1.4. "Song to the Siren"
Ilość wyrazów: 7770
⛔: To jest przypuszczalnie najbardziej mindf*ckujący rozdział w całej historii. Zawiera głęboko niepokojące treści, na które nie ma zgody w realnym życiu. Przepraszam.
Nie zawiera szczegółowych opisów.
Jest to zarazem niezwykle ważny rozdział i jedyny, gdzie taka rzecz się wydarzy.
I ostatni, który pisałam w całości od początku, ufff.
***
Akt VIII: Dramat
Po całym dniu na adrenalinie, moje baterie dobijały do ostatniej kreski. Wtargałam się na pół we śnie po schodach, otworzyłam łokciem drzwi do sypialni i wreszcie mogłam zrobić to, o czym marzyłam już od kilku godzin, czyli usiąść na swoim łóżku, chwycić za łydkę, a następnie uwolnić opuchniętą stopę od trzymającego ją w żelaznym uścisku buta oraz przepoconej skarpetki.
Już po chwili stąpałam boso po przyjemnie chłodnych deskach w orzechowym kolorze.
Włączyłam światło w łazience i popatrzyłam, jak lampki rozjaśniły białymi punkcikami ścianę obłożoną szarym, szlifowanym kamieniem. W paru niedbałych ruchach zrzuciłam z siebie ubranie, wtoczyłam się do kabiny prysznicowej, a następnie uruchomiłam obfity strumień wody. Zamknęłam oczy. Wystawiłam twarz prosto pod słuchawkę, podczas gdy tysiące gorących kropelek lądowały na mojej skórze, przyjemnie rozluźniając ponapinane od stresu mięśnie.
Przez chwilę udało mi się o niczym nie myśleć. Kurz i brud roztapiały się w kałuży na kamiennej posadzce, znikając w kratce odpływowej. Moje ciało stawało się czyste i pachnące. Umysł również nabierał przejrzystości. Strach, który dopiero co sparaliżował mi język, teraz kurczył się niczym zgniatana w dłoniach papierowa torebka i ustępował miejsca zwyczajnemu, ludzkiemu pragnieniu, aby móc położyć się spać.
Nagle usłyszałam jedno głuche walnięcie pięścią w drzwi.
Otworzyłam szeroko powieki. Woda natychmiast zalała moje oczy. Potwornie zaszczypało. Wysunęłam głowę spod prysznica, jednak nie wyłączałam wody, bo jeśli ktoś chciał się dostać do mnie do środka, nie mógł wiedzieć, że wyczułam jego obecność.
— Toni, strzelają! – Do moich uszu doleciał przytłumiony krzyk z korytarza.
Natychmiast zablokowałam kurek, zerwałam z krawędzi szyby biały, grubaśny ręcznik i owinęłam nim swoje nieporęcznie długie włosy. Wyskoczyłam na zewnątrz kabiny, jedną ręką próbując wycierać przemoczone ciało, a drugą zakładać czyste, wygodne ubranie.
Usłyszałam to samo, co Tim, czyli dźwięki wystrzałów z odległości może kilkuset metrów, które zbliżały się niebezpiecznie w naszym kierunku. Wyłączyłam światło. W jednej sekundzie zobaczyłam całe swoje życie. Miałam wrażenie, że za chwilę grupa morderców rozbije drzwi i zastrzeli nas od razu na schodach. Wciskałam na siebie ubranie tak szybko, jak to było możliwe, jednocześnie starając się pamiętać o zabraniu ze sobą telefonu oraz dokumentów.
Mój brat otworzył drzwi. Stanął w wejściu do pokoju i zauważył moją niepoukładaną krzątaninę.
— Szybko, buty na nogi – podpowiedział. – Chyba nie mamy wyjścia, będziemy musieli uciekać – wyszeptał z niedowierzaniem w głosie.
Nie spodziewaliśmy się zagrożenia dosłownie chwilę po wypakowaniu bagaży w domu bezpieczeństwa.
— A jeśli to pułapka? – dopytywałam.
Usiadłam na łóżku, mocując się przy wciskaniu powiększonych, spuchniętych stóp z powrotem w buty, które niedawno ściągałam.
— Bardzo możliwe – przyznał Tim, rzucając na moją pościel kluczyki do opancerzonego wozu terenowego, który miał czekać na końcu podziemnego korytarza. – Będziemy się bronić.
Prawo jazdy zdobyłam miesiąc temu. Chodziłam na kurs, żeby nauczyć się kierować pojazdem właśnie na wypadek takich sytuacji, jednak do tej pory Tim i Alejandra nie pozwalali mi jeździć nawet po Medellin, więc niby jakim cudem miałam to zrobić teraz, w nocy, wielkim samochodem, przez nieznaną dżunglę. Jeśli Tim sądził, że sobie poradzę, to był w bardzo dużym błędzie.
Zanim zdążyłam zaprotestować, zobaczyłam, że z korytarza przyniósł coś jeszcze. Poświeciłam ekranem telefonu, żeby się upewnić. To był ogromny karabin maszynowy. Mój brat trzymał go w obu rękach.
— Będę cię osłaniał – oznajmił poważnie.
— Umiesz z tego strzelać? Serio? – Miałam w głowie pewnie to samo, co on, kiedy zobaczył mnie po raz pierwszy z papierosem.
— Tak.
Zamiast się cieszyć, że nie damy się rozerwać na kawałki bez jakiejkolwiek obrony, byłam przerażona. Księgowy organizacji Ibaiguren Betancur, którego bezwzględność ograniczała się do kreatywnego prania brudnych pieniędzy, ewentualnie do ogrywania mnie i Carmen w Monopoly, potrafił obsłużyć broń automatyczną. Sprawiał wrażenie zdecydowanego, żeby w razie konieczności pociągnąć za spust. – Czy ja też w jego wieku będę biegać po dżungli z automatem? – zastanawiałam się. – Jeśli w ogóle dożyję?
Zabrzęczał telefon satelitarny. Tim zdecydował się odebrać połączenie, ale pokazał mi gestem, żebym już schodziła po schodach. Podbiegłam na obolałych palcach do poręczy, jednak zatrzymałam się przy niej. Dotarł do mnie donośny głos rozbrzmiewający ze słuchawki. To był Sindarius St. John.
— Co tam u was? Przepraszam, że dzwonię tak późno – przywitał się tonem, jakby ten problem w ogóle go nie dotyczył. – Nie pomyślałem o tym, ale pewnie powinienem was uprzedzić. Mamy gości na polowaniu.
Na polowaniu – powtórzyłam sama do siebie. Złapałam się mocno obiema dłońmi za poręcz, a następnie przewiesiłam się przez nią. – Polowaniu na kogo? Na nas? – huczało mi w głowie.
— Możecie słyszeć w oddali jakieś hałasy – mówił dalej St. John. – Nie przejmujcie się nimi. To potrwa tylko przez kilka dni.
Tim uruchomił najbliższy włącznik światła, po czym od razu namierzył moje spojrzenie. Pokręciłam głową, nie wiedząc, co mam o tej sytuacji sądzić.
Mogłabym przysiąc, że pomiędzy strzałami z dubeltówki słyszałam również wystrzał z broni maszynowej, jednak byłam zbyt wystraszona, żeby zarejestrować każdy element. Poza tym nie wiedziałam, jakim sprzętem mogli posługiwać się kłusownicy. Skoro mój brat nie poruszył tego tematu, postanowiłam przekonać siebie, że to był jedynie wytwór mojej wyobraźni.
Nie przychodziło mi to jednak zbyt łatwo.
Mimo że czułam się naprawdę zmęczona, nie mogłam zasnąć. Najdelikatniejszy szmer sprawiał, że napinałam mięśnie. Byłam gotowa, żeby się zerwać z łóżka i uciekać, ale jednocześnie lęk paraliżował mnie na tyle, że nie potrafiłam się w ogóle poruszyć. Wtulałam swój policzek w poduszkę, jakbym miała nadzieję, że jeśli zatopię się w pościeli odpowiednio głęboko, to nikt nie będzie w stanie mnie znaleźć.
W końcu nie wytrzymałam. Zdecydowanym krokiem wyszłam ze swojej sypialni, po czym skierowałam się wprost do pokoju Tima.
Przeszłam przez korytarzyk na antresoli. Salon na dole był pogrążony w głębokim, spokojnym śnie. Podłogę i meble pokrywała jedynie cienka warstwa ciszy. Zapukałam w ogromne, białe drzwi, a następnie, bez czekania na zaproszenie, pociągnęłam za stalową klamkę.
Ledwie uchyliły się na odpowiednią szerokość, moje serce przestało bić na moment. Tim siedział na łóżku w pełnej gotowości do walki i celował do mnie z pistoletu. Stanęłam w miejscu i bezradnie uniosłam dłonie w oczekiwaniu, aż mój brat się zorientuje, kogo ma przed oczami. Wreszcie opuścił ramię, odrzucił broń na podłogę i potarł palcem o czoło, próbując uregulować oddech.
Bał się. Pocieszające.
— Nie mogę zasnąć – zaskomlałam cicho.
Zrobił mi miejsce koło siebie i odgarnął pościel, żebym wskoczyła do środka.
— Chodź tu – westchnął.
Kątem oka dostrzegłam karabin, który opierał się nocną szafkę. Zrozumiałam, że Tim usłyszał dokładnie to samo co ja, ale nie chciał mnie obarczać ciężarem tej wiadomości, dopóki nie rozpracował, co to miało znaczyć. Najprawdopodobniej musieliśmy udowodnić, że nie mieliśmy powodów do obawy. Wkraczaliśmy na terytorium podstępnej gry psychologicznej.
— Albo St. John załatwia tu jakieś swoje interesy, albo próbują nas w ten sposób zastraszyć – mruknął Tim niechętnie, podciągając się do pozycji siedzącej i opierając się plecami o ścianę.
— Na mnie działa – chlipnęłam, przecierając zasmarkany nos rękawem od piżamy.
Objęłam Tima wpół ramionami, a następnie położyłam głowę na jego klatce piersiowej. Miałam wrażenie, że cała moja sprawczość w obliczu zagrożenia ograniczała się do desperackiego włażenia mojemu bratu na kolana. Biedak z trudnością dawał radę odkaszlnąć.
Zwracał się do mnie opanowanym głosem, pilnował gestów, jednak jego serce wyskakiwało spomiędzy żeber i uderzało o moje piersi. Nie miałam pojęcia, ile kosztowało go, żeby nie rozkleić się na moich oczach.
— Zrobię wszystko, żeby oszczędzili ci życie – zapowiedział, zanurzając dłoń głęboko w moich włosach.
Chciałabym uwierzyć w jego słowa, jednak nie byłam naiwna. Zostaliśmy wywiezieni w to miejsce celowo, a Tim sam nie wiedział, co może się wydarzyć za chwilę.
— Myślisz, że to w ogóle zależy od ciebie? – Ułożyłam dłoń na wysokości jego serca, jakby to była jedyna rzecz, która miała mi po nim zostać i pragnęłam ją sobie zatrzymać na pamiątkę.
— Zawsze mogę odpracować – westchnął.
— A jak nie będą już chcieli?
Przypominały mi się wszystkie filmy, w których bohater zdradzał sekret, dla kogo pracował, a potem i tak strzelano mu w głowę. Nie mieliśmy żadnej pewności, czy plan odzyskania przez organizację pieniędzy nie przekształcił się w chęć udzielenia lekcji wszystkim domniemanym zdrajcom.
— Coś wymyślę, Toni – wymamrotał Tim przez zaciśnięte zęby. – Trochę wiary.
Wiara była czymś, czego mi brakowało w obliczu kroków stawianych przez buty wojskowe na zabłoconym klepisku przed domem.
Koszmarne myśli kotłowały się we mnie niczym stado dzikich ptaków, podrywających się do lotu z szarego pola. Nie potrafiłam pozbyć się wrażenia, że za pięć minut mogło już być po wszystkim, a ja nie byłam do tego przygotowana. Nie wiedziałam, czego się spodziewać.
— Czy umieranie boli? – pisnęłam cicho.
Poczułam, jak mięśnie mojego brata się napinają.
— Strzał w głowę nie boli – odpowiedział ponuro.
Najbardziej obawiałam się, że wszyscy będą mnie po kolei gwałcić, ja ze strachu zrobię wszystko, na czym im zależy, a oni na końcu i tak mnie zabiją. Nikt nie zauważy, że potrafię być bardzo rozsądna w walce o własne życie.
— Jakie mogą być rodzaje tortur? – pytałam dalej.
Abstrakcja materializowała się przede mną.
— Różne.
Tim wyraźnie nie chciał dłużej ciągnąć tego wątku. Przytulił mnie mocniej, bo moje ciało zaczęło dygotać. Zamierzałam go poprosić, żeby w razie konieczności skrócił moje cierpienie.
Kolejna seria wypuszczona z broni maszynowej rozległa się hukiem tuż za naszym oknem. Rozpłakałam się na cały głos. Nieomal mogłam zobaczyć ciemniejsze cienie skradających się sylwetek, odbite na szarej ścianie.
— Co Amado powiedział... – zaczęłam z najwyższym trudem, przygryzając swój bezwładny, przyklejający się do zębów język – kiedy przyszedł cię zmusić, żebyś dla niego pracował?
— Nie myśl teraz o tym. – Mój brat potarł ciepłymi dłońmi po moich policzkach.
— A o czym niby mam myśleć w takim momencie?
Tim westchnął. Może próbując odciągnąć moją koncentrację w kierunku innej historii, zdecydował się mi ją opowiedzieć.
***
Tim, lat 22, Toni, lat 13 – retrospekcja
Od kilkunastu miesięcy Tim i Alejandra rozkręcali Solaris – start-up z dziedziny energii odnawialnych, który w mgnieniu oka stał się najgorętszą nową firmą w regionie. Mógł przynosić wielomilionowe zyski, gdyby tylko pojawił się przy nim odpowiedni inwestor.
Tim rozpoczął dzień w biurze od poproszenia sekretarki o przyniesienie mu dwóch kubków mocnej kawy. Spojrzał w plan zadań, nie zauważył w nim spotkań ani pilnych telefonów – a więc świetnie. Wreszcie dostał czas na to, żeby popracować.
Przygotowywał Solaris do udziału w przetargu na budowę elektrowni wodnej na wyspie St. Kitts and Nevis, należącej do brytyjskiego Commonwealthu. Mruknął, że nazwa państwa przypominała mu szyld amerykańskiej kancelarii adwokackiej, po czym rzucił okiem na przyszykowane dla niego książki o funkcjonowaniu anglosaskiego systemu prawnego. Planował się po cichu dokształcać w temacie światowej administracji, bo nie zamierzał w niczym ustępować swojej żonie, posiadającej trzy dyplomy MBA: z Harvardu, Oxfordu oraz Uniwersytetu Szanghajskiego.
Zgodnie z opracowanym przez siebie harmonogramem, po godzinie piętnastej miał zamiar sporządzić również wykresy do badań przeprowadzonych na potrzeby własnej pracy magisterskiej, ujednolicić w niej bibliografię oraz zredagować przynajmniej jeden z rozdziałów. Ta część dnia wydawała mu się niepotrzebna i nudna. Na tym etapie doświadczenia zawodowego coraz mocniej zauważał rozbieżności pomiędzy stanem opisywanym przez wykładowców, którzy przeprowadzali egzaminy z przedmiotów teoretycznych, a biznesową rzeczywistością, która nigdy nie przynosiła cudownej, właściwej odpowiedzi na postawione pytanie. Zupełnie, jakby za każdym razem Tim musiał przygotowywać dwie wersje tego samego rysunku. Jedną w pastelowych barwach i klasycznej perspektywie, drugą – jako mokry sen Pabla Picassa.
Kiedy usłyszał odgłos pociąganej w dół klamki, spodziewał się zobaczyć twarz swojej sekretarki. Zza drzwi wyłoniła się jednak postać, która natychmiast przyprawiła go o zimne poty oraz o szybsze bicie serca. Zobaczył człowieka, którego nie chciał widzieć na oczy.
Jak gdyby nigdy nic, niepożądany gość właśnie przekroczył próg do jego gabinetu i zamykał za sobą drzwi, a Tim mógł się temu jedynie biernie przyglądać.
Pomyślał, że w trzyczęściowym, ciemnym garniturze Amado Ibaiguren wyglądał jak bohater westernu, który przyszedł w to miejsce, żeby pozbyć się właścicieli działek, na których niedawno odkryto złoża ropy. Z jego kamizelki wystawał platynowy łańcuszek, ukrywający przypuszczalnie jakiś stary, ozdobny zegarek. Prawą rękę trzymał w kieszeni spodni. Lewą, opierał na rewolwerze wsadzonym w ciemnobrązowy pas, opinający jego szczupłe biodra.
Tim Williams nie miał stuprocentowej pewności, co oznaczało pojawienie się szefa południowoamerykańskiego syndykatu narkotykowego w pokoju należącym do dyrektora operacyjnego Solaris, ale rewolwer, brak zapowiedzi, kamienna twarz bez uśmiechu, dawały mu jakiś pogląd na sytuację.
— Udzieliłem już panu odpowiedzi – przywitał gościa na tyle odważnie, na ile niewidzialna blokada ściskająca jego struny głosowe mu pozwoliła. – Nie jestem zainteresowany żadną formą współpracy.
Pocąc się z przerażenia, sięgnął dłonią po słuchawkę telefonu stacjonarnego, żeby wcisnąć przycisk wzywający ochronę, a następnie zatelefonować do teścia z prośbą o udzielenie mu wsparcia. Z aparatu dobiegła jedynie głucha cisza. Z narastającym zdenerwowaniem Tim uderzał palcem w pomarańczowy guziczek. Na próżno. Linia została już dawno odcięta.
— Nie przyszedłem cię prosić. – Ibaiguren przerwał tę coraz bardziej krępującą sytuację. – Przyszedłem cię poinformować. Kupiłem tę firmę. Pracujesz dla mnie.
Tim wcisnął się głęboko w skórzany fotel, dopasowany do linii pleców. Miał wrażenie, że po tych słowach całe mahoniowe biurko, ekrany komputerów, klawiatury, książki oraz dokumenty zaczęły się zalewać lepkim, soczystym burgundem krwi. Przez trzy lata udawało mu się uciekać przed swoim przeznaczeniem. Aż do dzisiaj.
Pierwsza myśl: – Toni. Jest w niebezpieczeństwie.
Początkowo traktował ją lekceważąco. Dopiero wraz z upływem czasu przekonał się, że ta niewinna istotka, którą zastał skuloną na krześle i wpatrującą się w niego przestraszonymi oczami, była jedyną osobą na świecie godną jego zaufania. Odrobinę wbrew własnym przekonaniom, Tim zaczął nabierać w stosunku do niej respektu.
Poderwał się od biurka z takim impetem, że krzesło na kółkach odjechało i wygrzmociło w ustawioną pod ścianą za nim biblioteczkę.
— Jeśli tylko zrobicie coś mojej siostrze... – zagroził.
— To zgłosisz nas na policję – ironizował Amado. – Rozumiem niebezpieczeństwo.
Tim przymknął oczy, a następnie głośno wypuścił przez usta powietrze.
Po raz pierwszy w życiu poczuł, że jego mięśnie drżą z niepokoju na samą myśl, że osobie innej niż jemu mogłaby stać się krzywda. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo zaczęło mu zależeć na Toni, aż do chwili, w której fizycznie doświadczył tego w każdej tkance swojego ciała.
Opuścił głowę i pokręcił nią, jakby planował ją sobie urwać. Jeśli Amado zamierzał udzielić mu lekcji posłuszeństwa, jego siostra mogła być w tym momencie skrępowana, przywiązana do krzesła i przetrzymywana przez obcych ludzi w jakimś magazynie. Czuł, jak jego pięści zaciskają się tak, że w palcach nieomal strzelają mu kości.
Uznał, że nie ma wyjścia i że musi powiedzieć to na głos.
— Będę dla was pracował. – Przeklinał przy tym w myśli każde wypowiadane słowo. – Chcę mieć tylko pewność, że Toni jest bezpieczna.
Ciała ludzi, takich jak oni, skorumpowani policjanci oznaczali jako wewnętrzne sprawy kartelu.
— Podejdź do mnie – odezwał się Amado spod przeciwległej ściany. – Coś ci pokażę.
Sam nie zamierzał się fatygować do biurka Williamsa. To nie on miał interes.
Tim obszedł krawędź drewnianego blatu i pospiesznym krokiem ruszył w stronę drzwi, obserwując, jak Ibaiguren sięga do wewnętrznej kieszeni marynarki, a następnie wyciąga z niej telefon. Podstępny skurcz ścisnął jego żołądek.
O co mogło chodzić temu psychopacie?
Miał poczucie, że jego siostra była ostatnią osobą, która mogłaby zasłużyć na niesprawiedliwość. W tej dziewczynie nie było ani jednej zepsutej komórki. Wciąż pamiętał ich trudną rozmowę, kiedy odkrył, że Toni rozdaje całość swojego kieszonkowego na rzecz ludzi, których uważała za potrzebujących. Kłóciła się, kiedy jej tłumaczył, że internetowe zbiórki organizują naciągacze, a duże fundacje służą głównie do prania brudnych pieniędzy.
Nierówności społeczne doprowadzały ją do płaczu. Pragnęła, żeby wszyscy mogli korzystać z tego, z czego ona sama korzystała na co dzień. Godzinami przeprowadzała research, żeby znaleźć dla siebie najbardziej etycznie wytwarzane produkty. Zarzekała się, że kiedy będzie dorosła, zmieni cały system funkcjonowania świata.
Toni różniła się od reszty jego rodziny tak znacząco, że Tim aż zastanawiał się, czy jego matce nie wydano przypadkiem w szpitalu innego noworodka. Nie zdziwiłoby go nawet, gdyby matka sama wybrała sobie najlepsze dziecko. Nie miał wątpliwości, że ta kobieta byłaby do tego zdolna.
— Toni nie jest taka, jak my – próbował wzbudzić litość narkotykowego barona. – Zniszczy jej pan życie.
Amado Ibaiguren wysłuchiwał jego słów jednym uchem. W trzymanym przez siebie smartfonie coś go bardzo zaniepokoiło.
— Nieużywane aplikacje zajmują miejsce na dysku? – odczytał zdumionym głosem treść otrzymanej notyfikacji. Wypuścił z dłoni rękojeść rewolweru, schował kosmyki włosów za lewe ucho, a następnie przełożył telefon do sprawniejszej ręki, żeby łatwiej było mu go obsługiwać.
Tim niecierpliwie westchnął, przypominając o swoim istnieniu.
— Denerwują mnie powiadomienia – wytłumaczył Amado. – Nie chcę, żeby mi się wyświetlały.
Chłopak zanotował w pamięci problem z nerwicą natręctw. Nowy szef okazywał słabości, które można było kiedyś wykorzystać.
— Zdrowe nawyki w dwadzieścia jeden dni? – zastanawiał się Amado. – Nie korzystam. Pij wodę co godzinę? Nie piję.
Tim Williams z coraz większym zdziwieniem przyglądał się tej scenie. Nie rozumiał, dlaczego w połowie kluczowych negocjacji Ibaiguren potrafił się nagle oderwać, żeby zająć się czymś naprawdę nieistotnym. Od razu nasunęła mu się odpowiedź – Amado uważał obie z tych czynności za zwykłe zadania, które musiał wykonać, a ludzkie życie nie poruszało go wcale bardziej od zacinającego się smartfona.
Przez głowę Timowi przeleciała myśl, że jeśli jakimś cudem Toni była wciąż na wolności, powinien do niej natychmiast zatelefonować, każąc jej uciekać. Jego siostra zawsze nosiła przy sobie zestaw fałszywych dokumentów i część rodzinnego złota. Jedyne, co go powstrzymywało, to brak pewności, czy to będzie na pewno najlepsze rozwiązanie. Bał się, że pomimo wielokrotnego omawiania scenariuszy kryzysowych, nie uda jej się opuścić kraju. To była sprytna, ale w końcu tylko trzynastoletnia dziewczyna.
— Nie radzę – wtrącił Ibaiguren, ledwie obdarzając chłopaka przelotnym spojrzeniem. – Mam zainstalowaną aplikację do czytania w myślach.
Tim zassał powietrze i zamarł w bezruchu z niemal niedostrzegalnie uniesionym ramieniem. Powoli przekonywał się na własnej skórze, z jakiego typu przeciwnikiem miał do czynienia. Nie wątpił, że któregoś dnia uda mu się przechytrzyć Ibaigurena, ale już wiedział, że będzie musiał się do tego przygotowywać latami.
— Zbuduj masę mięśniową w trzydzieści dni. – Amado podrapał się z niedowierzaniem po głowie. – Szykuje mi się rozwód – wyjaśnił. – Miałem nadzieję, że uda mi się jakoś wyglądać przed sądem.
Szybkim ruchem palca pozbył się aplikacji.
Na uniesionym przez chwilę nadgarstku Tim zauważył szereg rzemyków i plecionych bransoletek, które osunęły się w dół przedramienia, ujawniając blizny po nakłuciach i licznych przecięciach żyletką.
— Napisała w pozwie, że jestem zaburzony – mamrotał sam do siebie Amado. – Po osiemnastu latach nagle zaczęło jej przeszkadzać – wygrażał żonie na odległość.
W tym momencie jego uwagę przykuła jedna z ikon.
— Dziesięć tysięcy kroków? – Ściągnął brwi na widok zalecenia WHO w zakresie codziennej aktywności fizycznej. – A co to za program? Na wszystkich odwykach kazali mi robić nie więcej, niż po dwanaście.
— Jeśli chodzi o moją sio... – Tim próbował wejść mu w słowo, ale napotkany wzrok Ibaigurena skutecznie zablokował jego usta. Przekonał się, że Amado wymuszał posłuszeństwo spojrzeniem. Można się było starać z całej swojej siły, a on i tak za każdym razem znajdował się o krok do przodu i wiedział o wszystkim.
— Masz nieporządek na biurku – zauważył oschle.
Tim ze zdziwieniem odwrócił głowę w kierunku miejsca pracy. Zajmował się kilkoma projektami naraz, więc pilnował, żeby jego dokumenty się nie mieszały. Resztę codziennie sprzątała mu sekretarka.
— Tom drugi i trzeci – podpowiedział Amado, wciąż utrzymując większość koncentracji na swoim telefonie. – Są nie po kolei.
Chłopak popatrzył na wystające zza dużego ekranu komputera książki poświęcone prawodawstwu. Amado musiał dojrzeć fragment okładki tomu ułożonego na wierzchu, rozpoznać wydawnictwo, a także znać grubość każdej z czterech części, żeby zauważyć, że tom drugi i trzeci zostały zamienione kolejnością.
No tak. Nerwica natręctw.
Zanim Tim zdążył posegregować w głowie nową porcję informacji, Ibaiguren odwrócił w jego kierunku ekran telefonu, który pokazywał transmisję w oknie podzielonym na cztery części. Chłopak natychmiast pobladł, kiedy rozpoznał gimnazjum Toni. Na dachu przeciwległego budynku zauważył snajpera, w innej części ekranu dostrzegł rząd samochodów z przyciemnionymi szybami, zaś na samym dole wyświetlał się podgląd na wnętrze jednego z pojazdów, gdzie na skórzanej kanapie siedział nieznany mu człowiek, odwrócony profilem.
Głos Amado zabrzmiał wybitnie spokojnie wśród świdrującej uszy ciszy.
— To jest Claudio Morelli. Mój najlepszy sicario.
Tim poczuł, jak opuszcza go władza nad mięśniami. A także wszelkie opanowanie oraz zdrowy rozsądek.
— Nie zadaje pytań. Nie ma wyrzutów sumienia – kontynuował Amado, nie angażując w tę wypowiedź nadmiaru emocji. – Zapewniam cię, że jeśli kiedykolwiek przyjdzie ci do głowy zły pomysł, jeszcze tego samego dnia zobaczysz, jak Morelli kroi twoją siostrę na paseczki, a potem wydłubuje ci oczy, żeby to była ostatnia rzecz, której widok zapamiętasz.
Ratując się przed upadkiem na miękkich nogach, Tim wylądował udami na bocznym oparciu czarnej kanapy. Przykrył dłonią usta, wzrok zaczął mu się rozmazywać. Czuł się bezradny jak dziecko, któremu silniejsi chłopcy zabrali zabawki. Przez zasłonę utkaną z formujących się łez dostrzegł jedynie błysk srebrzystej ozdoby przy rewolwerze stojącego naprzeciwko mężczyzny. Nie wątpił, że nawet niedbale wypuszczona kula potrafiła prześcignąć najbardziej dopracowany argument. Od tej pory wszystkie jego pomysły musiały uwzględniać to, co ten człowiek był w stanie zrobić z Toni.
Zapłacisz mi za to – przysięgał sobie w myśli. – Nie wiem jak, ale mi zapłacisz.
Nagle jego powieki ostrożnie dotknął przyjemnie chłonny, jedwabisty materiał. Tim zamknął oczy, a dłonie wbił w skórzaną kanapę, aż zaskrzypiała. – Co za pojeb. Co za pierdolony psychopata. – Nie mógł uwierzyć w stopień zwichrowania szefa kartelu. Mężczyzna ocierał mu twarz z łez swoją własną chusteczką. Mówił do niego uspokajającym tonem, jakby się zwracał do przestraszonego dziecka:
— Jeśli będziesz grzecznym chłopcem...
Tim przestał oddychać, a Amado zatopił palce w jego miękkich włosach, zacisnął je w pięść i przyciągnął jego głowę wprost pod swoje usta, żeby móc wyszeptać mu do ucha:
— ...sky is not the limit.
Akt IX: Tragedia
Toni, lat 16 – retrospekcja
— Jaki ten facet jest pojebany – wydusiłam z siebie.
Mogłam usłyszeć, jak mojemu bratu strzelają nerwy w gałkach ocznych, kiedy w odpowiedzi wywracał nimi na drugą stronę.
Byłam wstrząśnięta. Albo obrzydzona.
Tim położył palec na ustach i skinął na mnie, żebym przysunęła się bliżej, bo chciał mi coś powiedzieć na ucho. Odrzuciłam włosy na bok i poprawiłam pozycję.
Jego oddech pachniał miętową pastą do zębów. Podświadomie się uśmiechnęłam.
— Będziemy mieli jedną szansę na ucieczkę – szepnął tak cicho, że ledwie zdołałam cokolwiek usłyszeć. – Jedną.
Poruszyłam się niespokojnie. Moje serce zaczęło bić jeszcze szybciej. Tim wypowiadał się o przyszłości tylko wtedy, kiedy był jej absolutnie pewien. Coś zaplanował.
— Potrzebuję czasu – dokończył.
Krew uderzyła mi do głowy. Powietrze zapachniało ryzykiem, a ja prawie poczułam na szyi ostrze stalowego noża, którym obracał człowiek o nazwisku Morelli. Próbowałam dostrzec jego twarz, ale ona tonęła w odmętach ciemności.
Przełknęłam ślinę i zarzuciłam włosami. Tim okręcił szyję.
Stało się coś, czego się nie spodziewałam.
Natychmiast zamarłam z przerażenia.
Moje usta wylądowały na jego ustach.
Byłam zbyt zszokowana, żeby się wycofać, następnie zbyt zażenowana momentem, który przeciągał w nieskończoność, aż wreszcie poczułam, jak jego palce przesuwają się ostrożnie w dół mojego barku, wprawiając moje ciało w drżenie z najmroczniejszych emocji. Brak nadziei rozlał się w moich żyłach, niczym krew zatruta grafitowym atramentem.
To był nasz dzień Sądu Ostatecznego. Zamknęliśmy oczy, złapaliśmy się za ręce i rzuciliśmy się w przepaść.
W głowie huczał mi jedynie cytat z ewangelii według świętego Mateusza:
Syn Człowieczy pośle aniołów swoich: ci zbiorą z Jego królestwa wszystkie zgorszenia i tych, którzy dopuszczają się nieprawości, i wrzucą ich w piec rozpalony; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów.
To zdarzenie miało odcisnąć swoje piętno na całym naszym życiu.
Po zbrodni zawsze następowała kara.
***
Siedzieliśmy w najbardziej oddalonych od siebie częściach domu i wypalaliśmy jednego papierosa za drugim. Gdybym była w stanie zdobyć się na nastrój do żartów, pomyślałabym, że najlepszym lekarstwem na ból głowy okazało się poodcinanie sobie palców.
Woda z mokrych włosów skapywała na podłogę. Trzęsłam się z zimna, chociaż okrywała mnie piżama oraz szlafrok. Próbowałam zrozumieć, dlaczego pół godziny temu czułam się tą najbardziej bezpieczną i kochaną dziewczyną na świecie, a teraz rozpacz rozrywała mnie na strzępy niczym choroba popromienna. Jakbym wiedziała, że utraciłam coś niewypowiedzianego.
Nie wytrzymałam. Wsunęłam na stopy kapcie i pobiegłam na niższe piętro, gdzie mój brat siedział w fotelu z nogami przewieszonymi przez szerokie oparcie. Wzrok miał skierowany w zupełnie inną stronę. Znad fotela unosiła się strużka dymu, podkreślana przez światło księżyca, które wpadało przez chude i wysokie okno.
— Jak się czujesz? – zapytał.
Nie miał śmiałości, żeby na mnie spojrzeć. Czuł się tak samo podle.
Objęłam swoją sylwetkę ramionami, bo trafił mnie ostry podmuch arktycznego powietrza.
— Jakbym straciła najlepszego przyjaciela – wyszeptałam.
Do tej pory uważałam, że takie rzeczy zdarzały się jedynie rodzinom z marginesu społecznego. My byliśmy marginesem nakreślonym złotym atramentem w zeszycie z kartkami z pergaminu, ozdobionym okładką wykonaną z masy perłowej.
— Chcesz przestać się ze mną przyjaźnić – stwierdził.
Przełknęłam ślinę. Nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Nie byłam w stanie nawet wydrapać tej ukrytej pod skórą obawy, że mógłby mnie potraktować jak jedną ze swoich zaliczonych przygód i się mnie pozbyć ze swojego serca.
Nie powinnam o nim myśleć w ten sposób, ale nie potrafiłam się cofnąć do nieświadomości. Zło zawładnęło moimi myślami.
— Nie chcę... – zakwiliłam cicho.
Pragnęłam podbiec i rzucić mu się na szyję, ale jednocześnie coś odpychało mnie na drugi koniec pokoju. Nigdy w życiu nie czułam się tak bardzo jak nic niewarty śmieć.
— Ja też tego nie chcę – odpowiedział.
Przymknęłam oczy. Co mogło mnie oczyścić? Rytuał wody? Rytuał ognia?
Zza ścian przestały docierać hałasy. Zupełnie, jakby ktoś porzucił myśl o tym, żeby nas zabić, wiedząc, że już zrobiliśmy to sami. Byłam pusta.
Usiadłam na podłodze, skrzyżowałam nogi.
Włożyłam rękę do kieszeni szlafroka i obracałam nią leniwie, aż dosięgnęłam do swojego smartfona. Przyciągnęłam go pod nos i wybrałam z biblioteki utwór Song to the Siren Tima Buckley'a. Mój brat nie miał gustu muzycznego. Nie wiedział nawet, po kim dostał imię.
Tim Buckley był wokalistą, kompozytorem, poetą. Oszukał klub 27 i przedawkował heroinę dopiero pół roku po dwudziestych ósmych urodzinach.
Wsłuchiwałam się w folkowy tenor rozbrzmiewający przy akompaniamencie gitary akustycznej i zaciskałam zęby z żalu, wyjąc sama do siebie. Cały ocean ciemnych, spienionych fal szumiał w mojej myśli na tle czarnego horyzontu. Nie miałam wątpliwości. Ktoś musiał nam za to zapłacić.
My też zamierzaliśmy oszukać wszystkich.
***
Nie-miejsca to termin, którego autorstwo przypisuje się Marcowi Augé. Francuski antropolog tak określał przestrzenie wypełnione anonimowymi ludźmi: lotniska, dworce, pokoje hotelowe, supermarkety. Stanowiły szlaki tranzytowe, charakteryzowały się zawieszeniem upływu czasu. Co było dziwnego w piciu alkoholu o ósmej rano, kiedy się czekało w hali odlotów? Podczas naszych sześciu tygodni w Gujanie, również i my trwaliśmy zawieszeni w miejscu, czasie, uczuciach i moralności.
Milczeliśmy coraz dłużej. Unikaliśmy patrzenia sobie w oczy. A jednak uzależnienie od przebłysków bezpieczeństwa rozładowywało śmiertelne przerażenie i trzymało nas przy zmysłach zbyt głęboko, żebyśmy potrafili z niego zrezygnować. W krótkich momentach elektrycznego napięcia, tworzyliśmy strefę niewidoczną dla świata, dostępną tylko dla nas. Przez tych kilka chwil nikt nie mógł nas skrzywdzić. Przestawaliśmy myśleć. Stawaliśmy się impulsem.
Kończyliśmy – emocjonalnie rozszarpani.
Niepewni tego, czy zapuszczając się w głęboki las i zostawiając za sobą ścieżkę z pokruszonych słodyczy nie dojdziemy tak daleko, aż w końcu zabraknie nam wody, pożywienia, a z czasem zgubimy też drogę do domu.
Stawałam co rano przed lustrem. Myłam zęby patrząc w umywalkę, spluwałam, płukałam usta, obracałam się plecami do ściany. Żyłam nie w sobie, a obok siebie. Byłam swoją własną sąsiadką. Dziewczyną zza szyby.
Jedyną opcję, jaką widziałam, to rzucić za plecy rozpaloną zapałkę i nigdy – pod żadnym pozorem – nie patrzeć wstecz.
Dopóki pozostawaliśmy bez wizji przyszłości; bez przekonania, czy w ogóle możemy liczyć na jakąkolwiek przyszłość, potrzebowałam dotyku, który potrafił zbudować we mnie poczucie, że wszystko się jakoś ułoży. Dotyku, który pomagał mi uwierzyć, że wciąż jestem żyjącą osobą, zasługującą na miłość oraz szacunek.
Kiedy zostawałam sama, podciągałam kolana pod brodę i otulałam się ramionami. Krew spływała ze ścian. Robiło mi się duszno. Wciąż wydawało mi się, że do naszego domku wpada ekipa w moro i z karabinami przewieszonymi przez ramiona, rozlega się hałas wyłamywanych drzwi, żołnierze zrzucają dekoracje z szafek, przewracają meble. Zagradzają nam drogę ucieczki, wywlekają nas siłą na polanę. Mężczyźni z zasłoniętymi twarzami ciągną mnie za włosy. Rozkazują klęczeć z rękami założonymi za głowę.
Po tamtej pierwszej nocy strzały powtórzyły się jeszcze kilkakrotnie. Telefon tracił sygnał, jak na zawołanie. Tkwiliśmy w luksusowym więzieniu na łasce i niełasce szefa kartelu narkotykowego.
Siedziałam na łóżku, wpatrując się bez celu we własne stopy. Dni, godziny, tygodnie zlewały mi się w jedną, bezwartościową masę. Powoli topiła się w niej nadzieja, moje marzenia o jakimkolwiek normalnym życiu.
Usłyszałam drzwi otwierające się na całą szerokość. Natychmiast zadrżałam i równocześnie wstrzymałam oddech. Z lękiem przeniosłam oczy na wysoką sylwetkę wchodzącą do mojego pokoju i głęboko wypuściłam powietrze, widząc tam swojego brata.
— Nie zgadniesz, co znalazłem – pochwalił się Tim, wyglądając niespodziewanie wesoło. Powód tej radości wyjaśnił się, gdy ujrzałam w jego dłoni cały worek marihuany. Przewróciłam oczami.
Zauważył, że siedzę skulona, z ustami zaciśniętymi tak twardo, że aż posiniały. Natychmiast starł z twarzy durnowaty uśmieszek i zbliżył się do łóżka, żeby mnie pogłaskać. Odtrąciłam jego rękę. Docisnęłam kolana do klatki piersiowej jeszcze mocniej, zbijając się w nastroszoną kulkę. Nie chciałam, żeby mnie dotykał. Chciałam, żeby sobie poszedł.
I żeby został.
I żeby mnie uratował.
Żeby nasze rozmowy mogły jeszcze kiedyś wyglądać normalnie.
— Wymieniłeś już tę nieszczęsną żarówkę, tak jak cię prosiłam trzy dni temu? – spytałam, udając, że nie dosłyszałam jego komentarza.
Tim oparł rękę na biodrze, po czym westchnął. Popatrzył na mnie przygaszonym spojrzeniem. Usiadł na podłodze, przysunął sobie krzesełko, a następnie zaczął skręcać dla nas dwa jointy.
— Chcesz żarówkę? – Wręczył mi owoc swojej ciężkiej pracy. – Zaraz będziesz wybierać kolory.
Wykrzywiłam usta w sarkastycznym uśmiechu. Drażnił mnie jego infantylizm. Tim ignorował moje słowa, kiedy tylko prosiłam go o jakąś banalną przysługę, nawet tak głupią, jak zebranie własnych rzeczy do prania albo włożenie talerza do zmywarki. Próbował mnie rozśmieszyć i przybierał tę wypracowaną bezbronną minę, jakby ona w jego mniemaniu zamykała temat. Miałam zbyt miękkie serce, nie potrafiłam walczyć o swoje, a w dodatku za bardzo irytował mnie nieporządek, co mój brat wykorzystywał w jedenastu przypadkach na dziesięć.
— Toni, nie żartuję – powiedział już poważniejszym i wyraźnie zatroskanym głosem. – Spróbujemy cię wyłączyć. Chodź.
Nie cofał wyciągniętej w moją stronę ręki, więc zdecydowałam, że powinnam skorzystać. Każda rzecz, która pomagała mi choć na chwilę oszukać mój rozpadający się układ nerwowy, była dla mnie zwycięstwem. Przezwyciężyłam opór ponapinanych mięśni i usiadłam tuż obok niego.
Sięgnęłam po leżącą na krzesełku nieco zbyt ekstrawagancką zapalniczkę, odpaliłam nią skręta, a następnie przymknęłam z błogością oczy. Tim z dezaprobatą obserwował pewność siebie i lekkość, z jaką wykonywałam wszystkie te czynności.
— Paliłaś już wcześniej – zauważył.
— Tylko spróbowałam – odpowiedziałam mniej więcej szczerze.
Sama nie potrafiłam ocenić, na ile kierowała mną zwykła, nastoletnia ciekawość, a na ile podświadomie wpychałam się w objęcia destrukcji, ponieważ niepokój o niepewność jutra odkładał się we mnie, wprawiając w ruch zespół wydarzeń, których nie byłam już w stanie powstrzymać. Wiedziałam, że nie było to dobre zachowanie i wcale nie chciałam, żeby w ten sposób wyglądało moje całe życie.
Drobnymi ucieczkami od rzeczywistości rozpoczynałam budowę drogi, która miała mnie zaprowadzić w kierunku odwrotnym od wymarzonego.
Nagle wszystko dookoła zaczęło mnie okrutnie bawić, łącznie z faktem, że Tim przyglądał się mojemu zachowaniu z widoczną rezerwą.
— Na co się tak gapisz? – spytałam ze śmiechem. – Mam ci przypomnieć, kto mnie tego nauczył?
Wróciłam pamięcią do chwili po pogrzebie rodziców, kiedy zapalił przy mnie skręta, a potem jedliśmy pizzę i oglądaliśmy do rana filmy Quentina Tarantino.
— Wyrosłaś na inną osobę, niż ja. – Nie krył rozczarowania. – Myślałem, że jesteś odporna na złe towarzystwo.
Wzruszyłam ramionami.
— Odpuść mi te podwójne standardy – odrzekłam niezbyt uprzejmym tonem. – Spałeś ze mną. Od tej pory masz mnie traktować tak jak dorosłą.
Za którą się – oczywiście – uważałam.
Tim przymknął oczy. Spowijała go jakaś trudna do określenia tajemnica, którą czasem wokół niego wyczuwałam. W końcu odpowiedział mi zdystansowanym głosem:
— My i tak nie mieliśmy szansy na to, żeby być dziećmi.
Powściągnęłam swój uśmiech. Tim niechętnie rozmawiał o swoim dzieciństwie, ale teraz poczułam szansę, żeby pociągnąć go trochę za język.
— Od jak dawna wiedziałeś, że nasi rodzice pracowali dla organizacji? – zaczęłam.
— Od zbyt dawna.
Zaczerpnęłam powietrza, żeby kontynuować rozmowę, ale on mi przerwał:
— Wiesz co? Może ja jednak pójdę wymienić tę żarówkę.
Nagle usłyszeliśmy odgłosy kroków wbiegających po drewnianych schodach. Wymieniliśmy zaskoczone spojrzenia i doszliśmy do wniosku, że to się działo naprawdę. Tim natychmiast kopnął w krzesło i rzucił się do przodu, żeby mnie zasłonić. Wgniótł moje ciało pomiędzy swoje plecy a bok łóżka.
— Kiedy przejdzie przeze mnie pocisk, musisz udawać, że nie żyjesz – wyszeptał, nerwowo błądząc dłonią w okolicy bioder, szukając tam pistoletu, którego przy sobie nie miał.
Uzmysłowiłam sobie, że był gotowy oddać za mnie życie. Otworzyłam jedynie usta. Nie miałam czasu, żeby mu odpowiedzieć.
W drzwiach do naszej sypialni stanął Manuel Mendoza.
Wyglądaliśmy na formy należące do biotopu podłogi, niewyrastające wyżej niż blat stołu, niezależnie od tego, jak bardzo by się starały.
Mendoza przyjrzał się nam pełnym politowania spojrzeniem. Nakreślił w powietrzu linię, pokazując, że podsłuchy znajdowały się w ścianach budynku. Wiedziałam, z jakiego powodu nam o tym powiedział. Natychmiast pomyślałam, że rozbiję swoim ciężarem wszystkie kondygnacje, a potem zapadnę się ze wstydu pod ziemię.
— Niczego nie słyszałem – zapewnił nas znudzonym głosem. – Kiedy już dacie radę wstać, pakujcie się i wracamy do domu – dokończył.
Obrócił się w naszą stronę plecami, oszczędzając sobie dalszych komentarzy. Przygotował dla siebie czarną, mocną kawę, wyszedł z nią na taras i zachowywał się jak element krajobrazu. Musiał trochę poczekać, gdyż pakowanie w tamtym momencie nie było dla nas najłatwiejszą sprawą.
— Myślisz, że naprawdę niczego nie słyszał? – szepnęłam przerażona. Zatoczyłam się, próbując podnieść swoją torbę, która jednak pokonała mnie grawitacją, pacnęła na ziemię, a ja wylądowałam Timowi na ramieniu.
Wiedza, jaką Manu zdobył, była przepotężna.
— Nie. Na pewno nie – uspokoił mnie Tim.
Praca dla Ibaigurenów wymagała od Manu relatywizmu, odporności na perwersje, a przede wszystkim – całkowitego milczenia. To nie przez niego wpadliśmy.
Po prostu nie zakopaliśmy Gujany wystarczająco głęboko, więc przy pierwszej większej nerwowej sytuacji wróciła do nas.
Akt X: Mrs. Robinson
Odrabiałam lekcje. Sam początek semestru nie był zbyt intensywny, ale na pierwszych zajęciach, które miały nas przygotować do świadomego pokierowania swoją karierą, dostaliśmy pewne irytujące zadanie. Musieliśmy zwizualizować swoją przyszłość poprzez wyznaczenie celów długoterminowych, a następnie opisać środki służące do ich osiągnięcia.
Nagimnastykowałam się przy wymyślaniu bzdur, zupełnie jakbym układała projekt dla kogoś idealnego, z warunków laboratoryjnych, gdzie czynniki zewnętrzne, niezależne od nas, w ogóle nie istniały.
Nikt nie mógł być pewien własnego losu. Nawet Hernan Jimenez Moncada mógłby podrzeć swoją kartkę, gdyby po kolejnych wyborach jego ojciec stracił zaplecze polityczne, poszedł do więzienia za korupcję, a cały jego majątek uległby konfiskacie jako pochodzący z przestępstwa. Nazwisko, które jednego dnia stanowiło powód do dumy, drugiego dnia stałoby się kamieniem u szyi.
Moja sytuacja była na tyle niestabilna, że brałam pod uwagę kilka scenariuszy, a żaden z nich nie nadawał się do odczytania przed grupą zajęciową.
Parę godzin później musiałam wymyślać jeszcze jeden.
Złapałam się na sam koniec tej awantury.
— ...tak więc nie jesteś już nam do niczego potrzebny. – Usłyszałam głos Alejandry zza niedomkniętych drzwi gabinetu.
— Jeśli wykreślenie mnie z rady nadzorczej oznacza, że nie muszę lecieć z twoim jebniętym ojcem do Rio, to chyba się zatnę przy goleniu z tej całej rozpaczy – ironizował Tim.
Koncern kawowy Guerra y Paz dokonywał fuzji z brazylijskim gigantem. Mój brat wypełniał do tej pory rolę ciała głosującego według wytycznych, ale w obliczu nowej sytuacji ten układ się zmieniał.
— Do twojej wiadomości – syknęła Alex złowrogo. – Amado powiedział, że zastąpiłam cię tak, że nawet nie zauważył różnicy. Moim zdaniem, byłam lepsza, bo nikomu nie zgubiłam dwudziestu milionów dolarów. Jak myślisz, czy kiedy następnym razem ty będziesz się chował, żeby nie odstrzelili ci tego twojego potarganego nieszczęścia, powinnam też chodzić razem z nimi na kurwy?
Podbiegłam na paluszkach do ściany, a następnie odsunęłam włosy i przycisnęłam ucho do powierzchni zdobionej tapetą. To ja byłam tym potarganym nieszczęściem.
— Naprawdę nie rozumiem – warknął mój brat. – Kiedy chcesz mi ubliżyć, musisz do wszystkiego, dosłownie do wszystkiego, zawsze włączać Toni.
— A jakim prawem ty nazywasz mojego ojca jebniętym? – krzyknęła Alex.
— A co, może nie jest? – Rozpoznawałam po głosie, że Tim był na granicy wytrzymałości. – Toni to tylko dziecko. Czy ona ci coś zrobiła? Nie wiem. Nasikała ci do torebki?
Przełknęłam ślinę. Poczułam tę lekką niezręczność.
— Mówię o niej, żebyś pamiętał, że oboje jesteście dla mnie zwykłymi śmieciami – Alejandra obniżyła swój głos. – W każdej chwili mogę zadzwonić do ambasady amerykańskiej i opowiedzieć o tym, co trzymasz pod podłogą.
Po chwili usłyszałam huk drzwi i stukot obcasów na marmurowej posadzce. Alejandra wyjeżdżała na lotnisko, skąd leciała ze swoją upiorną rodziną do Rio, by uczestniczyć w kolejnym etapie fuzji przedsiębiorstw. Szybko zawróciłam, żeby się ukryć w łazience.
Zamknęłam po cichu drzwi i zacisnęłam pięści ze złości. Jakim ona była podłym człowiekiem. Pracowała dla Amado Ibaigurena tak samo, jak i mój brat. W dodatku nie potrafiła oszacować niebezpieczeństwa grożącego jej ze strony kartelu, bo uważała się za świętość, zapominając, że narkotykowi bossowie potrafili powiesić w publicznym miejscu okaleczone zwłoki absolutnie każdego.
Gdy tylko huragan wyfrunął z domu, podreptałam do gabinetu, żeby porozmawiać z Timem.
— Mam jej dosyć, przysięgam, mam jej dosyć. – Mój brat opierał się plecami o biurko, zasłaniał dłońmi twarz i z irytacją szarpał swoje włosy.
Tim i Alex nie cierpieli się z całego serca. Ona konsekwentnie odmawiała rozwodu i używała szantażu, żeby jej rodzina mogła korzystać z darmowego eksperta, więc Tim miał prawo do złości. Rozumiałam to. Nie przyszłam tu jednak wysłuchiwać gorzkich żali na Alejandrę.
Podeszłam do niego i złapałam go za nadgarstki, odciągając je od jego twarzy.
— Jak myślisz, co to znaczy, że zastąpiła cię bez problemu? Czy Ibaigurenowie mogą cię usunąć, skoro nie jesteś im potrzebny?
— Jestem im potrzebny – Tim wydawał się bardziej rozzłoszczony niż uspokojony. – Wiesz, co Amado powiedział? Że od początku wiedział, że jestem niewinny, bo po mnie spodziewa się bardziej wyrafinowanej zdrady. Gujana miała być tylko lekcją na przyszłość.
— Lekcją na przyszłość?
Brakowało mi słów, w których umiałabym wyrazić swoją nienawiść.
Ten miesiąc zniszczył naszą relację w sposób niemożliwy do naprawienia, upokorzył, a wszystko w imię pieniędzy, o których Ibaiguren wiedział, że Tim ich nie ukradł.
Przed oczami stanęła mi scena, w której szef organizacji zaprasza mojego brata na spotkanie do rezydencji za miastem, piją whisky z lodem, rozmawiają o najlepszych restauracjach w Kolumbii, a tu nagle wchodzi ochrona, nasz znajomy Manuel zamyka drzwi, blokuje klamkę, natomiast Amado mówi, że dziękuje za te wszystkie lata i że to nic osobistego, ale...
Łzy napłynęły mi do oczu. Otarłam je. Nieco zbyt nerwowo, bo zapiekło. Znowu miałam przy sobie ten znajomy, orzeźwiający zapach wody kolońskiej, który poruszył we mnie nerw sentymentalizmu i rozbroił mnie całkowicie. Gdyby tej jedynej osobie, którą tak bardzo kochałam i z którą mnie tyle łączyło, miałaby stać się krzywda...
Zawyłam z żalu i nie mogłam się uspokoić, a elegancka, ciemnogranatowa koszula, w którą wtuliłam policzek, nabierała wody, jakby miała za chwilę utonąć.
Tim spokojnie zamknął mnie w ramionach i wyjaśnił, co zamierza zrobić. Tłumaczył, w jaki sposób wyprowadza się pieniądze ciągiem transakcji bankowych przy użyciu fałszywych tożsamości. Punkt po punkcie przeprowadził mnie przez etapy swojego planu, a ja myślałam, że mam po swojej stronie najmądrzejszego człowieka na świecie.
To było krótkie, intensywne i oczyszczające jak burza z gradem podczas upałów. Od rozpaczy przeszliśmy do świętowania, jakby nasz cel nagle znalazł się na wyciągnięcie ręki. Sądziliśmy, że mamy kontrolę w każdym elemencie. Ale pycha kroczy...
— Żałuję, że nie zobaczę miny Alex, kiedy już będzie po wszystkim – zaśmiał się Tim. Hodował pod skórą cierń, którego nie dało się usunąć.
— Ja nie będę o niej myślała nawet przez jeden dzień – parsknęłam. – I ty też nie powinieneś, bo to zaślepia.
— Masz rację – potwierdził.
Na tym powinien był skończyć, a ja powinnam była wyjść z pokoju i iść do siebie, żeby powtarzać słówka z francuskiego. Ale nie, on powiedział coś jeszcze.
— Chcę cię przelecieć na stole w jadalni. W miejscu, w którym Alex je swoje super foodsy.
Wybuchnęłam śmiechem na samą myśl o pranku, który zapowiadał się na rewelacyjny.
Nie pozostawiliśmy niczego w rękach przypadku. Tim poprosił personel domowy o wyjście, tłumacząc, że Manuel Mendoza za chwilę przyjedzie z zakładnikiem, a ja sprawdziłam numer lotu rejsowego do Rio de Janeiro. Odleciał zgodnie z planem.
To zdarzenie zostało jednak ze mną na całe życie. Stawało mi przed oczami w dzień, i gdy się budziłam w środku nocy. Było jak tatuaż po wewnętrznej stronie powieki, który mogłam ścierać bez litości drapakiem do usuwania spalenizny, a on nie zmieniał położenia choćby o milimetr.
Za nami stała Alex i kręciła całe zdarzenie swoim wielkim smartfonem. Ten oddech, który wtedy zaczerpnęłam, trzymałam w płucach chyba przez kolejnych kilka minut.
Nakryła nas w najbardziej poniżającym momencie.
— Pokłóciłam się ze swoim jebniętym ojcem – powiedziała niemal bezdźwięcznie, opuszczając telefon. Patrzyła pusto przed siebie.
A potem nastąpił ten słynny, zapowiadany przez Majów koniec świata.
Pół godziny później już szłam donikąd po dziurawym chodniku, telepiąc kółkami mojej walizki, wpadając w kałuże. Przeklęta na wieki, niechciana nigdzie, z policzkami tak ostro piekącymi ze wstydu, że rozbijające się na nich miękkie kropelki zacinającego deszczu nie były w stanie przynieść im ukojenia.
Wtedy w głowie miałam tylko to, co mogło stać się ze mną. Dzisiaj myślę, że w zaciszu swojej ogromnej sypialni, siedząc samotnie na łóżku z lampką wina ustawioną na nocnej szafce, rozpuszczając swoje długie, ciemnorude włosy, Alejandra czuła się tak samo.
Tak bardzo chciałabym cofnąć czas. Nie dla swojej utraconej wygody. Dla nas wszystkich.
Norte del Valle przez cały czas mieli zaginione pieniądze u siebie. Woleli nas pozabijać, zanim sprawdzili swoje własne kryjówki. Amado Ibaiguren osobiście zajął się ich księgowością, udowadniając przy okazji, że próba oszukania go to wchodzenie na pole minowe.
Wszyscy skończyliśmy w tym domu z rozwalonym życiem, a od nikogo nie usłyszeliśmy nawet zwykłego przepraszam.
To dlatego w Kolumbii rzucamy się na emocje. Chcemy przeżywać mocniej i głębiej. Szybko. Jak najwięcej. Wszystko naraz. Kolor tu nie jest zwykłym kolorem. Jest bezgwiezdnym niebem w letnią noc. Ma smak soczystej, słodko-kwaśnej borówki. Ma zapach wilgotnej trawy. Ognia z festynu. Ma teksturę, mikroskopijne banieczki. Dopóki jeszcze tu jesteśmy.
***
Tim odwiedził mnie w budynku szkoły dopiero dwa tygodnie później. Wręczył mi nowy telefon do kontaktów ze sobą oraz trzysta dolarów.
— Tylko tyle udało mi się schować – mruknął niezadowolony. – Cały dom do góry nogami.
Zwlekał ze spotkaniem, bo liczył, że do tego czasu zdoła mi przekazać chociaż jedną optymistyczną wiadomość. Nie było żadnej. Alejandra wieczorami sprawdzała jego rachunki osobiste i księgi prowadzone dla Ibaigurenów, żeby się upewnić, czy nie znikają nieprzewidziane pieniądze. Zapowiedziała, że opublikuje nasz film w internecie, jeśli tylko nabierze podejrzenia, że Tim może mi pomagać finansowo. Zamierzała się w pełni rozkoszować moim trzaśnięciem o glebę.
Kupiliśmy sobie po kawie z automatu i usiedliśmy na podłogowych wypastowanych kafelkach. Patrzyłam tępo na przeciwległą ścianę.
Musiałam rozpocząć od najważniejszego. Od rzeczy, bez której nie byłoby dalszej części tej rozmowy.
— Chciałabym wrócić do naszych relacji sprzed Gujany.
Zapanowała cisza.
Z każdą upływającą sekundą czułam, że oczekiwana długość mojego życia skracała się co najmniej o rok. Nie potrafiłam obdarzyć Tima spojrzeniem w takim momencie, bo wiedziałam, że będę się leczyć z tego jeszcze przez długie lata.
— Wiem – odezwał się wreszcie. – Twoje szczęście jest czymś, na czym zależy mi najbardziej na świecie – powiedział, a ja miałam wrażenie, że świeżo zastrupione rany otwierają się ponownie i zalewają szkolną posadzkę wodospadem krwi. – Ta relacja jest dla ciebie zaprzeczeniem szczęścia.
Pocieszało mnie to, że oboje byliśmy po tej samej stronie.
Chyba.
— Potrafisz coś wymyślić, prawda? – zapytałam, jakąś tlącą się iskierką nadziei nie mogąc się pogodzić z losem, który na mnie czekał po wyjściu z budynku. Byłam jak ten kurczak, który biegał pomimo odcięcia głowy.
— Nie zamierzam ryzykować – odrzekł Tim chłodno, dając do zrozumienia, że nie planuje negocjacji. – Wyczerpałem już limit błędów. Nie popełnię kolejnego.
Zacisnął z całej siły palce na kubku termicznym, który przyniósł ze sobą, wiedząc, że triggerowało mnie wykorzystywanie jednorazówek.
— Próbowałam udzielać korepetycji – zaczęłam nieśmiało opisywać swoje przygody z próbą zdobycia jakiegoś dochodu. – Rodzice Carmen wyrzucili mnie, zanim zdążyłam podejść do drzwi.
Tim prychnął, aż kropelki kawy wylądowały na jego jasnych spodniach.
— Przypomnij mi, żebym wystawił im rachunek za konsultacje przy waszych grupowych projektach. – Ostrożnie strzepnął z kolan kilka mokrych drobinek. – Policzę Sanchezom według swojej stawki.
— Dwie osoby naciągnęły mnie na darmowe lekcje próbne... – Przeszłam do opisu losów ogłoszenia zamieszczonego w internecie. – Parę osób pytało o referencje, których nie miałam...
— Poważnie? – Skrzywił się Tim. – Jedyne, czego się nauczyłaś mieszkając ze mną, to jak schować paczkę papierosów? Napisz sobie sama, wydrukuj. Podaj numer telefonu do mnie i do Carmen.
Zbliżałam się do najtrudniejszego. Musiałam mu opowiedzieć, co zamierzałam zrobić z własnym życiem.
— Oboje wiemy, że z tego nie będzie pieniędzy, prawda?
Korepetycje byłyby dobrym pomysłem, gdybym prowadziła grafik z kilkuosobowymi grupami. Na razie zapowiadało się na jednego ucznia w tygodniu, który zaoferował mi dziesięć dolarów za godzinę. Nawet gdybym przyjmowała po trzech uczniów dziennie, nie dawałoby mi tyle pieniędzy, co piętnaście minut na kolanach w klubie.
Przez cały czas musiałam mieć na uwadze to, że w każdej chwili mogliśmy zostać rozdzieleni i musiałabym uciekać z Kolumbii na własną rękę. Potrzebowałam pieniędzy.
— Zgłoś się jako pomoc kuchenna – zasugerował. – Jesteś naprawdę dobra. Mogą cię awansować.
— W chujowych miejscach nie płacą. W porządnych jest konkurencja – zaprezentowałam mu krótki przegląd branży gastronomicznej.
— Nie myśl o tym, Toni – wypalił nagle.
— Skąd wiesz, o czym...
— Mam aplikację do czytania w myślach – przerwał mi zrezygnowanym głosem, odchylając się mocno do tyłu, żeby popatrzeć w sufit. – Ta praca zniszczy ci głowę.
Parsknęłam na cały głos.
— Martwisz się o moją głowę? Teraz? Kiedy już jest zniszczona?
Zaniosłam się pustym śmiechem.
Zdawało mi się, że mam pojęcie, jak głębokie było jezioro, do którego wchodziłam. Koncentrowałam się na tym, żeby dopłynąć na drugą stronę, która majaczyła gdzieś czubkami drzew na horyzoncie. Obie stopy wciąż jednak trzymałam bezpiecznie na brzegu.
Tim położył swoją dłoń na mojej i zacisnął na niej palce z taką siłą, że aż myślałam, że popękają mi kości.
— Podjęłam decyzję – powiedziałam stanowczo, chociaż wszystko we mnie krzyczało, żeby obrócić się w drugą stronę i biec przed siebie. – Proszę cię, żebyś ją uszanował.
Tim zgarnął mnie bez słowa pomiędzy swoje ramiona, zamykając mnie w nich niczym list z rozkazem użycia broni atomowej. Czułam, jak jego mięśnie drżały, a po moich policzkach spływały jego gorące łzy.
Po raz pierwszy i ostatni zobaczyłam, jak Timmy płakał.
— Przysięgam ci, Toni – szeptał łamiącym się głosem. – Teraz mi w to nie uwierzysz, ale przysięgam. Weźmiemy sobie ten świat. Kawałek po kawałku.
Ja, która płakałam przez całe życie przy każdej okazji, w tym jedynym momencie nie potrafiłam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top