#4 i dont trust myself
Sydney Charlton po ostatnich wydarzeniach mogła spodziewać się naprawdę wszystkiego. Wielki bukiet kwiatów dostarczonych do jej drzwi każdego wieczora – drobnostka. Skrzynka pocztowa zapełniona czerwonymi kopertami – komentowała to zwyczajnym wzruszeniem ramion i wrzuceniem kopert do niszczarki. Ale widocznie Luke Hemmings nie miał zamiaru się tak łatwo poddawać. Mogła go wyzywać, ignorować, nienawidzić za doszczętne zniszczenie jej życia, ale nie mogła mu odmówić zaciętości.
Jednak zaufanie to nie była tak łatwa do odbudowania rzecz.
Kolejne dni spędzała zamykając się w pomieszczeniu, nie rozmawiając z nikim. Unikała ludzi niczym ognia, a nawet Dylan postanowił pokojowo schodzić jej z drogi. Czasami po prostu pojawiał się z kubkiem kawy, by po chwili zniknąć. Była mu za to cholernie wdzięczna – chyba nie była gotowa na rozmowy o miłości, uczuciach i pozostałych bzdurach. Całkowicie oddawała się muzyce – nuciła pod nosem piosenki ukochanych zespołów, często wplatając je w swoje poranne audycje. Rozwiązywała cudze problemy, nie mając bladego pojęcia jak poradzić sobie z własnymi. Och, co za ironia.
- Pieprzyć to wszystko – mamrotała pod nosem. – Pieprzyć facetów, pieprzyć miłość. Mój Boże, jestem taka żałosna.
- Hej, nie jesteś żałosna – odparował pewnego dnia Dylan, klepiąc szatynkę po ramieniu. – Po prostu czasami się komplikuje, ale to o niczym nie świadczy, wiesz?
- Wszystko spieprzyłam. Skończę jako stara panna z milionem kotów. Ostatnio mówiłeś, że masz jakieś do oddania…
Mężczyzna parsknął śmiechem – jego przyjaciółka miała spore skłonności do dramatyzowania. A przy okazji bardzo lubiła komplikować sobie życie. Tak, jakby samo w sobie nie było wystarczająco skomplikowane.
- Wdech, wydech, Charlton. Wrzuć na luz, jeśli kocha to nie ucieknie…
Zgromiła go wzrokiem i pod wpływem tego spojrzenia już więcej postanowił nie poruszać tego tematu.
Piła za dużo kawy, mówiła dużo ciszej i dużo częściej się wściekała. A widok kolejnego bukietu róż na parapecie przyprawiał ją o alergię. Jednak za każdym razem chwytała bukiet z pewną dozą czułości i upewniała się, że znalazła wystarczająco duży wazon. W międzyczasie ignorowała kolejne wiadomości od Hemmingsa (o dziwo, tym razem nie zmienił numeru) i jedynie miała nadzieję, że w końcu mu się to znudzi. Nie nudziło.
Czasami się wahała. Sięgała już po telefon, wybierała numer, by zrezygnować w ostatniej chwili i odrzucić urządzenie w kąt pokoju. Wtedy znowu atakowały ją wspomnienia – ostatni rok szkoły średniej, który miał być jedynie potwierdzeniem tego, że mieli przetrwać nieważne, jak źle by było. Pracując jako asystentka asystentki w BBCR1 nie miała czasu złapać oddechu, a co dopiero mówić o wieczornych wyjściach, jeśli marzyła o skończeniu szkoły z całkiem przyzwoitymi wynikami. Przypominał jej się rozwód rodziców, który przeżyła tylko dzięki obecności blondyna. On pojawiał się wszędzie – w każdym wspomnieniu, nieważne czy dobrym czy złym. Luke po prostu był. Zawsze był. I kiedy nagle zniknął powstała pustka, której nie potrafiła wypełnić. Dlatego też wyjazd do Nowego Jorku był takim dobrym pomysłem.
Wieczory spędzała samotnie. Z kubkiem ciepłej herbaty i tonami poczty, która zalewała jej biurko. Czasami Dylan zostawiał jej konkretne wytyczne, co do nadchodzących wywiadów, czasami informował ją o nadchodzących wydarzeniach. Czytała o zbliżającej się wielkimi krokami European Music Awards, na którą, razem z Jenną, miały zostać oddelegowane, kiedy to usłyszała pukanie do drzwi. Spodziewając się kolejnego bukietu, listonosza, ewentualnie blondyna we własnej osobie, nie śpieszyła się z ich otworzeniem. Rozmyślała, czy i tym razem byłaby w stanie powiedzieć mu ‘nie’. Najgorszy był fakt, że zawahała się nad odpowiedzią. Nacisnęła na klamkę i stanęła niczym wryta.
- Aisha? – wydukała, wpatrując się w brunetkę szeroko rozwartymi oczyma. – A co ty do cholery robisz w Nowym Jorku?
Młodsza latorośl państwa Clifford była jedyną osobą z całej grupki, która pozostała w Londynie, kształcąc się w kierunku fizycznym. Sydney zawsze wierzyła w umiejętności przyjaciółki i kiedy ta wylądowała na studiach dziennikarskich, które i tak kończyła w Nowym Jorku, ta uparcie brnęła w swoje. I całkiem nieźle jej to wychodziło. Tym razem miała do czynienia nie z stukniętą nastolatką, tylko z dorosłą kobietą, mającą pewne pojęcie o kierunku swojego życia. Jako jedyna także zapewniła sobie stały zarobek, niezależnie od panującej sytuacji.
Uśmiech rozświetlający jej twarz był tak szeroki, że Sydney mogła postawić dwadzieścia dolarów, że byłaby w stanie pochłonąć naleśnik na płasko.
- Co ty do cholery robisz w Nowym Jorku? – powtórzyła, naśladując jej zaskoczony ton. – Tak się mnie wita w tym waszym wielkim mieście?!
Sydney parsknęła śmiechem, a już po chwili obejmowały się nawzajem, zapewniając jak bardzo za sobą tęskniły. Cóż, jeśli czegokolwiek im brakowało to zdecydowanie tych długich godzin, które spędzały w londyńskich kawiarniach, obserwując występy chłopaków, a przy okazji oddając się najświeższym plotkom. Kontakty na odległość to jednak nie to samo…
- Sydney, łamiesz mi kości – wymamrotała pod nosem, wyplątując się z jej objęć. Postanowiła rozgościć się na własną rękę. – Ładne to twoje mieszkanko. Brooklyn Heights, winszuję –skomentowała, bezpardonowo rozkładając się na kanapie. Cała Aisha Clifford.
- Kiedy przyleciałaś? – zaczęła niepewnie, zbierając papiery, zalegające na stoliku.
- Wczoraj wieczorem. I nie myśl sobie, że to ma jakikolwiek związek z Hemmingsem, bo nie ma. Chociaż ten kretyn jest tak uciążliwy, że nawet bym ci zapłaciła za możliwość pozbycia się go z apartamentu. I kazał mi ci coś przekazać, ale o tym później. Ale to nie jest powód, dla którego się tutaj pojawiłam! W końcu wiesz, że bez własnych pobudek nie leciałabym na drugi koniec świata…
Tym razem szatynka nie była pewna, czy powinna być przerażona ewentualnym planem Aishy, czy też dziękować Bogu, że Clifford nie pojawiła się w celu swatania jej z Hemmingsem. Chociaż znając jej pomysły to te dwie rzeczy, w jej głowie, się ze sobą łączyły.
Rozpromieniła się jeszcze bardziej, kiedy z niewielkiej torebki wyciągnęła białą kopertę. Sydney pokręciła głową z niedowierzaniem. Jeśli to było to, o czym myślała… W środku znalazła proste zaproszenie wypełnione ozdobnym pismem Aishy.
- Hajtacie się i ja się dowiaduję o tym dopiero teraz?! – pisnęła, uwieszając się przyjaciółce na szyi.
- Wiem, że może być trochę za wcześnie… ale Calum nalegał, a ja chyba nie potrafię mu odmawiać – wyjaśniła, nie mogąc powstrzymać głupkowatego uśmiechu.
Nigdy się nie spodziewała, że jej przyjaciółka pojawi się w progu mieszkania, poinformuje, że wychodzi za mąż, a przy okazji będzie tryskać szczęściem. Nie to, żeby nie była szczęśliwa z takiego obrotu sytuacji.
Ale w głębi serca wiedziała, że to powinna być ona.
Obserwując postępowanie Luke’a Hemmingsa można by śmiało stwierdzić, że jego działania zakrawały niemalże na desperację, irytujący przy okazji pozostałych członków zespołu. A kiedy siedział przy stoliku, obracając telefon w długich palcach, co jakiś czas stukając o blat, stawał się jeszcze bardziej irytujący niż zazwyczaj.
- Przysięgam, że jeśli nie przestaniesz w przeciągu najbliższych czterech sekund, to ja cię stuknę, ale krzesłem – warknął Ashton, odkładając czytaną książkę na bok. Przebywanie w towarzystwie blondyna wymagało stalowych nerwów, a dodając do tego pojawiającego się w kuchni Hooda spanikowanego zaistniałą sytuacją to i takowe nie wystarczały. – Boże, daj mi cierpliwość, bo jeśli dasz mi siłę to ich zamorduję – wymamrotał pod nosem, transportując się z kuchni.
Luke przyglądał się przyjacielowi, starając się trzymać na dystans od całej tej sytuacji. Gdyby kilka lat wcześniej nie był takim kretynem wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Może nie siedziałby bezczynnie w kuchni, wydzwaniając do Sydney niczym idiota, nie wysyłając jej ton kwiatów, a przy okazji nie błagałby siostry Clifforda o jakąkolwiek pomoc.
- Luke twoja mina przypomina mi o jednym… - zaczął niewinnie Michael. – Spieprzyłeś sprawę! – zagrzmiał na nutę American Idiot. Zawsze mógł liczyć na jego wsparcie mentalne.
- Michael, a może porozmawiamy o ślubie twojej młodszej siostry, co? – Drobna złośliwość w głosie Ashtona była nadto wyczuwalna, wiedząc, że Michael był temu przeciwny. Wręcz zapierał się nogami i rękoma, ale jak zwykle został przegłosowany.
Wymamrotał kilka przekleństw pod nosem i opuścił kuchnię, wyczuwając porażkę.
W końcu chwycił bluzę przewieszoną przez oparcie krzesła, po czym opuścił apartament z teatralnym trzaśnięciem drzwiami. Zajęcia z teatru niezależnego przydały się chociaż do tego. W korytarzu minął się jeszcze z Aishą i jej uszczęśliwiona mina wskazywała na to, że wszystko poszło zgodnie z planem. Aczkolwiek plan nie zakładał pojawiania się pod jej domem.
Cicho westchnął i przemykał się pomiędzy ludźmi, lawirując ulicami zatłoczonego Nowego Jorku, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Walczył ze swoimi myślami, walczył z chęcią znalezienia się pod jej niewielkim mieszkaniem na Brooklynie i wytłumaczeniem swojego dziecinnego zachowania po raz kolejny. W końcu wylądował w metrze, klucząc pomiędzy kolejnymi przystankami. Po kilku godzinach mógł zdecydowanie stwierdzić, że zwiedził miasto podziemne niemalże od deski do deski.
- Chłopcze, czy to miejsce jest wolne? – usłyszał od starszego mężczyzny, który pojawił się znikąd. Blondyn przytaknął, po czym przesunął się, żeby zrobić więcej miejsca. – Pewnie jedziesz do dziewczyny, co?
Wzruszył ramionami - raczej nie miał takiego zamiaru.
- Ach ta dzisiejsza młodzież, biegnie do przodu, nie patrząc w tył. Wiele tracicie. Czasami warto się zatrzymać na chwilę i podziwiać otaczający nas świat, młody człowieku – kontynuował swój wywód, opowiadając o kobiecie jego życia. Luke marzył jedynie, żeby się wyrwać, zmienić pociąg i jakimś cudem dostać się na Brooklyn.
Z marzeń wyrwał go dźwięk telefonu, bardzo gwałtowny i głośny. Przerwał mężczyźnie w połowie słowa, za co był wdzięczny. Nawet jeśli to był Michael z jego cogodzinnym przypomnieniem o spieprzeniu całej sytuacji.
Jednak głos w słuchawce wcale nie należał do Clifforda.
- Cześć, Luke… Pewnie nie powinnam dzwonić po tym, co powiedziałam. W ogóle powinnam wyrzucić to nagranie, które przekazała mi Aisha. Nieźle to przemyślałeś, Hemmings. I wiedziałeś, w co trafić.
Uśmiechnął się pod nosem. Wiedział, że muzyka będzie jedynym rozwiązanie, które w jakiś sposób trafi do Charlton. To zawsze była muzyka i to zawsze będzie muzyka.
- A dzwonisz ponieważ?
- Chcę pogadać. Ale to chyba nie jest rozmowa na telefon… Macie jutro chwilę?
Starał się przypomnieć, czy mieli plany… Poza porannym występem grafik nie przewidywał zajętego dnia.
- Jasne. Podaj miejsce, będę na pewno.
Sydney czekała. Wpatrywała się w drzwi kawiarni niczym zaklęta, mając nadzieję, że się pojawi.
Dziesięć minut.
Dwadzieścia minut.
Godzina.
W końcu zrezygnowana podniosła się z miejsca i opuściła restaurację, wtapiając się w tłum ludzi.
Muzyka, którą jej przekazał, wydawała się być szczera. Ale najwidoczniej nie znała już osoby, którą Hemmings się stał. A także po raz kolejny udowodniła sobie, jak słaba była jeśli chodziło o tą przeklętą miłość.
a.n/ to się porobiło. ogólnie to została jeszcze jedna część i zakończenie - macie jakieś sugestie co do niego? jestem otwarta na wszelkie propozycje! swoją drogą ciekawostka - w początkowym zamiarze lost in stereo było podzielone na dwie części i to w pewnym sensie jest ta druga część (tylko troszeczkę skrócona). to na tyle ode mnie - życzę miłego wieczoru :') x
ps. pamiętajcie o hasztagu #loveinstereoff na twitterze ;) x
ps2 byłoby mi niezmiernie miło jakbyście zajrzeli na moje pozostałe opowiadania - clean i blank spaces :) x
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top