1.2. "Quien manda aqui"

Ilość wyrazów: 7974

⛔: praca seksualna, śmierć, wulgaryzmy, awantury domowe, dużo niepokojących treści, substancje odurzające

***

Wskazówki na plastikowym zegarze przed stacją metra pokazywały godzinę piątą nad ranem. Szybkim krokiem zmierzałam w kierunku betonowych schodów, prowadzących do tunelu, z którego odjeżdżały pociągi. Wsunęłam dłonie głęboko w kieszenie jeansów i otrzepałam się z zimna. Rześki, poranny chłód mieszał się z zapachem kończącej się nocy. Świeże powietrze walczyło w podziemnym korytarzu o dominację z mdłym kwasem wymiotów, które ktoś właśnie zabrał ze sobą na podeszwie swojego buta. Niektóre ze ścian pachniały sosem czosnkowym. Inne – przesmażonym sto razy olejem.

Pokonywałam kolejne stopnie przybliżające mnie do platformy. Zastanawiałam się nad pomysłem, o którym rozmawiałam z Hernanem parę godzin temu. Specjalnie dla niego odszukałam na Instagramie profil Aurélie Desjardins. Z ekranu mojego taniego MyPhone'a, produkowanego na Filipinach, błysnęło szlachetne tło, brylanty oraz perfekcyjnie ułożone pasma platynowych włosów. Błękitnooka dziewczyna o idealnie proporcjonalnej twarzy pozowała do artystycznego zdjęcia, szczupłymi palcami kartkując magazyn wydany na kredowym papierze.

Aurélie Desjardins była córką ambasadora Francji. Modelką. Absolwentką stosunków międzynarodowych. Nieoficjalną kobietą Amado Ibaigurena. Jej ojciec gwarantował naszej organizacji bezpieczeństwo przy wyładunku produktu we francuskich portach. Ona sama reklamowała na Instagramie ubrania od znanych projektantów.

Hernan przysunął się do mnie i zajrzał w ekran, opierając brodę na moim ramieniu.

— A co to za flexowa szmata? – zaciekawił się, zanim odnalazł u góry profilu jej dość znane nazwisko.

Arystokraci, z którymi miałam do czynienia, nie eksponowali ogromnych nadruków z nazwami popularnych brandów. Dla nich to był szczyt złego gustu. Oni rozpoznawali się inaczej. Na przykład po jakimś zegarku, na który musieli zapisywać się z dziesięcioletnim wyprzedzeniem, bo zdobiła go kropka wykonana farbą z roztopionego malachitu, wydobywanego jedynie podczas całkowitego zaćmienia słońca.

— Nie, no, w sensie, z czym ja mam iść do ludzi, kiedy rynek kształtuje się w taki sposób? – zapytałam, lekko podłamana.

Nie dostrzegałam w sobie niczego, co mogłoby zainteresować ojców tych chłopaków, którzy odwracali mnie tyłem do siebie, a następnie opierali moje ręce o ścianę w toalecie na końcu korytarza. Nie byłam żadną obezwładniającą pięknością. Mojej atletycznej sylwetce brakowało piersi. Wcięcia w talii. Twarz ciągnęła się w nieskończoność. Jak u konia. Czasem aż się dziwiłam, jak to się stało, że uszy wyrosły mi w prawidłowym miejscu. Młodość wydawała się moim jedynym poważnym atutem, ale przecież nie byłam też już i dziewicą. W klubie pewnie dałoby się łatwiej znaleźć takiego chłopaka, który mnie jeszcze nie miał, niż takiego, który już tego doświadczył.

W odpowiedzi, Hernan otaksował mnie wzrokiem, jakby chciał wyrazić w ten sposób opinię, że on nie narzeka. Pospiesznie spuściłam głowę. Poczułam falę ciepła rozlewającą się w podbrzuszu. Zrobiło mi się naprawdę przyjemnie. Aż pozwoliłam mu dopalić papierosa, którego trzymałam między palcami.

— Przecież ktoś taki jak mój stary nie może ruchać randomowych lasek – wyjaśnił. – Wszystkie są sprawdzone – dodał.

Skinęłam głową na potwierdzenie. Potrafiłam to zrozumieć. Osobom z pierwszych stron gazet nie zależało na skandalach obyczajowych. Ktoś taki, jak Amado Ibaiguren, nie mógł wpuścić do swojego domu kobiety o pochodzeniu, którego nie był pewien. Nie przy interesach, które tam prowadził.

— Przede wszystkim, oni nie umawiają się w kółko z tymi samymi dziewczynami, bo im się nudzą – tłumaczył dalej Hernan. – Dlatego nie musisz być super piękna czy mądra. Wcale nie powiedziałem, że moim zdaniem nie jesteś.

Natychmiast mnie wyprostowało. Czy ja się przesłyszałam, czy on właśnie obdarował mnie najbardziej nonszalancko rzuconym komplementem w historii tej ubikacji? Czułam się onieśmielona. Szybko zauważyłam, że wyobrażam sobie więcej niż powinnam. Zarzuciłam włosy na policzki, żeby zasłonić rumieńce. W razie czego, zamierzałam się bronić: – Powiem mu, że zrobiłam się czerwona po alkoholu.

— Po prostu wystarczy, że jesteś nowa – dokończył. – Ale jak kogoś zainteresujesz na tyle, że będzie chciał cię utrzymywać, to studia masz załatwione.

Hernan wpadł na ciekawy trop. Musiałam to przyznać. Długofalowe korzyści istniały. Nie ryzykowałam właściwie niczym, poza odrzuceniem i wyśmianiem, a to nie była dla mnie nowość. Raczej codzienność zawodowa. Odblokowałam ekran telefonu i otworzyłam WhatsAppa. Poprosiłam swojego brata o spotkanie.

Akt III: Tim

Toni, lat 5 – retrospekcja

Tim stanowił dla mnie nieosiągalny wzór perfekcji. Przychodził na obiad do apartamentu, w którym mieszkałam z rodzicami. Nawet nie patrzył na tę kilkuletnią dziewczynkę, sadzaną przy stole z dorosłymi, chociaż ona siedziała najprościej i najgrzeczniej, jak się tylko dało. Kierowała swoje czekoladowe oczka w stronę mamy, pragnąc napotkać jej łagodny uśmiech i akceptujące skinięcie głowy. Toni zawsze słuchała rodziców. Potrafiła się zachować w trakcie posiłku. Przynosiła ze szkoły bardzo dobre stopnie.

Kiedy mama była zadowolona, siadała na kanapie i poprawiała swoją elegancką garsonkę. Pozwalała małej Toni wdrapać się sobie na kolana, zarzucić ręce wokół szyi i przytulić się tak mocno, jak tylko dawały radę jej drobne, dziecięce ramiona. To była nagroda. Robiłam wszystko, żeby na nią zasłużyć. Miałam jednak świadomość, że choćbym z całych sił się starała, i tak nigdy nie będę tak wyjątkowa, jak mój brat. Mr. Genius.

Przez większość czasu Tim siedział zamknięty na klucz w swoim pokoju, z oczami zatopionymi w podręcznikach albo w serialach science-fiction i nie chciał mieć z nami wszystkimi niczego wspólnego. Narzekał, że bez przerwy płaczę. Za głośno się bawię. Tupię, kiedy chodzę. Przeszkadzam mu we wszystkim. Chociaż naprawdę próbowałam, ciągle robiłam wszystko źle. Zawsze czułam się winna. Marzyłam, żeby mnie kochał. Próbowałam się do niego przytulić, jednak on zamykał przede mną drzwi. W końcu zrozumiałam, że nie zasłużyłam na to, żeby obdarował mnie choćby najdrobniejszym kawałkiem swojego uczucia. Nie byłam wystarczająco dobra.

Ostatecznie wyprowadził się po naszej przeprowadzce z Kostaryki do Kolumbii.

Tutejsze liceum zaproponowało mu indywidualny program nauczania, opracowany dla największych talentów matematycznych w kraju. I to właśnie ten fakt stanowił główną oś konfliktu pomiędzy mną a nim, oraz pomiędzy nim a rodzicami.

Pięcioletnia Toni stała przed zatrzaśniętą jej przed nosem połacią bejcowanego drewna. W rączce trzymała misia, którego chciała pokazać Timowi. Łapki misia ciągnęły się po podłodze. Toni pochyliła główkę. Walczyła, żeby się nie rozpłakać. Chciała być dzielna. Łzy wielkie jak ziarna grochu wypływały z małych, czekoladowych oczek, spływały po zaróżowionych policzkach i roztrzaskiwały się o podłogowe deski.

Nagle drzwi otworzyły się z wielkim hukiem. Niemal uderzyły w Toni i rozgniotły ją razem z jej misiem po ścianie. Tim wykopał na środek dwie duże walizki, a następnie poszedł do salonu, w którym siedzieli rodzice. Powiedział, że ma dosyć. Pytał, jak ma zdawać egzaminy na czołowe amerykańskie uniwersytety i osiągnąć cokolwiek w życiu, skoro ich nowy, świecący bachor biega po przedpokoju i przerywa mu naukę.

Mama zamknęła drzwi do salonu. Wzięła mnie na ręce i zaniosła do kuchni. Tata rozmawiał w tym czasie z Timem. Zawsze uważałam nas za prawdziwą rodzinę, dlatego nie rozumiałam, z jakiego powodu w wyłapywanych strzępach rozmowy Tim opowiadał o mnie, jakbym była jakąś inną kategorią dziecka. Wydawało mi się, że to moja wina. Przysięgałam sobie, że już nigdy nie będę biegać po przedpokoju.

— Nie przejmuj się nim, Tońciu – szeptała mama i kołysała mnie w ramionach, chociaż zaczynałam już swoje ważyć. – Jesteś naszą ukochaną córeczką. Dla mamy i taty zawsze będziesz największym skarbem.

Rozkleiłam się na dobre. Moi rodzice również byli dla mnie największym skarbem. Mama przytuliła mnie do siebie tak mocno, że aż wyjątkowo zapomniała zwrócić mi uwagi, że powinnam popracować nad zachowaniem, jeżeli zależało mi na tym, żeby inni ludzie mnie szanowali.

***

Toni, lat 17 – chwila obecna

Złapałam pierwszy poranny kurs linii B metra. Medellin było miastem z najlepszym transportem publicznym w Kolumbii i jedynym, które posiadało metro.

Miałam do przejechania kilka przystanków. Bez żadnego celu, starając się po prostu nie zasnąć w ciepłym wagonie, przeleciałam wzrokiem po sylwetkach współpasażerów. Zauważyłam imprezowiczów, którzy dzielili się refleksjami po przeżytej nocy. Odróżniali się od ludzi o poważnych twarzach, podróżujących o tej godzinie do pracy. Przykleiłam się czołem do szyby. Przez chwilę walczyłam z narastającym znużeniem. Ciągle byłam pijana, ale już zaczynały dawać o sobie znać pierwsze oznaki kaca. Powinnam sięgnąć do torebki po butelkę wody, jednak nie chciało mi się jej odkręcać. Bałam się, że kiedy otworzę suwak torebki i zacznę grzebać w jej środku, mój błędnik dostanie rozstroju i zwymiotuję sobie na spodnie. Pogrążyłam się w poimprezowym letargu. Z braku lepszych opcji, zamknęłam oczy.

Moje myśli skakały swobodnie. Nie hamowałam ich niczym. Brakowało mi siły. Spontanicznie przeniosłam się do dnia, w którym zakończyło się moje dzieciństwo. Jeden z najgorszych dni mojego życia. Paradoksalnie – wcale nie najgorszy. Ale od tamtego momentu pastelowy krajobraz przepasany tęczową wstęgą gwałtownie się uciął. Zastąpiły go czarno-szare, postindustrialne, monochromatyczne pejzaże.

Toni, lat 10 – retrospekcja

Minęło ponad siedem lat i dwa miesiące, odkąd spojrzałam wymownie na pannę Sophie, próbując dać jej do zrozumienia, że już dawno wykonałam to, o co prosiła. Jednak guwernantka w szarych, lnianych spodniach i białej koszuli nie zwracała na mnie uwagi. Z niepokojem wyglądała przez okno naszego loftu na gwarną, turystyczną ulicę. Moi rodzice już dwie godziny temu powinni wrócić z pracy. W ich biurze nikt nie odbierał telefonu. Nie było sygnału.

Ja – nieświadoma zagrożenia – zachowywałam stoicki spokój. Mama mi powtarzała, że w niektóre dni dostają nieco więcej zleceń. Muszą je dokończyć. Powinnam siedzieć w domu i grzecznie czekać. Nie mazać się. Nie histeryzować. Być dużą dziewczynką.

Nie zostawałam przecież sama. Zawsze ktoś się mną opiekował. Kiedyś niania. Później jedna z korepetytorek. Albo nasza gospodyni, która przychodziła na kilka godzin, żeby posprzątać mieszkanie i ugotować obiad.

Ciszę w wysokim pomieszczeniu ze ścianami z czerwonej cegły wypełnił wreszcie dźwięk dzwonka telefonu stacjonarnego. Panna Sophie natychmiast pobiegła do stolika, żeby podnieść słuchawkę. Z jej gardła, w odpowiedzi na czyjś głos, wydobywały się pojedyncze, zduszone słowa. Po raz pierwszy ogarnęło mnie złe przeczucie. Do tej pory nie musiałam takich mieć, bo mama i tata zawsze potrafili mnie obronić. Guwernantka drżącą dłonią odłożyła słuchawkę i podeszła do mnie. Usiadłam prosto na krześle i przyjrzałam się uważnie jej pobladłej twarzy. Panna Sophie na co dzień konwersowała ze mną po francusku. Teraz z rozkojarzenia powiedziała po hiszpańsku:

— Twój brat przyleci do domu za około pięć godzin. Twoi rodzice... – przerwała w pół zdania, żeby znaleźć w sobie odwagę na wypowiedzenie jego drugiej części. – Na razie nie będą mogli – dokończyła z trudem.

Cóż z tego, że pensja panny Sophie znacznie przewyższała średnią krajową. Nie pokrywała konieczności poinformowania dziesięciolatki o tym, co się wydarzyło w jednym z kolumbijskich biurowców.

Musiał to zrobić on. Człowiek, który się do mnie nie odzywał. Który zaledwie rok wcześniej reprezentował drużynę Kolumbii na światowej olimpiadzie matematycznej w Holandii, gdzie jako jeden z kilkunastu licealistów z całego świata rozwiązał poprawnie wszystkie zadania, dzięki czemu otrzymał stypendium amerykańskiego Princeton. Uczelni, której Wydział Ekonomiczny jest uznawany za najlepszy na świecie. A mój brat oczywiście z marszu został jego najlepszym studentem. Może i przyjęłam na tym etapie do wiadomości, że Tim nie potrafi znaleźć dla mnie miejsca w swoim sercu, ale i tak wypełniłam się taką dumą, że chyba mogłabym z niej pęknąć. 

Teraz, gdy stał w drzwiach pomiędzy przedpokojem a salonem, z kapturem naciągniętym na głowę, ani trochę nie przypominał wywyższającego się chłopaka, do którego nie wolno było się zbliżyć, żeby nie przeszkodzić mu w przeprowadzaniu na wpół-uświęconej czynności, jaką była jego koncentracja. Te śliczne, brązowe oczy, wróciły do Kolumbii kompletnie zagubione. Na twarzy brakowało aroganckiego uśmiechu, którym Tim zawsze obdarowywał ludzi niedających rady nadążyć za jego myślami. Czyli – w skrócie – wszystkich ludzi. Jedyne, co potrafiłam w nim dostrzec, to czystą, wydestylowaną rezygnację.

Bez słowa wręczył pannie Sophie kilka banknotów i zasugerował jej wzrokiem, żeby wyszła.

Poczekał, aż zatrzasną się drzwi do mieszkania. Wzruszył ramionami. Nie miał zamiaru pozasuwać zamków. Gdyby komuś zależało, żeby się do nas dostać, roztrzaskanie klamki wystrzałem z półautomatu zajęłoby mu niewiele ponad sekundę.

Skierował swoje kroki prosto do mnie. Wiedziałam, że stało się coś strasznego. Nie chciałam tego usłyszeć. Poprawiłam swoją pozycję na krześle i z całych sił zacisnęłam piąstki na brzegu aksamitnej, granatowej spódniczki.

Tim kucnął przy mnie i podparł się dłonią o krawędź krzesła, u styku białego drewna z miękką, atłasową poduszką. Odnalazł moje oczy. Byłam pewna, że rodzice mieli wypadek samochodowy. Coraz mocniej docierało do mnie, że był on śmiertelny. To mogła być bomba. Porwanie. Przypadkowa strzelanina. W Kolumbii wciąż trwała wojna domowa. Łzy pojawiły się na moich spojówkach, zanim Tim zdążył wyrzucić ze swych ust choćby jedno słowo.

— Zostaliśmy sami – zdecydował się w końcu przerwać przedłużającą się ciszę.

Powiedział to krótko. Bez ozdobników.

— Możemy liczyć tylko na siebie.

Przed oczami miałam kołowrotek. Helikopter. Wydawało mi się, że pokój obraca się we wszystkich kierunkach jednocześnie. Przypomniałam sobie mamę. Idealną, elegancką damę z lokami czarnych włosów sięgających za ramiona i z grubym naszyjnikiem ze złota, podkreślającym jej smukłą szyję. Widziałam, jak wchodzi do salonu. Podchodzi do mnie. Pyta, jak minął dzień, jak poszły mi lekcje. Próbowałam wyciągnąć do niej ręce, żeby móc po raz ostatni poczuć ciepło jej skóry, lecz powoli ten obraz zaczynał się rozmazywać. Dotarło do mnie, że już nigdy więcej się nie zobaczymy. Nie będzie moją przyjaciółką ani przewodniczką podczas dorastania. Nie dostanę od niej rad, których mądre matki powinny udzielać swoim córkom. Nigdy już nie usłyszę miękkiego, choć zarazem też stanowczego głosu należącego do kobiety, która odnosiła sukcesy i była dla mnie wzorem do naśladowania.

Tim dał mi chwilę na przyswojenie tej informacji. W miejscu, w którym spodziewałam się odtworzyć z pamięci rysy mojej mamy, widziałam tylko rozbitego chłopaka, z całą urodą odziedziczoną po niej. Wahał się, co powinien mi powiedzieć w dalszej kolejności. W jaki sposób najlepiej zapoznać mnie z sytuacją. Podobno planował zapytać, czy kiedy bawiłam się w policjantów i złodziei, to wolałam być policjantką, czy złodziejką. W końcu uznał, że najuczciwiej będzie przejść od razu do sedna.

— Nasi rodzice prali brudne pieniądze na zlecenie karteli – rzucił od niechcenia. – Obsługiwali firmy z adresami w Kostaryce i na Karaibach. Co miesiąc przechodziły tamtędy miliony dolarów.

Siedziałam jak sparaliżowana. Z ustami otwartymi tak szeroko, że choć zaczynały mnie boleć mięśnie, to i tak nie byłam w stanie ich zamknąć. Nawet łzy zatrzymały się w jednym miejscu. Zupełnie jak wodospad, który w przeciągu sekundy został ścięty lodem. Tim popatrzył na mnie z grymasem przypominającym w swojej formule namiastkę współczucia. Iluzja świata, w który wierzyłam do tej pory, rozsypała się na miliard szklanych kawałeczków, a każdy z nich na swój własny sposób przecinał moją skórę i wyciągał z niej najukochańsze wspomnienia. Przy spotkaniu z rzeczywistością, wszystkie magiczne chwile, które pragnęłam zachować w swoim sercu na zawsze, na moich oczach przemieniały się w popiół. Stawały się bezwartościowe.

— To była kwestia czasu. – Wzruszył ramionami. – Musimy teraz skoncentrować się na tym, że my też nie jesteśmy bezpieczni – dodał.

W tym momencie zapomniałam o rozpaczy. Wyrzuciłam z głowy poczucie żalu. Zupełnie poważnie zaczęłam się bać o własne życie. Złapałam za krawędzie krzesła, jakby ten mocny uchwyt miał mnie uratować przed zlikwidowaniem mojej osoby jako niewygodnego świadka. Tim pobłażliwie przyjrzał się mojej odruchowej reakcji. On już wszystko dla nas zaplanował.

— Ale my jesteśmy mądrzejsi i nie damy się zabić – zapowiedział z tą nutką wyższości, którą tak dobrze znałam. – Chcesz umrzeć, Toni? – spytał retorycznie.

Pokręciłam z całej siły przecząco głową.

— Dlatego od tej pory musisz mnie słuchać – rozkazał. – Będziesz robić dokładnie tak, jak ci każę. Kiedy powiem, że nie mamy czasu, ty w pięć sekund już stoisz koło mnie: ubrana i gotowa do wyjścia.

Jego uwagę przyciągnęły moje podręczniki, leżące na stole koło nas. Z sarkastycznym uśmiechem podniósł dziecięcy słowniczek hiszpańsko-francuski, a następnie go przekartkował. Siedziałam cicho, kiedy przyglądał się moim starannie prowadzonym zeszytom. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że byłam oceniana. Tylko, że Tim robił to pod zupełnie innym kątem, niż nauczycielka w szkole.

— Masz dobrą pamięć? – zapytał wreszcie, kpiąco odrzucając słowniczek daleko za siebie. Kartki zaszeleściły z rozpaczy, a twarda okładka huknęła o podłogę.

Pokiwałam twierdząco. Bałam się zareagować w jakikolwiek sposób, który mógłby dać mu powód do tego, żeby uznał mnie za zbędny kłopot i zostawił mnie samą na pastwę losu.

— Świetnie – przyklasnął ironicznie, nie do końca mi dowierzając. – Dowiedziałem się, że nasz samochód jest na podsłuchu. Telefon i komputery też. Udało mi się wypłacić trochę pieniędzy, zanim DEA poblokowała nam na karty.

Nowa rzeczywistość wdzierała się w nasze życie szybciej, niż byłam to w stanie sobie wyobrazić. Podsłuch? Ktoś nas śledzi? Poblokowane karty? Nie mamy pieniędzy? Z największą ufnością utkwiłam błagalne spojrzenie w oczach mojego brata. Choć moje gardło ogarnął paraliż, w myślach powtarzałam bez przerwy: – Proszę, zrobię wszystko, tylko nie pozwól złym ludziom mnie zabić.

Ku mojemu zaskoczeniu, Tim przechwycił niewypowiedzianą przeze mnie wiadomość. Popatrzył w moją stronę zupełnie inaczej, niż do tej pory. Natychmiast z jego twarzy zniknął wyzywający uśmiech. Przestał wyrzucać z siebie te brutalne zdania w sposób, który mnie przerażał, a jemu zdawał się sprawiać jakąś niezrozumiałą, sadystyczną przyjemność. Właśnie zginęli nasi rodzice. Powinno być mu przykro. Powinien cierpieć.

Kolejny raz kucnął tuż koło mnie. Głośno wciągnął powietrze. Złapał się za sznurki od kaptura bluzy dresowej. Następnie ściągnął go ze swojej głowy i przeczesał palcami przez ciemne loki, które miękko układały się wzdłuż jego twarzy. On przez ten cały czas był zdruzgotany. Tylko że z zupełnie innego powodu.

— Zadzwonił do mnie Amado Ibaiguren – wyznał z rezygnacją, niechętnie unosząc oczy w moim kierunku. – Na mój prywatny numer.

Teraz ja również nabrałam powietrza w usta, tak, że aż zaokrągliły mi się policzki. Zaczęłam przypominać małą, śmieszną rybę z kolcami.

— Wiesz, kto to jest. – Tim bardziej oznajmił na widok mojej reakcji, niż zapytał.

Nie dało się mieszkać w Medellin i takich rzeczy nie wiedzieć. Szkolne plotki niosły się szerokim echem, a Ibaiguren był właścicielem najgłośniejszego nazwiska ostatnich sezonów. Natomiast nie miałam pojęcia, że nasi rodzice wykonywali zlecenia dla jego ojca jeszcze na długo przed moimi narodzinami. Oraz że od poniedziałku to ja będę główną bohaterką plotek, i że z dnia na dzień stracę wszystkie swoje najlepsze koleżanki.

— Zaproponował mi stypendium – odpowiedział na moje potwierdzające kiwnięcie. – Opiekę dla naszej dwójki. Chce, żebym w przyszłości dla niego pracował.

Niemal podskoczył z zajmowanej przez siebie pozycji, bo musiał natychmiast rozchodzić wzbierającą w nim frustrację. Złapał się za nasadę nosa, wycelował wzrok w sufit i przeszedł na drugą stronę salonu. Przyglądałam mu się z rosnącym przerażeniem. Teraz rozumiałam, co miał na myśli mówiąc, że jesteśmy mądrzejsi od rodziców i nie damy się zabić. Źli ludzie właśnie trzymali nas na celowniku.

— Amado ma od chuja księgowych – wyrzucił z gardła wątpliwości, które zatruwały mu umysł i których nie był w stanie tak łatwo rozwiązać. – Po jaką cholerę mu jeszcze jeden?

Nagle przypomniało mu się, że przebywał w pokoju z małym dzieckiem. Obrócił się w moim kierunku.

— Nie słyszałaś tego, jak mówiłem od chuja. – Pokazał na mnie palcem.

Przeciągnęłam dwoma palcami po ustach, na znak, że są zasznurowane. Mój brat spuścił nieco z tonu. Oboje zdawaliśmy sobie tak naprawdę sprawę, że Amado Ibaiguren nie potrzebował po prostu kolejnego księgowego. Potrzebował tego jednego, konkretnego. Analityka biznesu. Mieszkającego w Kolumbii. Z kostarykańskim paszportem. Ze znajomościami w Stanach Zjednoczonych. Najlepszego.

— Kwestia czasu, Toni. – Tim oparł się dłońmi o blat stolika, opuścił głowę i pokręcił nią z rezygnacją. – To, że mu dzisiaj odmówiłem, niczego nie zmienia. Wszystko jest wyłącznie kwestią czasu.

Słyszałam jego złamany głos. Nie miałam pojęcia, co mogę w tej sytuacji powiedzieć. W jaki sposób dałabym radę go pocieszyć. Sama okropnie się bałam, bo teraz już doskonale wiedziałam, co to znaczyło być powiązanym z narkobiznesem. Choć żadne z naszej dwójki nie zrobiło nic niezgodnego z prawem, znaleźliśmy się w pułapce bez wyjścia. Na ręce patrzyła nam teraz policja. Szefowie organizacji zastanawiali się, czy możemy zdradzić miejsca ich tajnych punktów. Dla dotychczasowych znajomych stawaliśmy się wrogami publicznymi numer jeden.

Tim wyszedł do przedpokoju, a następnie do kuchni. Wrócił z tacą ciasteczek i z mlekiem owsianym w dzbanku. Niemal dławiąc się trzema zbożowymi ciasteczkami naraz, przeszedł do kwestii niezbędnych cięć budżetowych.

— Wszystkie twoje korepetytorki wylatują. Od tej pory będziesz uczyła się ze mną.

Niepewnie przełknęłam ślinę. Coś mi podpowiadało, że mogę sobie nie poradzić. Parę miesięcy temu Tim sprawdzał mój arkusz przygotowawczy do sprawdzianu podsumowującego działania na ułamkach, umiejętność wykonywania obliczeń w słupkach oraz obliczania pól i obwodów prostych figur geometrycznych. Jego cierpliwość skończyła się przy drugim błędzie. Nie zwyzywał mnie wcale od ograniczonych idiotek. Nie musiał. Po prostu zaśmiał się, rozsypał kartki po całej podłodze i zostawił mnie samą pośrodku tego wszystkiego.

Mama złapała go za ramię, zaprowadziła do kuchni i kazała mu się zastanowić nad swoim zachowaniem. On odpowiedział, że nie przyjechał na Święta, żeby uczyć cudze bachory w jaki sposób dodaje się dwa do dwóch, bo od tego są ich rodzice. A jeśli nie potrafią się zajmować własnymi dziećmi, to trzeba było sobie ich nie robić. Mama pospiesznie zamknęła drzwi do pomieszczenia. Usłyszałam nagle dziwny, nieznany mi dotychczas dźwięk. Znacznie później dowiedziałam się, że tak brzmiał odgłos dłoni uderzanej z całej siły o czyjś policzek. Nasza Wigilia zakończyła się na długo przed pierwszą gwiazdką.

Tym razem Tim miał znacznie łagodniejszy wyraz twarzy. Wciąż nabierał garściami ciastka i wkładał je sobie do ust. Podsunął mi talerz pod nos.

— Spróbuj, boskie są – powiedział z pełną buzią. – Panna Nancy się postarała.

Nie sięgnęłam po ani jedno. Zakręciłam się nieśmiało na krześle.

— To ja je upiekłam – przyznałam ze wstydem. Czułam, że zabieram naszej gospodyni uznanie, które powinno przynależeć do niej. Podobnie jak i autorstwo ciasteczek. Po prostu kiedy usłyszałam, że Tim przylatuje do domu, chciałam mu zrobić małą niespodziankę. Wiedziałam, że je uwielbia.

— Umiesz gotować? – zapytał z nagłym i niespodziewanym zainteresowaniem moją osobą.

Chociaż nikt z dorosłych mnie tego nie uczył, od zawsze czułam się w obowiązku, żeby po sobie posprzątać. Odłożyć na miejsce zabawki. Poskładać ubranka. Ułożyć w równym rządku buciki. Uważałam to za niesprawiedliwe, że panna Nancy musiała schylać się i porządkować bałagan, za który odpowiadały inne osoby. Rozumiałam, że otrzymywała pensję za utrzymywanie naszego mieszkania w czystości, ale przecież dom i tak się brudził sam z siebie. Kurz odkładał się na meblach. Kamień osadzał się w kabinie prysznicowej. Szafki kuchenne robiły się tłuste od odprysków oleju.

Lubiłam przyglądać się pracy naszej gospodyni w kuchni. Oczywiście, panna Nancy nie pozwalała mi zbliżać się do blatu, żebym się nie poparzyła ani nie skaleczyła, a ona nie została z tego powodu zwolniona przez moją mamę, ale kiedy tylko wychodziła z domu, brałam do ręki największy, najostrzejszy i najbardziej błyszczący nóż, i zaczynałam się bawić w właścicielkę restauracji. Czasami jedynie podgrzewałam posiłek. W inne dni kroiłam warzywa i przygotowywałam sałatkę. Dzisiaj akurat upiekłam ciasteczka.

Pokiwałam głową, niepewna, czy Tim zamierza na mnie nakrzyczeć za posługiwanie się nożem i za podchodzenie do gorącego piekarnika.

— Bardzo dobrze – skwitował krótko. – Nie musimy już płacić pannie Nancy. – Przechylił do ust dzbanek z mlekiem owsianym, po czym upił z niego spory łyk. – Ty zajmujesz się domem, ja załatwiam formalności i spróbuję zorganizować nam jakieś pieniądze.

Wykrzywiłam usta z żalu. Czułam się winna, że przeze mnie pracę straci kilka osób. Gdybym nigdy nie popełniała błędów w zadaniach, Tim miałby lepszą opinię o moich korepetytorkach. Gdybym nie wchodziła do kuchni w trakcie gotowania, jak prosiła mnie mama, w dalszym ciągu potrzebowalibyśmy gospodyni.

Mój brat zauważył, że nie przyjęłam zbyt dobrze informacji o zwolnieniach. Pokręcił z niesmakiem głową.

— Musimy myśleć o sobie, hermanita. – Moje serce zatrzepotało, gdy usłyszałam, jak po raz pierwszy w życiu nazywa mnie swoją siostrzyczką. – Nikt nam niczego nie poda na tacy.

Zerwał się z krzesła, tęsknym wzrokiem odprowadzając najdrobniejsze okruchy po ciasteczkach, które były zbyt małe, żeby móc je swobodnie powybierać z talerza. Podszedł do swojej walizki, pozostawionej w przedpokoju. Przyniósł z niej portfel, wyciągnął ze środka wszystkie banknoty, po czym ostentacyjnie upuścił je na stół. Mało wprawnym okiem oszacowałam, że znajdowało się tam około kilku tysięcy dolarów.

— W pierwszej kolejności powinniśmy kupić jakiegoś jeżdżącego grata. – Rozpoczął prezentację planu działań na nadchodzące dwadzieścia cztery godziny. – Pojedziemy do kawiarenki internetowej. Pokażę ci zdjęcia ludzi, o których masz mówić, że ich nigdy nie widziałaś na oczy i że nie masz pojęcia, kto to jest. Potem przejedziemy przez miasto i pokażę ci adresy, pod którymi nigdy nie byłaś i te, pod którymi byłaś.

Nie wszyscy znajomi naszych rodziców wywodzili się ze świata przestępczego. Mama przyjaźniła się z kilkoma paniami poznanymi w salonie urody. Tata należał do klubu tenisowego. Moje zeznania na komisariacie musiały wyglądać wiarygodnie. Tim ostrzegał, że skorumpowani policjanci przekażą je ludziom, którzy ocenią, czy mogę stanowić dla nich zagrożenie. Czy istnieje potrzeba, żeby mnie zlikwidować. To był dla nas test numer jeden.

Ze zdziwieniem zauważyłam, że od momentu wejścia do mieszkania Tim używał w wypowiedziach liczby mnogiej. Nie mówił o sobie. Mówił o nas. Już niedługo miało się okazać, że zrezygnuje dla mnie ze swoich prestiżowych studiów. Nie kwalifikował się do uzyskania amerykańskich kredytów studenckich, ponieważ nie posiadał tamtejszego obywatelstwa. Jego stypendium pokrywało wyłącznie koszty akademickie. A to oznaczało, że we dwójkę żylibyśmy na skraju nędzy. Ja chodziłabym do szkoły publicznej. Na tym etapie wciąż jeszcze nie znaliśmy treści testamentu ani nie wiedzieliśmy, czy z pozostawionego spadku moglibyśmy w ogóle cokolwiek zatrzymać.

— Zespołowo wyjdziemy lepiej, jeśli zostaniemy w Kolumbii – wyjaśnił bez większego żalu, co w pierwszej chwili niesamowicie mnie zaskoczyło. Wiedziałam, ile studia w Princeton dla niego znaczyły i jak wiele poświęcił, żeby się tam dostać.

Jednak od tego momentu liczyło się coś zupełnie innego. Odkąd nasze losy zostały splecione zainteresowaniem ze strony największych ludzi narkobiznesu, musieliśmy nauczyć się sobie ufać i nabrać pewności, że możemy polegać jedno na drugim. Jego życie znalazło się w moich rękach. To właśnie od mojego sprytu i przytomności umysłu zależało, czy nie utoniemy oboje. Musiałam dobrze kłamać, szybko uciekać, zauważać niepokojące sygnały w swoim otoczeniu. Gdyby któregoś dnia Tim został aresztowany albo stał się zakładnikiem, byłabym jedyną osobą, która mogłaby mu przyjść z pomocą. W jego własnym interesie leżało, żeby zdążyć mnie przygotować do najtrudniejszych zadań.

Kiedy miałam dziesięć lat, nie potrafiłam się temu tak dogłębnie przyjrzeć. Zwróciłam uwagę jedynie na zmiany w semantyce.

Zrzuciłam buciki na podłogę i wciągnęłam stopy na krzesło. Ułożyłam je tuż przy udach. Objęłam się z całej siły ramionami, jakbym próbowała się zabezpieczyć przed raniącą moje uczucia odpowiedzią.

— Lubisz mnie? – zaryzykowałam trudnym tematem. – Tak troszeczkę?

Tim nie zamierzał się konfrontować z tym pytaniem. Podparł jedną dłoń o biodro, a drugą przejechał sobie kilka razy po twarzy. W pierwszej kolejności rozważał, czy istnieje możliwość rozpłynięcia się w powietrzu.

— Nie potrafiłem cię zostawić, mając świadomość, co by to oznaczało – przyznał w końcu, po dłuższym namyśle. – Zapewniam cię, że gdyby ktoś taki jak Amado Ibaiguren chciał mnie zmusić do współpracy, a ja bym zniknął, twoja głowa by cierpliwie czekała w kartonowym pudełku na to, aż mnie znajdą.

Po tych słowach, skierował się w stronę przedpokoju. Po drodze lekko klepnął pięścią o futrynę.

None of those things were your fault anyway – mruknął do siebie, ledwie słyszalnie, w dodatku po angielsku. Jakby wyrażenie myśli w innym języku dystansowało go od wypowiedzianej treści. Udało mi się wyłapać to zdanie. Przez kilka następnych lat miałam sądzić, że odnosiło się wyłącznie do kartelowych powiązań naszych rodziców. Gdybym wiedziała jaka historia kryła się w tych ośmiu wyrazach, być może zdarzenia w naszym życiu mogły się potoczyć inaczej. Traumy dałoby się jakoś w porę odwrócić. Dramat nie zdążyłby się przekształcić w tragedię. Niestety, zrozumiałam swojego brata o wiele za późno.

Kolejny dzień spędziliśmy na zabawie w piratów. Tim stwierdził, że w mieszkaniu muszą być gdzieś schowane pieniądze, a nasze zadanie będzie polegało na tym, żeby je odnaleźć. Kiedy odsunęliśmy łóżko rodziców, naszym oczom ukazały się deski jaśniejsze od pozostałych. Odkryliśmy, że się przesuwają. Pod spodem, w niewielkim zagłębieniu leżała czarna walizka. Znajdowało się w niej pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Blisko połowa z tej sumy powędrowała później do ręki policjanta prowadzącego śledztwo. W ten sposób mogliśmy zatrzymać apartament wraz z jego wyposażeniem, samochód, biżuterię oraz środki zdeponowane w moim Funduszu Edukacyjnym. Ile pieniędzy przepadło na rzecz państwa, tego się nie dowiedziałam. Tim uznał, że dla własnego dobra nie powinnam próbować się nawet domyślać. Szacowałam, że może około miliona dolarów. Tyle wystarczyło, żeby posadzić mnie z opadniętą szczęką.

Porozkładaliśmy na stole całe odnalezione złoto – naszyjniki, pierścionki, bransoletki, kolczyki, zegarki. Wszystko wysadzane drogimi kamieniami.

— To są cenne rzeczy – zauważył Tim, z pewnym uznaniem w głosie. – Kupimy po dwa komplety fałszywych dokumentów. Na wypadek, gdybyśmy musieli natychmiast uciekać. – Przyjrzał mi się w tym momencie krytycznym wzrokiem. – Ty będziesz rosła. Twoje trzeba będzie bez przerwy wymieniać.

Skrzywiłam się przepraszająco. Ale mój brat się nie pomylił. Europejskie geny dały o sobie znać. Osiągnęłam wzrost stu siedemdziesięciu centymetrów. Na kolumbijskie warunki byłam wysoką dziewczyną.

— Reszta pójdzie na transport za granicę i na jakąś kryjówkę – kontynuował. – Żeby mieć spokój do końca życia, będziemy potrzebowali o wiele więcej. – Popatrzył na mnie, próbując się upewnić, czy rozumiem, o jakich kwotach może być mowa. Na widok mojej miny niewyrażającej żadnej głębszej refleksji w temacie wartości nabywczej pieniądza, pokiwał tylko głową ze smutkiem i doprecyzował: – O wiele więcej.

Te dni były dla nas absolutnym szaleństwem. Nie mieliśmy czasu na rozpacz, bo chwila zawahania, jeden źle postawiony krok, a moglibyśmy zostać zmuszeni do złożenia najcenniejszej ofiary. Pamiętałam pogrzeb jako niekończący się tłum ludzi ubranych na czarno, schylających się nade mną, żeby wygłosić jedną z typowych, oczywistych formułek. Uszminkowane kobiety brudziły moje oba policzki sztucznymi, teatralnymi pocałunkami.

Czułam, że po powrocie do domu, wraz z zamknięciem za sobą drzwi do pokoju, definitywnie zakończył się rozdział, w którym rodzice stanowili najbardziej znaczącą część mojego życia. Zupełnie, jakbym sięgnęła po srebrne, zdobione nożyce i przecięła nici, które przez ostatnie dni wciąż jeszcze trzymały ich dusze wewnątrz pomieszczenia. Pokryte migoczącym, magicznym pyłem istoty odlatywały coraz dalej ode mnie, w stronę granatowej, zachmurzonej tekstury nieba. Gdy wyciągnęłam rękę, zaczynało mi brakować centymetrów, żeby móc po raz ostatni do nich dosięgnąć. Nagle znalazłam się w samym środku oceanu pustki i nie miałam pojęcia, czym mogłabym ją wypełnić. Rozglądałam się po ceglanych, bielonych ścianach, a od nich odbijała się wyłącznie głucha cisza.

Moment, kiedy dostrzegłam nieuchronność i nieodwracalność wydarzeń, był tym, w którym zaczęła się moja prawdziwa żałoba.

Zamknęłam oczy. Ofiarowałam jej ciszę.

Potrwała dosłownie pięć minut.

Usłyszałam stukot. Już po chwili biernie przyglądałam się, jak drzwi do mojego pokoju otwierają się na całą swoją szerokość, a w nich stoi Tim z milionem rzeczy w rękach, które zasłaniały mu większość klatki piersiowej, a także połowę twarzy.

— Sorry, że bez pukania – przeprosił bez żalu w głosie, po czym ruszył w kierunku mojego łóżka. – Nie umiem opowiadać bajek na dobranoc. Chcesz obejrzeć ze mną Kill Billa, jedynkę i dwójkę?

— To Tarantino? – zapytałam, podejrzliwie mrużąc oczy.

Jeszcze nie do końca wyrosłam z bajek, lalek, maskotek i śledzenia nowości na Disney Channel, ale już troszeczkę zaczynałam się interesować popkulturą dla dorosłych. Kojarzyłam co najmniej kilka spośród tych najbardziej znanych nazwisk.

— Mhm – mruknął Tim i zaczął się pakować z laptopem na czystą kołdrę, nie kłopocząc się ściąganiem eleganckich butów, albo chociażby ich rozsznurowywaniem.

— W takim razie, nie mogę – przerwałam mu tę wspinaczkę wysokogórską z pewną nieznaną mi wcześniej satysfakcją. – Nie wolno mi oglądać filmów, w których zabijają się i przeklinają.

Tim parsknął śmiechem. Odłożył laptopa, telefon i całą masę drobiazgów na łóżko, a sam ściągnął z ramion marynarkę i wykonał próbę dorzucenia nią do najbliższego fotela. Nie trafił. Upadła na podłogę. Mój brat nie czuł się tym jednak w najmniejszym stopniu skrępowany. Od zawsze miał wokół siebie ludzi zatrudnionych do sprzątania po nim. Dla niego to było naturalne, że element garderoby w końcu samodzielnie podniesie się z puchatego dywanika, w magiczny sposób wypierze, rozwiesi na balkonie, a następnie wyprasuje i powróci do szafy w stanie nienaruszonym.

— I co, myślisz, że mama wyjdzie z grobu specjalnie po to, żeby na ciebie nakrzyczeć? – zapytał, układając sobie za plecami poduszkę z nadrukowanymi bohaterami filmu Epoka Lodowcowa. – Jaką chcesz pizzę?

Przekopywał się przez stertę ulotek, które w swojej masie wyglądały niczym śmieci wyszarpane jakiemuś psu z pyska, chociaż tak naprawdę Tim wyciągnął je rano z naszej skrzynki na listy.

— Nie wolno mi jeść fast-foodów – odpowiedziałam ostrożnie.

— Dobra pizza to nie jest fast-food – relatywizował Tim, odnajdując wreszcie upragnioną ulotkę swojej ulubionej pizzerii. – Na jaką masz ochotę?

Nie byłam przyzwyczajona do łamania reguł. Na samą myśl, że mogłabym się sprzeciwić temu, czego mama ode mnie wymagała, budził się we mnie dyskomfort i jakiś wewnętrzny sprzeciw.

— Ja ci pozwalam – dodał Tim, wybierając na smartfonie odpowiedni numer. – Zrobimy sobie naszą własną stypę.

Dalej nie wiedziałam, czy postępuję właściwie. Nie chciałam jednak denerwować mojego brata, gdyż to on był dorosły i to on od tej pory się mną opiekował, a zatem ustalanie nowych zasad w domu należało do niego.

— Na jakąś słodką – zaczęłam bez przekonania. Nie znałam się zbyt dobrze na rodzajach pizzy. – Już wiem! – krzyknęłam uradowana, przypominając sobie o istnieniu czegoś, co powinno mi zasmakować. – Chciałabym z ananasem.

Tim w odpowiedzi popatrzył na mnie takim wzrokiem, jakby podarował mi jedyną w życiu szansę na coś wyjątkowego, a ja zdecydowałam się ją koncertowo zaprzepaścić. Bez słowa komentarza, złożył jednak zamówienie na margheritę dla siebie oraz na pizzę hawajską dla mnie.

— Nie zamierzam ci niczego zakazywać ani cię kontrolować – powiedział zaskakująco przyjaznym głosem, sklejając sobie na stercie ulotek jakiegoś dziwnego papierosa, którego nie wyciągnął nawet z normalnej paczki, tylko z małego, drewnianego pudełeczka pełnego różnych plastikowych worków.

Na początku myślałam, że to zwykły papieros, ale wcale on nie pachniał tytoniem. Ani nawet mentolem. Bardziej czymś słodkim.

— Nie, tego akurat ci nie dam – wtrącił Tim, gdy zauważył, że przyglądam mu się z rosnącym zaciekawieniem. – Może wtedy, jak już będziesz naprawdę duża.

Po tych słowach doszłam do wniosku, że tak musiała wyglądać marihuana. Nigdy wcześniej jej nie widziałam, ponieważ nie wolno mi było oglądać nieodpowiednich filmów, zaś mój komputer i tablet miały ustawione w wynikach wyszukiwania filtry rodzinne. Nie przyszło mi nawet do głowy, że mogłabym je sobie wyłączyć, mimo że przecież wiedziałam, w jaki sposób to zrobić.

— Od teraz jesteś wolną dziewczyną. – Tim podniósł pokrywę swojego MacBooka i uruchomił w nim bibliotekę video. – Próbuj różnych rzeczy. Znajdź coś, co cię zainteresuje.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Chociaż przyleciał do domu zaledwie parę dni wcześniej, a przez większość czasu załatwialiśmy sprawy naprawdę niecierpiące zwłoki, już zdążył dać mi do czytania swój podręcznik do makroekonomii i co pięć minut wypytywał, ile zrozumiałam z pierwszego rozdziału.

— Wolałbym, żebyś zajęła się matematyką. – Zaciągnął się swoim dziwnym papierosem, który w błyskawicznym tempie nastroił go filozoficznie do życia. – Niewielu ludzi potrafi wejść na naprawdę wysoki poziom w naukach ścisłych, a ja mogę ci pomóc. Myślenie analityczne zawsze ci się przyda do wszystkiego.

Stanowiąc zaprzeczenie swoich własnych słów o logicznym myśleniu, Tim właśnie skakał po całej bibliotece z filmami, próbując sobie przypomnieć, czego w niej tak właściwie szukał. Nieśmiało przypomniałam mu, że Kill Billa.

— Ale będzie lepiej, jak sama znajdziesz sobie coś, co cię wciągnie – filozofował dalej, przypadkiem wybierając w Playerze inny film Tarantino, zatytułowany Django Unchained. – Musisz być jedyna w swoim rodzaju. Wtedy na początku każdej strzelaniny usłyszysz, jak ktoś mówi o tobie: Możecie rozpierdolić cały budynek, ale Toni Williams muszę mieć u siebie żywą.

Zrozumiałam. Kiedy przyszedł moment próby dla naszych rodziców, okazali się zastępowalni. Nikt nie zadbał o to, żeby przygotować im ścieżkę ewakuacji. Nie byli wystarczająco ciekawi ani dla amerykańskich agentów, ani dla kolumbijskiej policji, ani nawet dla własnych zleceniodawców.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że bycie wyjątkowym oznacza – owszem – życie. Ale w zaciśniętych szponach wiecznego strachu i z zarzuconą na szyję metalową obręczą nieusuwalnej niewoli.

Akt IV: Mała dziewczynka

Toni, lat 17 – chwila obecna

Wysiadłam na przystanku Floresta. Wyglądał jak skansen połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia ze swoim nachalnym turkusem na stalowych elementach. Minęłam mozaikę przedstawiającą Matkę Boską Bolesną i skręciłam w jedną z bocznych uliczek, z małymi domkami po obu stronach. Mieszkałam bardzo blisko stadionu imienia Anastasio Girardota, na którym swoje mecze rozgrywały Atletico Nacional oraz Independiente Medellin.

Specjalnie wybrałam tę lokalizację. Pomimo obecności kibiców w dniach meczowych, czułam się w tym miejscu bezpiecznie. Jako dziecko trenowałam przez sześć lat w szkółce Atletico. Mama narzekała, że niepotrzebnie wkładałam w to tyle wysiłku, skoro i tak nie zapowiadałam się na drugiego Cristiano Ronaldo, ale pozwalała mi ćwiczyć, ponieważ bardzo mi na tym zależało. To tam zbudowałam swoją wolę walki, koordynację oraz wytrzymałość.

Dopiero żona mojego brata uznała, że piłka nożna jest sportem dla plebsu. Nie dbając o mój płacz, przeniosła mnie do szkoły artystycznej Marcii Zanotti. Zaczęłam się uczyć podstaw akrobatyki, baletu, tańca towarzyskiego i awangardowego.

Pewnie by tego nie zrobiła, gdyby tylko mogła przewidzieć, że w ten sposób nabędę swoją najważniejszą umiejętność, która pomoże mi zdobyć pierwszych regularnych klientów.

Początkowo w klubie trafiałam bowiem wyłącznie na głupie komentarze i lekceważące uśmiechy. Pewnej nocy udało mi się w końcu zwrócić na siebie uwagę. Lata ciężkich treningów w salce gimnastycznej, próby w miejskich domach kultury oraz występy na deskach lokalnych teatrów wydały niespodziewany owoc w postaci spektakularnego pokazu tańca na barze.

Nigdy w życiu nie wykonałabym kilku technicznie perfekcyjnych gwiazd – jedna po drugiej – na wąskim blacie na trzeźwo. To był poziom wzięty z Igrzysk Olimpijskich. Na szczęście, tamtej nocy byłam kompletnie nietrzeźwa, przez co nie znałam uczucia strachu, pojęcia ograniczonej szerokości deski barowej, ani nawet zasad kwalifikacji na Igrzyska. Prawdę mówiąc, nie pamiętałam nawet za bardzo przebiegu samego wydarzenia. Widziałam je dopiero później na nagraniu, a obcy mężczyźni od tej pory zaczynali ze mną rozmowy od: – Podobno kobieta kocha się w taki sposób, w jaki tańczy.

Trzeba było pozwolić mi grać w piłkę, pani Alejandro.

Nienawidziłam tej żmii i jednocześnie wybuchłabym ze wstydu przy konieczności ponownego spojrzenia jej w oczy. Kiedy drzwi od jej rezydencji zamykały się za mną z huraganowym trzaskiem, Alejandra odgrażała się, że przyjdzie i zobaczy, jak sobie radzę sama na ulicy. Tak naprawdę, nie dałaby rady oglądać mnie nawet o pół sekundy dłużej, niż była do tego zmuszona okolicznościami. Miałam nadzieję, że niebiosa ulitują się nade mną i będą kierować nasze ścieżki życiowe zupełnie innymi torami. W głębi duszy byłam pewna, że obie liczyłyśmy dokładnie na to samo.

***

Otworzyłam kluczem żelazną bramę i weszłam na teren niewielkiej posesji. Pomalowany na biało domek liczył sobie cztery mieszkania z małą sypialnią oraz dwudziestometrowym pokojem, połączonym z kuchnią. Każde z nich miało oddzielną łazienkę, a także balkon z wyblakłym, trzydziestoletnim ratanowym zestawem wypoczynkowym i kiczowatym plastikowym parasolem, który do niego w ogóle nie pasował.

Wyposażenie stanowiło zbieraninę wszystkich niepotrzebnych, obdartych mebli z różnych epok, zupełnie jakby każdy wujek i ciocia właścicieli domu przekazali im w darze najgorszy sprzęt będący w ich posiadaniu. Na początku obrażało mnie to estetycznie, ze szczególnym uwzględnieniem zamszowego pokrycia foteli w kolorze szafirowym oraz kuchennych szafek z pseudodrewnianą okleiną, z czasem przywykłam i nawet polubiłam ten swojski misz-masz. Od siebie dorzuciłam kolejną ozdobę – bukiet pomarańczowo-złotych chryzantem wstawiony w półlitrową butelce po wódce.

Trzy mieszkania funkcjonowały jako Airbnb. Byłam jedyną stałą lokatorką i najbardziej ceniłam sobie te chwile, w których wszyscy turyści opuszczali domek. Płaciłam miesięcznie dwieście dolarów czynszu (z czego zapewne pięćdziesiąt za lokalizację) i około stu trzydziestu za wszystkie rachunki.

Na początku mieszkałam w tańszym lokalu na przedmieściach, w jednym z takich niskich, koralowych domków, po których aktorzy biegają w filmach i wzajemnie do siebie strzelają. Zawsze czułam się w tej okolicy bardzo niepewnie. Gdy szłam sama ulicą, mocno ściskałam plecak, wodząc wzrokiem po ziemi i koncentrując się na wykonaniu kolejnego kroku w akompaniamencie gwizdów i nawoływań.

Którejś nocy usłyszałam przekleństwa, trzaskanie drzwiami i skakanie po cienkim pokryciu budynku. Myślałam, że zaraz wbiegnie ekipa szukająca po mieszkaniach jakiegoś uciekiniera i czyszcząca pomieszczenia ze wszystkich świadków. Okazało się, że to studenci szkoły filmowej kręcili etiudę dyplomową. Uznałam to zdarzenie za sygnał, żeby przestać tak obsesyjnie oszczędzać i bardziej zainwestować we własne bezpieczeństwo. Biznes zaczynał się kręcić.

W klubie pojawiałam się jak najczęściej, z wyjątkiem dni menstruacji, oraz tych, w których nadrabiałam zaległości w nauce. Przez całe życie byłam jedną z najciężej pracujących uczennic, bo jedynie w ten sposób mogłam zrównoważyć czymś swój brak talentu. Pomimo prób, nie udało mi się również odnaleźć tej jednej, specjalnej dziedziny, w której byłabym naprawdę wyjątkowa.

Nieźle pisałam, dobrze radziłam sobie z językami, uwielbiałam wiedzę o społeczeństwie oraz filozofię, a nawet – dzięki niesamowitej pomocy ze strony Tima – w miarę bezboleśnie przychodziło mi rozumienie coraz bardziej zaawansowanej matematyki. Odnosiłam lokalne sukcesy w tańcu oraz gimnastyce sportowej. Na takie osoby jak ja, Anglicy ukuli powiedzenie: jack of all trades. Tyle wystarczyło, żeby nie musieć dodawać na głos jego drugiej części: master of none.

Przyjęcie tego do wiadomości trochę mnie zabolało. Byłam w stanie dokładnie odtworzyć w pamięci chwilę, w której Alejandra oparła się biodrem o stół w kuchni, zarzuciła swoimi długimi, ciemnorudymi włosami i oznajmiła na tyle głośno, żeby obrazić nawet nie tyle mnie, co mojego brata:

— Tej dziewczynie brakuje takiej elementarnej iskry do tego, żeby kiedykolwiek coś sobą reprezentować.

Przygarbiłam ramiona i pochyliłam się nad laptopem, przy którym właśnie odrabiałam zadanie domowe. Nie uważałam, że zajmuję odpowiednią pozycję, żeby móc odpowiadać na uwagi Alejandry wygłaszane pod moim adresem. Trafiłam w to miejsce na doczepkę, a Alex idealnie wpisywała się w książkową rolę złej macochy. Na każdym kroku podkreślała, że wszystkie luksusy, z których korzystaliśmy z Timem, otrzymaliśmy wyłącznie dzięki miłosierdziu jej rodziny, zapominając dodać, że to mój brat jednoosobowo opracował plan restrukturyzacyjny i cały rebranding ich źle zarządzanego kawowego koncernu – chwiejącego się kolosa na glinianych nogach.

W ich małżeństwie, zawartym z rozsądku, dosłownie nic nie wyglądało tak, jak powinno, chyba poza uratowaniem tej nieszczęsnej firmy. Koncern Guerra y Paz był jedynym pacjentem, który zdołał przeżyć ten tragiczny związek.

— A tobie brakuje takiej elementarnej iskry do zamknięcia mordy, kiedy nie masz nic konstruktywnego do powiedzenia – odpowiedział Tim, w obronie mojego honoru. W przeciwieństwie do mnie, on zaczął bardzo szybko odpyskowywać. Robił to za nas oboje.

Teraz, wiecznie niedospana i rozkojarzona, spadłam w rankingu najlepszych uczniów. Niektórzy nauczyciele poczuli krew i próbowali bawić się moim kosztem. Ich wysiłek był nagradzany śmiechem grupy zajęciowej. Kiedy tracisz swoją pozycję, nagle w życiu robi ci się o wiele trudniej. Inni zaczynają uważać, że oto nabyli prawo do publicznego gnojenia cię. Nie znają konceptu równości. Są silni we wzajemnie nakręcającym się stadzie, a choć sami nie są na żadnym szczycie drabiny społecznej, to desperacko potrzebują patrzeć z góry na kogoś, kto spadł niżej od nich.

Udawałam twardą, żeby nie dawać nikomu satysfakcji, ale takie zachowanie było bardzo różne od moich wyobrażeń o tym, jakie powinno być społeczeństwo. Raniło mnie to na dwóch poziomach. Po pierwsze – indywidualnym. Bo chociaż przeżyłam wiele, rodząc się w takiej a nie innej rodzinie, to wciąż nie byłam ze stali i zmasowany atak nabijał mi emocjonalne siniaki, które bardzo słabo się wchłaniały. Po drugie – na poziomie ideałów. Wszelkie formy niesprawiedliwości w stosunku do kogokolwiek budziły mój wewnętrzny opór. Zamiast stawać się z każdym przetrwanym dniem coraz mocniejsza i bardziej cyniczna, tak jak udało się to mojemu bratu, obawiałam się, że kiedyś nie wytrzymam i rozsypię się na oczach wszystkich, a ludzie ze szkoły, niczym sępy, będą mogli wreszcie bez żadnych barier wyjadać mój mózg, serce, wątrobę, żołądek i całą resztę wnętrzności.

***

Obudziłam się o dwunastej. Pięć minut później leżałam jeszcze w łóżku, próbując zeskrobać z oczu twardą skorupę złożoną z ropy i resztek makijażu, a Tim już stał nade mną i odpowiadał na moje nocne przemyślenia.

— Nie, nie i jeszcze raz nie. Zapomnij – przywitał się po tym, jak na wpół przytomna i kompletnie niewidząca wpuściłam go do środka.

— No ale dlaczego? – odszczeknęłam się zachrypniętym głosem wychodzącym z mojego obolałego gardła. – Jeśli chodzi ci o to, że nie mam jeszcze skończonych osiemnastu lat...

W Kolumbii można rozpocząć współżycie w wieku lat czternastu, ale tylko osobom pełnoletnim wolno się zajmować seksworkingiem. Przepis jest praktycznie martwy. Nikt tego nie ściga ani nie kontroluje. Natomiast gdyby mój brat został aresztowany w związku z przynależnością do organizacji zajmującej się handlem narkotykami, a przy okazji wypłynęłaby historia, że pośredniczył w umożliwieniu pracy seksualnej osobie nieletniej, wymiar sprawiedliwości mógłby go potraktować zupełnie inaczej.

W Stanach Zjednoczonych ten rodzaj przestępstwa jest traktowany w odbiorze społecznym jeszcze gorzej niż praca na zlecenie karteli. Tim nie dostałby propozycji układu od DEA. Poszedłby do więzienia na co najmniej trzydzieści lat. Stąpaliśmy w tym momencie po niezwykle cieniutkiej linii. Ryzyko było przeogromne.

— Tak, to po pierwsze. Jesteś niepełnoletnia – przerwał mi stanowczym głosem. – Nie możemy ufać przypadkowym ludziom. Burmistrz Jimenez nie jest żadnym moim dobrym znajomym. Przedstawiłem mu tylko Celestę Amarante. Na jej własnym wernisażu.

Na jej wernisażu – podchwyciłam w myśli. – Kiedy ja będę miała własny wernisaż, na którym pojawia się ktoś taki jak burmistrz Medellin? Co ja sobie w nocy wyobrażałam...?

Uchyliłam wreszcie jedną z powiek i przyjrzałam się Timowi. Ze swoimi loczkami, delikatną urodą, wiecznie smutnymi oczami przepełnionymi tajemnicą, do tego z aroganckim uśmiechem przyklejonym do twarzy i z opinią geniusza cieszył się powodzeniem, od kiedy pamiętam. Nawet dziewczyny z mojej szkoły sikały po nogach na jego widok. Zastanawiałam się, czy zadawały się ze mną wyłącznie dlatego, żeby odprowadzać mnie do samochodu jeszcze w czasach, kiedy odwoził mnie do domu po lekcjach. Miałoby to sens, skoro pozrywały ze mną kontakt, kiedy przestał.

On z kolei zdecydował się wykorzystać to objawione mu spektrum własnych możliwości jako metodę na poprawienie swojej pozycji w hierarchii społecznej Medellin. Z pełną premedytacją zbierał kobiety niczym naklejki, po czym wymieniał je na punkty premium, pomagając im nawiązać kontakty wśród najpotężniejszych. Nie interesowały go żadne kochanki na dłużej. Nie potrafił się zaangażować. Pasowała mu opinia człowieka, który zawsze zna jakieś sprawdzone dziewczyny. Jego koleżankom odpowiadał awans społeczny oraz dodatkowe pieniądze.

— Toni. Toni, uspokój się i posłuchaj mnie teraz. – Przestał krążyć po ograniczonej przestrzeni pokoju, usiadł koło mnie na łóżku i ujął moją twarz w dłonie, kierując ją ku sobie. – W klubie możesz użyć gazu pieprzowego, krzyknąć, zawołać ochronę, wmieszać się w tłum. Carmen pilnuje twojego bezpieczeństwa.

Spróbowałam pokiwać swoją zablokowaną głową.

— Ludzie, o których mnie pytasz, są sporo starsi – tłumaczył, mocno zdenerwowany. – Mają oczekiwania. Kiedy coś ci się nie spodoba i nie będziesz chciała tego robić, to na kolana, liż mi buty i błagaj o litość, kurwo.

Przeniósł ręce na moje ramiona. Solidnie potrząsnął moim ciałem.

— A ja nie dam rady ci pomóc, bo w porównaniu z takimi ludźmi jestem małym, nic nieznaczącym gównem – szepnął. – Każdy może mnie w tym momencie szantażować. Dokładnie tak, jak Alejandra.

— Będę chciała robić wszystko, Tim. Nie rozmawiasz z dzieckiem – odpowiedziałam mu poważnie i zabrałam jego ręce.

On kręcił głową z całej siły, jakby próbował odgonić od siebie to, co powiedziałam przed chwilą. Namacał na nocnej szafce paczkę papierosów. Z podłogi podniósł zapalniczkę, którą musiałam przypadkiem strącić przez sen. Tim rzucił palenie kilka miesięcy temu.

Wstał z łóżka i znowu zaczął chodzić w tę i z powrotem. Tym razem dotarł aż do kuchni i do tych brzydkich szafek z okleiną.

— Żebyś ty była przynajmniej o kilka lat starsza – mówił pod nosem, bardziej do siebie niż do mnie. – Gdybyś mogła się parę razy najpierw rozczarować takimi różnymi Brianami... Gdyby mniej rzeczy mogło cię zdziwić, zaskoczyć, przejąć. – Wrócił do pokoju, usiadł na łóżku, potem położył się, wciąż trzymając nogi na podłodze, palił i patrzył w sufit, będąc sam na sam ze swoimi myślami.

— Zobacz, w jakie gówno cię wciągnąłem – wyrzucił wreszcie.

Patrzyłam na niego ze smutkiem. Wiedziałam, że chociaż to ja wykonywałam tę brudną robotę, tak naprawdę cierpieliśmy oboje. Bo on musiał przyglądać się temu, co działo się ze mną. Jak jego mała dziewczynka, za którą byłby gotowy oddać życie, gdyby tylko miał pewność, że ona nie zginęłaby razem z nim, powoli stawała się materacem dla wszystkich chętnych w mieście.

— Razem się wciągnęliśmy. – Z pewną rezerwą zaczęłam się bawić jednym z jego loczków. Po chwili wycofałam dłoń i odłożyłam ją daleko za plecy. – Ten rok zrobił ze mnie coś więcej, niż twoją małą dziewczynkę – dodałam, próbując robić jak najlepszą minę do tej bardzo złej gry.

Tim odłożył papierosa na popielniczkę i pocałował trzy ze swoich palców. Sięgnął ramieniem w moim kierunku po to, żeby niedbale ułożyć je na moich ustach. Uśmiechnął się i mrugnął do mnie tak, że potrafiłam zobaczyć w jednej chwili wszystkie gwiazdy naraz.

— Chciałabyś – powiedział. – Mała dziewczynko.

Szkalujemy Tymka już po tym rozdziale?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top