije lub aresztuje, a ty będziesz musiała nagle uciekać. Zazdroszczę ci, że możesz swobodnie podróżować i byłaś w tylu różnych miejscach na świecie. Zazdroszczę ci pewności siebie. Tego, że wszyscy cię lubią i masz wszędzie znajomych. Jeśli czegoś ci na pewno nie zazdroszczę, to właśnie don Mikela, który jest tak naprawdę niezrównoważonym narcyzem, o czym się pewnie jeszcze przekonasz, i tego typa tutaj – pokazałam palcem na Briana – który pozuje na twardego, a jest strachliwym chujem, o czym już wiesz, tylko sobie wmawiasz, że ciebie to nie dotyczy.
Carmen wydawała się już zmęczona drenującą emocjonalnie kłótnią. Widziałam, że chciała się mnie pozbyć, ale chyba nie miała energii, żeby kazać mi wyjść. W ramach komentarza tylko kręciła głową i wzruszała ramionami. Ona naprawdę miała nadzieję, że usunie mnie ze swojego życia po cichu, bez żadnej sceny, że po prostu uniesie się poziomem o kilka pięter wyżej i nigdy nie będzie musiała patrzeć w dół.
— To był mój prezent dla ciebie. Może za pięćdziesiąt lat mimo wszystko tam zajrzysz. – Położyłam album na przewijaku i, połykając łzy, przykrywając policzki włosami, żeby nie dawać im tej satysfakcji, wyszłam z pomieszczenia.
Minęłam udekorowaną salę pełną tańczących gości, gdzie szczęśliwym trafem wszyscy byli zbyt podpici i zajęci sobą, żeby zwracać na mnie uwagę. Następnie zbiegłam po schodach, wycierając jak najszybciej łzy dłonią oraz wydmuchując zatkany nos w chusteczkę higieniczną. Zobaczyłam czerwony ślad na białym papierze. Wzdrygnęłam się z obrzydzenia. Mój nos zaczął krwawić ze stresu. Albo od zbyt częstego używania kokainy.
Chciałam zamknąć oczy i po prostu stąd zniknąć. Niestety, miałam do pokonania jeszcze jedną przeszkodę, która mi pozostała na drodze do wtopienia się w tłum podążający w kierunku stacji metra. Tę najgorszą. Mężczyznę z czarnymi włosami i w podartych jeansach. Faceta, który nie mógł sobie odmówić przyjemności zaczekania na mój obraz nędzy i rozpaczy. Było dokładnie tak, jak mi zapowiedział na ceremonii: jeśli mu nie zaufam, zamierzał się odsunąć i patrzeć, jak roztrzaskuję sobie kolana o posadzkę.
Mika stał pod klubem. Popalał sobie skręta i żartował z grupą ochroniarzy.
— Obyło się bez strat w ludziach czy mam się pozbyć jakichś ciał? – zapytał na mój widok, wyraźnie rozbawiony.
Nie odpowiedziałam mu. Szłam na autopilocie, ze spuszczoną głową i z perspektywą ulicy zamazaną łzami, które rozpuszczały mascarę, drażniły moje spojówki, a następnie wyciskały z kanalików jeszcze większe strumienie. Siąpałam nosem, próbując się dogrzebać roztrzęsioną ręką do chusteczek w torebce.
Droga do domu składała się z obrazów, które rejestrowałam raz na kilka minut. Pamiętałam noc oświetlaną ulicznymi lampami. Beton i kamień stacji metra. Stal pociągu. Szybę pomazaną markerem. Piwo rozlane na podłodze. Poza tym miałam w głowie pustkę. To był kolejny koniec życia, jakie znałam do tej pory. Ile jeszcze mi ich zostało?
Otworzyłam furtkę i zadzwoniłam do Tima. Wiedziałam, że pewnie był w samym środku przyjęcia, ale musiałam z nim porozmawiać, bo czułam się zdradzona i opuszczona, a on był jedyną osobą, która zawsze potrafiła stać przy mnie. Na mój wyczerpujący opis sytuacji, przerywany wybuchami płaczu, odpowiedział jednym zdaniem:
— Uspokój się i zastanów, czy ty przypadkiem nie histeryzujesz.
Od lat nie odezwał się do mnie w taki sposób. Na pewno nigdy od czasu, kiedy zostaliśmy sami. Nagle zaczęłam mu przeszkadzać w jego wielkim, wspaniałym wydarzeniu, na którym po raz pierwszy w życiu wychodził z cienia swojej żony i jej potężnej rodziny.
— Tim, ja myślę, że to wszystko było zaplanowane. Co do minuty. Jesteśmy w rękach psychopatów. Pierdolniętych psychopatów – mówiłam do słuchawki i szczerze mnie nie interesowało, czy ktoś tego podsłuchiwał. Nie trzeba było geniuszu techniki, żeby się domyślić mojej opinii.
— Rozmawiam normalnie z Amado przez całą noc, udzielamy razem wywiadów, nic się nie dzieje – relacjonował z narastającą niecierpliwością. – Musisz akurat dzisiaj dzwonić do mnie z informacją, że osoby, z którymi przez dwa lata robiłaś trójkąty, raz się bzyknęły bez ciebie? Bywa i tak. Witamy w dorosłym życiu – ironizował. – To samo czeka cię jeszcze wiele razy. Ja też mam tutaj coś do zrobienia. Mamy ważnych gości. Tu wszystko musi się spinać i dobrze wyglądać. Ta firma jest dla nas kluczowa. Nie jesteś centrum wszechświata, Toni.
Przycisnęłam ze smutkiem klawisz oznaczony czerwoną słuchawką. Opuściłam ramię. Upadłam z łoskotem na łóżko, jakby moje ciało ważyło sześćdziesiąt kilogramów, a moje uczucia dodatkową tonę. Leżałam w ubraniu i w butach, zwinięta w kłębek. Nie mogłam zasnąć, patrzyłam tępo przed siebie. Kiedy tak desperacko potrzebowałam rozmowy i przytulenia, byłam zupełnie sama.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top