2.7. "You're Everything I'd Never Want"
Ilość wyrazów: 4656
⛔: samobójstwo, self-harm, morderstwo
Akt XVIII: Funkcje społeczne
Mika siedział w łóżku, pogrążony w lekturze. U jego boku tliła się mała lampka, a jego palce niecierpliwie prześlizgiwały się po kartkach, próbując odgonić złe myśli, które zalęgły mu się w głowie niczym trujące kwiaty.
Siostra Tima Williamsa wybrała Amado.
Dziewczyna, która miała stanowić cenny klejnot w jego kolekcji, wzgardziła błyszczącym ognikiem i przykleiła się wprost do przepalonej żarówki. Mika nie rozumiał.
Sięgnął po małe lusterko, leżące na wierzchu jego nocnej szafki. Doszukiwał się najdrobniejszych zmarszczek w okolicach oczu albo błysku siwego włosa w kruczoczarnej fryzurze. Odłożył lusterko na miejsce.
Przymknął książkę. Już wiedział, że nie zdąży zrealizować wyzwania polegającego na przeczytaniu pięćdziesięciu dwóch lektur w ciągu roku. Nic mu nie wychodziło. Będzie rozpamiętywał tę, która go nie wybrała.
Nabijanie numerów kochanek było jego normą. Sytuacją bazową. Nie dawało mu już żadnej radości. Natomiast gdy tylko jedna dziewczyna powiedziała nie, całe poczucie własnej wartości u Miki rozsypało się jak zamek z piasku. Jakby Toni Williams swoją decyzją unieważniła wszystkie jego wcześniejsze podboje.
Jak na złość, drzwi do jego apartamentu właśnie się uchyliły i po kilkudziesięciu sekundach w drzwiach do części sypialnej stał już ten, który za to odpowiadał. Mika z ciężkim bólem uniósł wzrok, jakby mu odchylano głowę wielkimi obcęgami, i przybrał na twarz swoją najbardziej obojętną minę. Nie zamierzał dawać bratu tej satysfakcji.
Amado obszedł łóżko dookoła. Wszedł pod kołdrę, pochylił się, a następnie ukrył twarz w dłoniach. Nie musiał mówić niczego. Mika pospiesznie odłożył książkę na mały stoliczek i przysunął się do brata, żeby móc go przytulić. Kiedy widział go w takim stanie, zapalała się w nim czerwona lampka. Cała organizacja domu obracała się wokół czerwonych lampek przy Amado.
Jego brat był inny, odkąd Mika pamiętał. Rodzice wozili go po lekarzach, on wypełniał testy, diagnozy wykluczały się, a Amado coraz bardziej zamykał się w sobie, chociaż teoretycznie wszystko z nim było w porządku. Miał szesnaście lat, kiedy kolejny z psychiatrów oznajmił, tracąc już cierpliwość: – Przecież on zalicza przedmioty w szkole. Ma dziewczynę. Komunikuje się z rodziną. Spełnia funkcje społeczne. Czegoś mu brakuje? Są dzieci, które mają prawdziwe problemy.
To był czas, kiedy wydawało się, że wszystko zaczynało iść ku dobremu. Amado spędzał więcej chwil z rodziną. Częściej się uśmiechał. Nie sprawiał kłopotów w szkole. Przestał nosić wyłącznie czarne stroje. Zupełnie, jakby choroba przechodziła sama.
Tylko ich mama zaciskała usta w wąską linię i uważnym wzrokiem śledziła zza wielkich okularów każdy najdrobniejszy gest Amado. W jednej chwili, bez związku z niczym, poderwała się z fotela i pobiegła co sił w nogach do jego pokoju. Mika, wiedziony niepokojem o mamę, ruszył za nią. Ledwie zajrzał przez otwarte na oścież drzwi, wycofał się natychmiast pod ścianę na drugim końcu korytarza, a jego plecy nieomal wtopiły się w ozdobną tapetę. Dywan, ściany, tonęły w oceanach krwi. Amado leżał na podłodze. Mama klęczała przy nim z pięćdziesięcioma ręcznikami, które zdążyła przygotować nie wiadomo kiedy. Jego brat porozcinał sobie żyły, jakby zamierzał wyjąć z siebie wszystkie wnętrzności. Mika niemal zwymiotował swoje serce. W wieku czternastu lat stał się dorosłym człowiekiem.
Amado zaliczył pobyt w klinice dla bogatych dzieci. Potem heroinę. Następnie kilka odwyków. Jednak wciąż miał swoją jasną stronę. Szczery uśmiech. Ciekawość świata. To wszystko skończyło się dopiero, gdy zaczął się obwiniać o śmierć przyjaciela. Tego już nie dało się cofnąć ani zatrzymać. Stał się wielkim, obumierającym drzewem. Z każdym rokiem tracił liście i zamieniał swoje gałęzie w puste kikuty, które łamały się na wietrze.
Poruszył się niespokojnie, wyciągając z kieszeni szlafroka pomiętą paczkę papierosów wraz z zapalniczką.
— Co o niej sądzisz? – zapytał Mikę.
Mika sceptycznie przyglądał się bratu, który najwyraźniej zamierzał zapalić papierosa w jego czystym i pachnącym łóżku.
— Nie jest w moim typie – odrzekł urażony. – Zmieniłem zdanie.
Nie mógł dać po sobie poznać, że nie był w stanie przeboleć porażki. Miki nie odrzucano. To on odrzucał. Właściwie, nie robił nawet i tego. Przyjmował wszystkie chętne, niezależnie od ich koloru skóry, wyglądu i kształtu.
Amado odpalił papierosa wypełnionego kubańskim tytoniem, a Mika zazgrzytał zębami, gdy tylko charakterystyczny zapach dymu wypełnił wnętrze jego sypialni.
— Wypierdalaj z tym petem na balkon.
— Daj mi jakąś popielniczkę – rzeczowo odpowiedział Amado, sugerując, że nie zamierzał się ruszać z wygodnej pościeli. – Chyba, że mam ci strzepywać na kołdrę.
Mika posłał mu spojrzenie pełne wściekłości, ale wstał z łóżka i skierował się do dziennej części apartamentu po szklany przedmiot.
— Masz. – Ostentacyjnym ruchem rzucił go bratu pod ręce. – I nie trzep sobie niczego na moją kołdrę.
Amado zaciągnął się tytoniem, pogrążając się w samotnych rozmyślaniach. Nic mu się nie składało do kupy. Ta dziewczyna była o wiele za młoda. Kiedy po raz ostatni poczuł to charakterystyczne drżenie serca, które zwiastowało nadejście kłopotów, był niewiele starszy od niej. Jej samej jeszcze nie było na świecie.
Słyszał wtedy tylko o jej bracie. O tym, co się z nim stało. Wiedział, że ten chłopak był tak zniszczony, że równie dobrze mógłby do końca życia być pacjentem szpitali psychiatrycznych. I pewnie powinien, bo w dorosłym życiu kaleczył się o każdą przeszkodę, którą napotykał na swojej drodze.
Mika skrzyżował ramiona na klatce piersiowej.
— Lecisz na nią – oszczędził Amado konieczności zwerbalizowania uczuć kłębiących się w jego głowie jak dym z tego nieszczęsnego papierosa. – To widać.
— Po prostu mnie kupiła – wyjęczał starszy Ibaiguren.
Dziewczyna, która przy zdrowej psychice, bez noża na gardle i bez pięciu kilo kokainy nawet by na Amado nie spojrzała, teraz przytulała się do jego pleców, jakby próbowała do nich przyrosnąć, czyniąc z szefa kartelu narkotykowego osobliwą wersję dzwonnika z Notre-Dame.
Amado nienawidził siebie. Pragnął rozdrapać sobie skórę i oczy. Wyszarpać wszystkie nerwy i ścięgna. Kiedy jednak Toni szukała schronienia w jego wychudzonych ramionach, jakby był jej jedynym ratunkiem, poczuł ciepło i przyjemność, które kojarzyło mu się z czymś nieuchwytnym i niemogącym za nic w świecie należeć do niego. To musiał być początek jakiegoś przerażającego koszmaru, z którego nie będzie potrafił znaleźć drogi ucieczki.
— Nie powinienem jej już więcej widzieć – uciął wreszcie. – Pomóż mi to skończyć.
Akt XIX: Rosa
Narracja Toni ;)
Obudziłam się około szesnastej. Założyłam swoje wytarmoszone, śmierdzące ciuchy i z potwornym bólem głowy wyruszyłam na przechadzkę po tym domu-muzeum, próbując natknąć się na żywą duszę. Zapach świeżo palonej kawy zwabił mnie do jasnego pomieszczenia, które okazało się jadalnią. Posadziłam swoje zmasakrowane ciało na krześle przy długim stole, próbując zaplanować następny krok, zmierzający do pozyskania źródła tego zapachu.
— Żyjesz, dziewczyno? – Zza kuchennych drzwi wyłoniła się Rosa Zeballos, w purpurowej, krótkiej sukience i czarnych rajstopach.
— Mhm – wyjęczałam z bólem.
— Dziwne, bo nie wyglądasz – oceniła, podsuwając mi pod nos filiżankę i nalewając do niej kawy z porcelanowego dzbanuszka. Usiadła obok i wpatrywała się we mnie, podczas gdy ja utkwiłam wzrok w ciemnobrązowym płynie, obserwując, jak obijał się o ścianki, kiedy zataczałam nim kółko.
Rosa była tą, która przerwała ciszę.
— Miałam córkę taką jak ty.
Użyła czasu przeszłego. Gdy to zrozumiałam, ścisnęło mnie w żołądku.
— Nosiła takie same ubrania. Sama je szyła i przerabiała ze starych. Była tak samo głupia jak ty. Obyś miała szybkie nogi, bo na rozum to już pewnie za późno.
Łyk kawy mi utkwił w gardle. Domyślałam się końca tej historii i nie wiedziałam, czy chciałam pytać o szczegóły. Czy wypadało. Rosa jednak uznała za stosowne, żeby opowiedzieć mi całość.
— Poznała jakichś ludzi w klubie. Szybko poszło. Duże pieniądze.
Niestety, słyszałam o takich zdarzeniach. Moje serce zaczęło bić szybciej. Słuchanie o ludzkich tragediach i reagowanie w odpowiedni sposób było naprawdę trudne.
— Rzuciła szkołę, wyprowadziła się – kontynuowała Boliwijka. – Ja byłam przecież głupią matką, a ona wszystko wiedziała lepiej. – Przerwała na chwilę. Nalała kawy również sobie. Ja z kolei przełknęłam ślinę i zacisnęłam pięści w obawie przed wysłuchaniem puenty. – Ktoś ją zastrzelił, wyrzucił z samochodu i zostawił przy drodze. Nawet nie zadał sobie trudu, żeby wykopać grób gdzieś na polu i schować ciało. Jak worek po ziemniakach – opowiadała Rosa beznamiętnie. Pomyślałam, że musiała opłakać córkę już milion razy, żeby do tego stopnia wyprać się z emocji. – Była tak ślicznie ubrana – mówiła, a mi aż wykręcało wnętrzności. – Nigdy jej nie widziałam w takiej sukience. Z falbankami, z bufiastymi rękawkami. Jak laleczka w błocie.
— Naprawdę, bardzo mi przykro – wyjąkałam.
— Policja nabrała wody w usta. Pracowałam tu dopiero od kilku miesięcy, ale nie wiedziałam co mam dalej robić, więc poskarżyłam się don Mikelowi. Obiecał mi pomóc. Wtedy okazało się, że zabili ją ludzie, którzy bywają czasem tutaj w domu. Wielkie nazwiska. Z Bogoty. Don Mikel wytłumaczył, że skoro nie dało się przywrócić jej życia, to on nie będzie ruszał tego tematu. – Dobitnie przewróciła oczami w stronę wyższego piętra, gdzie spał Mika. – Ten biznes jest wart więcej niż moja Neyra i więcej niż ty, dziecino. Nie miej złudzeń.
— O, masakra. – Nie wiedziałam, czy chciałam to wszystko usłyszeć o poranku, ale to nie było nic, co by mnie bardzo zdziwiło. Nawet fakt, że Rosa mówiła o tym tak swobodnie. Kogo dana rodzina straciła i w jaki sposób mogło być w Kolumbii small talkiem przy śniadaniu.
— Dali mi wtedy bardzo dużo pieniędzy. Moja siostra wyremontowała dom, jej dzieci mogły zrezygnować z pracy na polu i wrócić do szkoły. Już nigdy nie będą musieli się martwić o żadne podstawowe rzeczy. Można by powiedzieć, że Neyra nie zginęła na darmo, ale czy ona sama zasłużyła na to co ją spotkało? Powiedz mi. Była taka młoda. Dostaliśmy łaskę, ogromną łaskę, ale nie sprawiedliwość. Ty też jej nigdy nie dostaniesz.
Miałam nadzieję, że mnie już tu nie będzie, zanim mogłabym się w takiej sytuacji znaleźć.
— Przynajmniej zrobili dla pani coś więcej niż policja. – Pewnie powinnam siedzieć cicho, ale czułam się w obowiązku powiedzieć cokolwiek. – Wiem, marne pocieszenie.
W sytuacji gdy zawodził aparat państwowy, mafia zapewniała ochronę. Aczkolwiek kartele narkotykowe były powszechnie uważane za jej najmniej honorową wersję.
— Tak – przyznała Rosa, popijając w zamyśleniu kawę. – Wszyscy w rezydencji mamy jakiś dług wdzięczności. Tak się składa, że ja mam największy.
Zrozumiałam, na czym to polegało. Ibaigurenowie zgromadzili tu zbieraninę uciekinierów z różnych krajów Ameryki Łacińskiej. Ich życiorysy były połamane niczym figury na tych przerażających obrazach. Wszyscy dostali godność. Byli traktowani jak współpracownicy w biznesie. W przypadku kłopotów, daliby się pokroić za organizację.
— Moja druga córka miała przeszczep szpiku w Stanach – kontynuowała Rosa. – Najlepsi lekarze. Najlepsza opieka. Dzisiaj chodzi do prywatnej szkoły, świetnie się uczy.
Filigranowa Boliwijka wyglądała, jakby na dnie filiżanki po kawie oglądała całe swoje życie i podejmowała jakąś próbę jego oceny, ale nie dochodziła do konkretnych wniosków.
— Nie mogę powiedzieć, że don Mikel jest dobrym człowiekiem, bo jego się nie powinno w ogóle rozpatrywać w takich kategoriach... – Rosa szukała odpowiedniego słowa. – Chociaż, tak uczciwie, złym też nie jest.
Kolumbia nosiła miano kraju realizmu magicznego. W realistycznych opowiadaniach kobiet, magicznie znikali ojcowie. Dwie córki, jedna Rosa, zero ojca. Dobrze, że chociaż Mika sypnął brudnym pieniądzem i przypuszczalnie uratował życie drugiej z dziewczynek.
— Mój brat powiedział, że don Mikel jest mniej rąbnięty – próbowałam rozluźnić atmosferę.
— Mniej rąbnięty od naszego kierownika? – Rosa zaśmiała się głośno, odstawiając ze stukiem filiżankę na biały blat stołu. – Twój brat umie się precyzyjnie wyrażać.
— Jest ich księgowym – wyjaśniłam. – Gdyby nie był odpowiednio precyzyjny, już bym nie miała brata.
— Jezusie Nazarejski, Tim Williams? – Rosa się przeżegnała ze śmiechem. Spojrzałam na nią z ukosa. – No brawo, opinia o tym kretynie go wyprzedzała – pomyślałam.
— Dlatego cię tak tutaj pilnują – zawyrokowała. – No nic. Powiedz mu, że ma mi oddać w końcu sześćset peso za kwiatki, które zawoziłam do Red Roomu dla jednej z tych jego panienek.
— Sześćset peso za kwiatki? – Pokręciłam głową. – Wyjęłam z torebki dwieście dolarów, które stanowiły nieco wyższą wartość. Nie chciałam długów. Zamierzałam to sobie odbić, trzaskając Tima poduszką w jego durny łeb. Będzie to warte każdego centa.
Rosa pokazała mi dłonią, żebym schowała pieniądze z powrotem i wyszła na chwilę do kuchni. Wróciła ze śniadaniem dla mnie. To był sok z pomarańczy i grejpfruta, jeszcze jedna kawa, oraz tosty z oliwą, pieczonym pomidorem, czosnkiem, kuminem i oregano. Pachniało obłędnie.
— Masz. – Popchnęła talerz prosto pod mój nos. – Nawet jeśli ci to nie pomoże przejrzeć na oczy w życiu, to chociaż pomoże ci o poranku. O ile godzinę szesnastą trzydzieści można tak nazwać – dodała z przekąsem.
— Rosa, Toni. Dzień dobry szanownym paniom – przywitał się Mika, dostojnie schodząc po schodach w obcisłej czarnej koszulce, poszarpanych, jasnoszarych jeansach i z nieco dłuższym niż zwykle zarostem. – Litości – wyjęczał. – Moja głowa. Oddam życie za poczwórne espresso.
Wyglądał fantastycznie, mimo nierównej walki z potężnym kacem. Połknęłam go wzrokiem szybciej niż swojego tosta. On za to obrzucił mnie lodowatym spojrzeniem, pełnym moralnej wyższości. Nie flirtował ze mną. Zastanawiałam się, czy faceci też lubili zrobić się na bóstwo, żeby kobiety żałowały tego, co straciły.
— Mika. – Uśmiechnęła się Rosa. W tym momencie do jadalni wkroczyła młoda kelnerka, postawiła przed Miką tacę z jedzeniem, delikatnie dygnęła i pospiesznie wróciła do kuchni.
— Nowa – skomentowała Rosa.
— Dlaczego musiałaś to powiedzieć, właśnie miałem nadzieję sprawić wrażenie, że ktoś mnie szanuje w tym domu. – Mika udawał oburzenie. Rosa zaśmiała się z tego zupełnie szczerze, więc ja też zawtórowałam. – Teraz to powinno prawidłowo wyglądać tak, że pani Rosa przedstawia moje śniadanie: Don Mikelu, oto pana ulubione śniadanie. A Toni powinna się poczuć jak... księżniczka na zamku. – Te ostatnie słowa rzucił z lekkim fochem, upewniając się, czy wychwyciłam ten ton.
Pokazywał pazurki. Wiedziałam, że on wie. Było mi trochę głupio. Miałabym lepszy humor, gdyby Amado też już przyszedł na śniadanie.
Spuściłam oczy, rozbełtując pomidora po toście. Sok kapał na talerz. Co chwilę niecierpliwie wyglądałam na korytarz, czy przypadkiem nie kroczył po nim ktoś jeszcze. W końcu nie wytrzymałam i zapytałam wprost:
— Gdzie jest Amado?
Rosa, odchodząca w stronę kuchni, nagle stanęła jak wryta. Odwróciła się. Posłała mi spłoszone spojrzenie. Mika udał odgłos niepoprawnej odpowiedzi w teleturnieju.
— Służbowo w La Paz. – Nieomal oblizał się swoją satysfakcją. – Rosa odwiezie cię do domu.
Żałowałam, że zasnęłam tak twardo, przegapiłam jego wyjście z domu i nie udało mi się przytulić go na pożegnanie. Ze smutkiem dokończyłam kawę i napiłam się soku.
Może kawa i tabletki przeciwbólowe zaczęły działać, a może Mice znudziło się okazywanie mi pasywnej agresji, bo po śniadaniu zostawił na stole kluczyki do swojego samochodu i powiedział:
— Pobawcie się, dziewczyny.
W garażu umieszczonym w podziemiach rezydencji zrozumiałam, o co mu chodziło. Wytrzeszczyłam oczy i opadła mi szczęka. Dostałyśmy do dyspozycji niebieskiego supersportowego McLarena P1 o napędzie hybrydowym. Okazało się, że Rosa przywoziła nim czasami Mikę z imprez i była doskonale obeznana z systemem samochodu.
— Co, jeździłaś już takim wózkiem widłowym? – zapytała mnie z cwanym uśmieszkiem.
Mój brat miał tę swoją Teslę, a Alejandra SUV-a o takich rozmiarach, że chyba musiała za niego płacić podatek od sklepów wielkopowierzchniowych. Natomiast czymś takim nigdy w życiu nie jeździłam. Ruszyłyśmy w podróż z piskiem opon. Jak Thelma i Louise.
W stronę zachodzącego słońca.
Akt XX: Rolex Yacht Master
W niedzielę rano przygotowałam potężną michę sałatki z ryżem, fasolą i czarnymi oliwkami, żeby nie dawać sobie pretekstu do odrywania się od nauki. Zamierzałam się uczyć od początku roku. Ludzie potrafili nie doceniać swoich przywilejów. A ja, pośrodku całego życiowego bajzlu, wciąż chodziłam do świetnej szkoły. Byłoby głupotą tego nie wykorzystać.
Usiadłam nad zeszytem, przygryzając długopis, a moje myśli powędrowały w stronę tego, co mogłabym zrobić, gdyby do dyrekcji dotarły bezsensowne pomówienia o mojej kradzieży ubrań. Z zadowoleniem stwierdziłam, że przecież nie było mnie na żadnej taśmie, skoro nawet nie chodziłam do eleganckich butików. Będę musiała przejść przez kolejny rów z gównem, a także udowodnić, że nie byłam krową, ale nie powinnam ponieść żadnych konsekwencji.
Matury w naszym programie zaczynały się 29 kwietnia i trwały aż do 21 maja. To były trzy tygodnie sesji porannej i popołudniowej, pełnej egzaminów pisemnych, ustnych oraz oczekiwania na sprawdzenie esejów. Byłam chyba jedyną osobą, która na to czekała. Chciałam wreszcie być sama.
Zapisałam na okładce kalendarza połączonego z notatnikiem, że muszę wytrzymać 235 dni, czyli 5.640 godzin i 338.400 minut. Odjęłam dziewięć godzin, ponieważ na zegarze wybiła dziewiąta rano. Pocieszałam się, że z każdą sekundą byłam coraz bliżej końca i większości z tych cwaniaków miałam już nigdy więcej nie zobaczyć na oczy.
Zerknęłam na smartfona. Carmen dalej nie odpisywała. Nawet nie odczytywała moich wiadomości, co by wskazywało na to, że dostała w domu szlaban na telefon oraz na komputer. Nie życzyłam jej źle, ale jednak trochę mnie bawiła ta kara, bo wiedziałam, że była skuteczna, a roztrzęsiona Carmen chodziła właśnie po ścianach.
Koleżeństwo różniło się tym od przyjaźni, że w pierwszym przypadku w niegroźnych sytuacjach zawsze się rzucałaś na pomoc, a w drugim się śmiałaś i mówiłaś: Dobrze ci tak, suko.
Za to w tych naprawdę trudnych sytuacjach zawsze stałyście razem.
Dla mnie przyjaźń na pewno nie była pustym słowem. Jeśli nie mogłam czegoś zrobić albo musiałam coś zachować w sekrecie przed przyjaciółką, to dla jej własnego bezpieczeństwa.
Po południu wpadł do mnie Tim. Wyjął z mojej lodówki wegański jogurt na mleku kokosowym, zaczął mi go wyżerać, a ja zwyzywałam go od kretynów, bo przez niego nie będę miała czego dodać do musli na kolację. Odpowiedział mi głupim uśmiechem. Dopiero po tym rytualnym wstępie mogliśmy spokojnie przejść do wymieniania się wrażeniami z piątku.
— Dlaczego Brian się od ciebie tak odwrócił? – zapytał Tim, wygrzebując łyżeczką resztki jogurtu z plastikowych zagłębień. – Wiem, że byliście w otwartym związku, ale przecież cały czas trzymaliście się razem. Dawałem mu za darmo korki, kiedy miałem ważniejsze rzeczy do roboty. – Przewrócił oczami na wspomnienie utraconych występów na konferencjach, zamienionych na pomoc mojemu byłemu z matmy i z zarządzania biznesem. – Robiłem przecież to dla ciebie, a nie dla niego. Wiedziałem, że żadna z was poważna para, ale myślałem, że przynajmniej się przyjaźnicie.
— Ja się przyjaźniłam. Aż do piątku.
Byłam pewna, że się pogodzimy. To nie była nasza pierwsza drama. Zrywaliśmy ze sobą i wracaliśmy do siebie.
— Może nagle poczuł się lepszy ode mnie. – Wzruszyłam ramionami, kontynuując ten upokarzający temat. – Może uważa, że awansował w hierarchii, bo Carlos Morelli jest teraz jego kumplem, a wszyscy ludzie się boją jego ojca.
Zastanawiałam się, czy między zleceniami na zabójstwa starszy Morelli będzie wpadał na wywiadówki.
— Ja też się boję jego ojca – sprecyzował Tim, mając w głowie, że gdyby organizacja chciała się go pozbyć, wyrok miał wykonać pan Claudio Morelli.
— Pewnie dalej będziemy robić projekty grupowe, bo kto inny chciałby z nami pracować? – westchnęłam z niechęcią.
Byliśmy skazani na własne towarzystwo, nawet gdybyśmy mieli się prać w ławce maczetami i nakurwiać po głowach miotaczami ognia.
Grupę zawsze tworzyła nasza trójka: ja, Carmen i Brian. Mieliśmy jeszcze jednego, naprawdę fajnego kolegę, który wspólnie z nami robił różne głupie rzeczy, ale jego ojciec wziął latem udział w stłuczce samochodowej z pięćdziesięcioma kilogramami kokainy w środku, a policjant chciał się popisać, więc zaczął go ścigać, w efekcie cała rodzina rzeczonego kolegi musiała się dziś ukrywać w Nikaragui. Nie miałam zbyt wielkiej ochoty być w zespole z Brianem i Carlosem Morellim, ale na to właśnie się zanosiło.
— Sprawdźmy, jak to wygląda finansowo. – Rzuciłam wszystkie pieniądze na stół. – Nie licząc czynszu za październik, rachunków i hajsu na żarcie, tu jest sześć i pół tysiąca dolarów. Brakuje mi jeszcze trzech i pół tysiąca i mam na to dwa tygodnie. – Spojrzałam wymownie.
— Okej. Zrobimy tak. – Tim wyjął z namaszczeniem jakieś cudo z kieszeni marynarki. – To jest mój Rolex Yacht Master ze stali oystersteel.
Wyglądał po prostu jak zegarek.
— Za ten model powinnaś dostać około czterech i pół tysiąca – powiedział. – Sprzedaj go za gotówkę i kup dobrą podróbkę, zanim Alex się zorientuje.
Westchnęłam. Nie mogło być dobrze, skoro już wyprzedawaliśmy naszą biżuterię. Wiedziałam, że Tim miał jeszcze jakiś cholernie drogi model Patek Philippe'a, który dostał w prezencie ślubnym i od tego czasu trzymał go w szufladzie, żeby go tylko przypadkiem nie ubrudzić czy porysować.
— Carmen dostała od nich bon na dziesięć tysięcy na ciuchy, a pewnie nawet nie zrobiła jednej czwartej tego, co ja – poskarżyłam się, chowając Rolexa do szafy i dziwiąc się, dlaczego ludzie nie rozumieli mojego upodobania do socjalistycznej równości społecznej.
— Po co ci bon na ciuchy? – zapytał Tim – Przecież ty nie odróżniasz louboutinów od lobotomii. Jeszcze byś weszła do złego gabinetu.
— Ja nie wiem, co to są louboutiny? – oburzyłam się. – To są te, no. Paski i torebki.
— Nice try, sargeant. – Zaśmiał się Tim, sięgając po papierosy z mojego biurka, bo odkąd rzucił palenie, nigdy nie nosił własnych. – Któregoś dnia może trafisz, ale to na pewno nie był ten dzień.
Akt XXI: Diego Saavedra
Mika przyszedł do gabinetu z raportem i zastał Amado intensywnie wpatrującego się w ekran laptopa.
— DEA wywęszyła trzy laboratoria w Peru – przerwał bratu zajmującą czynność, informując go o bieżącej sytuacji. – Aguilar musi je przerzucić w inne miejsca. Prosił cię o kontakt. W Limie jest rozpiździel. Amerykanie pozwalają sobie.
Kilka miesięcy wcześniej prezydent Peru rozwiązał parlament, a ten w zamian zawiesił jego. Aktualnie szef państwa zmagał się nie tylko z trawiącą kraj korupcją, ale i z epidemią plasującą Peru jako piąte w rankingu zachorowań na Covid-19. Mika zgadywał, że Peruwiańczycy sprzedali Amerykanom kokainowe laboratoria w zamian za dostęp do szczepionek.
— Norte del Valle prosili też o potwierdzenie naszego transportu do Baja California. Chcieli rozmawiać tylko z tobą. Jacy oni są upierdliwi. – Mika przewrócił oczami. Amado traktował go jak równego sobie i każdą jego decyzję uważał za własną, ale nie dało się tego powiedzieć o niektórych kontrahentach.
— Saavedra – odezwał się Amado znad komputera.
— Co, Saavedra? – Mika spanikował, gdy tylko usłyszał nazwisko Ministra Sprawiedliwości. – Stało się coś?
— Dla Toni.
— Diego Saavedra? – Mika wytrzeszczył oczy. – Nie, zdecydowanie nie!
— A co, wolałbyś ją oddać Neville'owi? – Amado się zdenerwował, gdy pomyślał o opcjach wśród najbardziej zaprzyjaźnionych polityków. Nazywał ich zbiorczo psychopatami z Bogoty.
— Nie, nie o to chodzi, Saavedra jest świetny. – Mika nalał sobie whisky do szklanki i usiadł po drugiej stronie biurka. Rozmowa zapowiadała się na dłuższą. – Ale on jest porządny.
— To dobrze, bo Toni jest taka milutka... – Amado przypomniał sobie, kiedy zaczynali się powoli kochać patrząc sobie w oczy i zrobiło mu się gorąco, aż musiał popić z wrażenia zimnej wody z cytryną.
— On nie pójdzie na to – zamyślił się Mika. – Ten facet ma kręgosłup.
Ministra sprawiedliwości poznali dzięki jego żonie, która działała w organizacji zrzeszającej mniejszość baskijską. Widywali go w prywatnych sytuacjach, z dala od reflektorów i kamer. Jego charakter nie był żadną pokazówką medialną.
— Ma też jaja – dodał Mika – biorąc pod uwagę, że nigdy nie przestał z nami rozmawiać. Wsadzilibyśmy taki kontakt na minę.
— Gdybym miał ją oddać jednej osobie i się nie martwić – przerwał Amado – to tylko jemu. Koniec tematu.
— Nie, nie koniec. – Mika huknął szklanką o dębowy blat, pochylając się gwałtownie do przodu. – Wpakujesz nas w jakieś gówno.
Nie potrafił sobie wyobrazić sytuacji, w której porządny facet nawiązuje z własnej woli kontakt seksualny z siedemnastolatką, a następnie przekazuje jej solidną część swojego majątku. Amado zamierzał zrobić coś, co mogło ich sporo kosztować.
— Szukajmy dalej – zachęcił Mika. – Henri Desjardins? Po rozwodzie. Jest całkiem w porządku.
— Brudne pieniądze – mruknął Amado, odrzucając ten pomysł.
— Przecież jego rodzina to są jacyś baronowie we Francji. – Mika przekonywał, że prezenty od osoby dziedziczącej w linii prostej trzynastowieczny zamek nad Loarą nie mogły wzbudzać podejrzeń. – Mogę przedstawić mu Toni. Ty pewnie nie powinieneś mieć z tym nic wspólnego.
Amado nie był przekonany. Bał się, że skróty i półśrodki zaowocują rykoszetem w twarz w momencie, gdy ambasador Francji zostanie złapany na gorącym uczynku, a następnie stanie się pierwszym elementem układanki, który należy obracać tak długo obracać, aż odsłoni kolejne. Poza tym, było coś jeszcze.
— On naprawdę myśli, że ja się ożenię z Aurélie.
Mika uśmiechnął się złośliwie. Porcelanowa laleczka wpadła Amado w oko i upolował ją sobie tak szybko, że Mika powątpiewał w to, kto tam na kogo polował. Mógłby przysiąc, że córka francuskiego dyplomaty uwodziła tego Ibaigurena, który zarządzał biznesem, a nie tego, który był dla niej o wiele milszy. Od początku miał wyrobione zdanie o charakterku panny Desjardins i ostentacyjnie unikał jej towarzystwa, podczas gdy Amado zdawał się dobrze bawić tą sytuacją. Nie miał żadnych planów matrymonialnych. Gdyby zdecydował się ożenić powtórnie, to tylko z rozsądku.
— Nie chciałbym, żeby Toni się znalazła – Amado zaprezentował ogrom potencjalnie niezręcznych sytuacji, z szantażem na czele – pośrodku tego wszystkiego.
— Enrique Lopez-Martin? – Mika rzucił nazwiskiem inwestora z przemysłu stoczniowego, przystojnego dżentelmena po pięćdziesiątce.
— Kobieciarz – wnerwił się Amado. – Szkoda czasu.
— To może ja wydrukuję listę najbogatszych ludzi w Kolumbii i będziemy skreślać? – zaoferował Mika.
— Marnotrawienie papieru przyczynia się do degradacji lasów – odpowiedział Amado. – Saavedra. Mówiłem ci już.
Mika pokiwał głową, uśmiechając się. Amado i jego obsesje. W alternatywnej rzeczywistości, ruszyłby ze swoją o dwadzieścia lat młodszą kochanką na pomoc umierającej planecie. W istniejącej rzeczywistości, był zajęty pilnowaniem narkotykowego imperium, a ona koncentrowała wszystkie siły na wydostaniu się z niego.
— A co, masz jakiś sensowny plan? – Zaczął z rezygnacją przyglądać się odrastającym pomału skórkom od paznokci. Wątpił, że mógł wybić bratu ten temat z głowy.
— Ależ mój drogi Watsonie, wreszcie zadajesz prawidłowe pytania! – ucieszył się Amado. – Słyszałem, że jego syn na Martynice ciągnie ostro nosem po podłodze. Pobaluję z nim. Dowiem się więcej.
— Kto? Haimar? – wykrzyknął Mika z zaskoczeniem. Miał przed sobą obraz uprzejmego młodzieńca o wielkich, jasnoniebieskich oczach, który zawsze pomagał swojej matce przy organizacji imprez dla baskijskiej mniejszości. Haimar Saavedra Aristizabal skończył prawo w Yale i właśnie odbywał staż w jednej z nowojorskich kancelarii adwokackich.
— Czekaj, w co ja kliknąłem? – przerwał Amado. – Próbowałem to pogrupować. Coś mi się tu zawiesiło.
— Pokaż. – Mika zjawił się prędko po drugiej stronie biurka. – Dysk startowy jest pełny. Nie ostrzegaj mnie więcej o tym dysku. Chryste – przewrócił oczami – ile lat ty już męczysz tego laptopa? Kup sobie wreszcie nowego.
— Nie będę produkować elektrośmieci – oburzył się Amado. – Ten jeszcze chodzi.
Organizacja Ibaiguren Betancur korzystała z programu szpiegowskiego, który zbierał dane z podsłuchów z urządzeń elektronicznych swoich członków oraz ich rodzin. Analityk zajmujący się obsługą i raportowaniem dostawał powiadomienie w przypadku wykrycia wrażliwych słów. Amado przypomniał sobie, że mieli w bazie również Toni. Postanowił wyczyścić wszystkie ślady z archiwum i odłączyć ją od programu. Była na tyle godna zaufania, że nie wymagała monitoringu. Chciał jej wręcz oszczędzić kłopotu, w razie, gdyby do ich programu podłączyły się amerykańskie służby.
— Jak klikniesz myszą pięćdziesiąt razy to ci się wcale nie odwiesi – zjadliwie uprzedzał Mika.
— Brakuje mi jeszcze trzech i pół tysiąca i mam na to dwa tygodnie. – Znajomy dziewczęcy głosik przemówił nagle z głośnika.
— Okej. Zrobimy tak. To jest mój Rolex Yacht Master ze stali oystersteel. Za ten model powinnaś dostać około czterech i pół tysiąca. Sprzedaj go za gotówkę i i kup dobrą podróbkę, zanim Alex się zorientuje – odpowiedział Tim Williams.
Amado udało się wyłączyć podsłuch na żywo, a po chwili cały program. Popatrzył ze zgrozą.
— W co ona się wpakowała? – zapytał. – Chyba jakieś długi, jak myślisz?
— Włącz z powrotem, to się dowiemy. – Mika miał świadomość, że podsłuchiwanie rozmowy nie przynosiło im chluby, ale mogło się przydać do oceny kontekstu.
— Nie, nie chcę jej podsłuchiwać – odrzucił ten pomysł Amado. – Podrzucę jej jakoś po cichu te pieniądze. Dlaczego on ją w ogóle wysyła samą z Rolexem na bazar? – Poczuł wściekłość na swojego księgowego. – Żeby ktoś ją zastrzelił za głupi zegarek?
Mika zastanowił się nad możliwościami rozwiązania tego problemu. Gdyby Toni nagle znalazła niespodziewane trzy i pół tysiąca dolarów, mogłaby się domyślić, że była na podsłuchu. Amado miał tylko jedną możliwość, żeby jednocześnie pomóc Toni i nie zrobić z siebie żałosnego stalkera. Uśmiechnął się przebiegle. Czekał, aż jego brat sam na to wpadnie. Wreszcie głęboka zmarszczka na czole i przerażenie w oczach Amado poinformowały o tym, że przebieg jego burzliwego procesu myślowego dobiegł końca.
— Muszę się z nią znowu umówić i zapłacić jej tyle, żeby nie połączyła tych dwóch rzeczy – jęknął.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top