Rozdział 9


Nie szliśmy długo. Zrobiło się trochę chłodniej, wilgotniej, a ściany robiły się jeszcze bardziej obskurne.

W pewnym momencie skręciliśmy gwałtownie w prawo. Był to ciasny korytarz, najciemniejszy tutaj, prowadzący do małego zimnego pomieszczenia.

Bardziej instynktownie najechałem światłem latarki na koniec pomieszczenia, niż z ciekawości. Natychmiast zobaczyłem białe kości. Te kości należały do chłopka stojącego obok mnie, do blondynka trzymającego moją dłoń.

Dopiero teraz to do mnie dotarło.

Najechałem latarką na kupkę materiału, która leżała obok szkieletu. To były ubrania. Do diabła, wszystkie jego ubrania leżały obok. Blisko skulonej postaci chłopca. Miał formę embriona, a ja z daleka już widziałem połamane kości.

Pierwsza moją myślą, gdy go zobaczyłem było: torturowali go. Bez wątpienia.

W czasie kiedy ja umierałem od środka, wyobrażając sobie najgorsze scenariusze, Louis nieporuszony syknął płosząc szczury. Aż mnie zemdliło, kiedy jeden z nich wyszedł spomiędzy jego żebrami.

Louis kompletnie nieporuszony, ruszył w stronę swoich resztek, ale poczuł opór, kiedy ja się nie poruszyłem. Nadal trzymałem jego dłoni.

– Nateniel? – zapytał zaskoczony, kiedy wgapiałem się nadal w jego drobny, samotnie skulony szkielet, na tej brudnej podłodze w zimnej piwnicy pełnej szczurów.

– Dlaczego nikt cię nigdy nie znalazł? – zapytałem słabo.

Naprawdę przewracało mi się w żołądku i nogi mi miękły.

– Nateniel – westchnął łagodnie, rozumiejąc że scena jaką zastałem mnie dotknęła, wręcz przerosła.

– Co ci zrobili? – zapytałem, patrząc na niego z takim żalem, że sam poczułem się z tym źle.

Tak mnie to dotknęło, że czułem bicie serca i uścisk w płucach.

– Nataniel – szepnął, obejmując mnie swoimi zimnymi ramionami. – Proszę przestań. Przygotowałbym cię, gdybym wiedział, że tak zareagujesz.

– A jak mam zareagować? – sapnąłem, nie mogąc powstrzymać wzruszenia. – Dlaczego twoje ubrania leżą w kupce obok? Dlaczego tu są obcęgi i lewatywa, dlaczego... – urwałem gwałtownie, kiedy zostałem szarpnięty w stronę wyjścia.

Chciał mnie stąd wyciągnąć, rezygnując z pierwotnego pomysłu. Natychmiast się wyrwałem.

Spojrzał na mnie z frustracją, całkowicie przygaszony. Chyba nie oczekiwał, że podejdę do tego tak emocjonalnie.

Szczerze powiedziawszy ja też. Ale to tylko pokazuje jak mi na nim zależy.

– Nataniel – wzdychał z łzami w oczach. – Nie utrudniaj mi tego.

– Nie utrudniam.

– Robisz to. Myślałem, że... że podejdziesz to tego na chłodno, bo wydajesz się... – zaszlochał i natychmiast zamilkł, by mi się nie rozpłakać.

– Jak mam nie podchodzić emocjonalnie do tego, że leżysz tutaj sam, w takim miejscu? – szepnąłem, znów łapiąc go za dłoń, mocno ściskając.

– Przez ciebie znów czuje! – rozpłakał się na całego, przez co musiałem go objąć.

– To w porządku.

– Wcale nie. – Potrząsnął głową.

– Zabiorę cię stąd, dobrze? – Pokiwał głową. – Tak jak chciałeś.

Znów pokiwał głową, chyba nie dając rady mi odpowiedzieć słowami. Zerkając w kąt pomieszczenia, pocałowałem go w głowę i pogłaskałem po karku.

– Wszystko jest dobrze.

– Wiem, że wszystko jest dobrze – przyznał. – Przy tobie tak.

Cholera, czy to będzie właściwie jeśli go tu przelecę? Pewnie nie, dlatego nawet nie próbowałem.

Odsunąłem się do niego i podszedłem do tego tragicznego miejsca. Blondyn nawet na moment się ode mnie nie odsunął. Wisiał mi na plecach i chował nos w mojej szyi.

Kiedy kucnąłem bliżej, widok był jeszcze bardziej przerażający. A najbardziej przerażało mnie to, że szkielet był nagi, a ubrania leżały obok. Dlaczego?

– Powiesz mi co się stało?

– Tak, ale... – zawahał się. – Później.

Nie musiałem być pieprzonym specjalistą by widzieć, że kości są połamane i zapewne były one za życia już pokiereszowane. Nogi, kręgosłup, żebra. Jednak najbardziej poruszyła mnie czaszka.

Zaszlochałem, autentycznie zapłakałem nad jego szkieletem, kiedy zobaczyłem połamaną żuchwę, dwa zęby leżące obok i wielką dziurę po kuli w płacie czołowym.

Jak bestialsko się z nim obchodzili?

To było takie nierealne, że ten szkielet był kiedyś żywym i ciepłym Louisem.

– Nie płacz – wyszlochał.

– Pierdolę – warknąłem, zaczynając pakować kości. – Będę sobie płakał ile chcę nad tobą.

– Nikt nigdy nade mną nie płakał – szepnął. – To dziwne uczcie.

– Będę twoim pieprzonym pierwszym – warknąłem.

Byłem tak roztrzęsiony, że nawet mnie nie obrzydzały te kości, szczury czy pająki.

– Jesteś we wszystkim moim pierwszym – parsknął trochę w lepszym humorze. Nie chciałem psuć tej polepszonej atmosfery, wspominając o tym, że leży tu nagi i widzę starą lewatywę blisko jego bioder. Nie wiem czy jestem gotowy dowiedzieć się prawdy. – Dużo przeklinasz kiedy się denerwujesz. To uroczę.

Nie odpowiedziałem mu, bo za bardzo się skupiłem na pakowaniu jego poharatanych i kruchych kości.

Przeleżał tu prawie dwieście lat. Żadnego szacunku, ani spokoju. Samotny.

Chyba to najbardziej mnie bolało. Że był sam. Całkowicie zapomniany.

W końcu schowałem wszystko do worka, oprócz czaszki, którą chwyciłem w obie dłonie i uniosłem na wysokości swoich oczu. Kiedyś była tu skóra ukazująca piękną twarz Lou, różowe policzki, złote loki i piękne błękitne oczy niewinnego dziecka.

– Kiedyś miałem pryszcza na czubku nosa.... Jak go miałem – zażartował, a ja wysiliłem się na słaby uśmiech. Przynajmniej miał teraz poczucie humoru.

Pogłaskałem kość policzkową kciukiem i pochyliłem się tak, że pocałowałem czaszkę tam, gdzie było kiedyś jego czoło.

To był krótki całus pod wpływem chwili i czułości dla blondyna. To był jedyna realna i materialna rzecz, którą mogłem u niego pocałować i pokazać swoją czułość w jego stronę.

Jego ciężar z moich pleców zniknął, a on stanął przede mną. Miał szeroko otwarte oczy przez szok.

– Dlaczego to zrobiłeś?

– Sam nie wiem – przyznałem, kładąc ostrożnie czaszkę na reszcie kości. – Po prostu musiałem. Nie chcę żebyś był sam.

Złapał się za koszulę w okolicy serca i znów poleciały mu łzy. Obaj płakaliśmy jak dwie małe beksy.

– Mam cię zagrzebać, prawda? – zapytał.

– Tak.

– Gdziekolwiek?

– Wszystko mi jedno, nie chcę być tutaj.

Uśmiechnąłem się i wstałem. Objąłem go, patrząc mu w oczy.

– Wezmę cię do domu – powiedziałem łagodnie, jak do zranionego dziecka. – Zakopie cię w jakimś ładnym miejscu w moim ogrodzie, co o tym myślisz? Chciałbyś?

Kiedy tak płakał i kiwał głową, zastanawiałem się skąd duchy biorą tę wodę na łzy.

– Mogę cię też zakopać na cmentarzu... – zacząłem.

– Nie – uciął uśmiechnięty. – Chcę być w bezpieczny miejscu. – Objął mnie za szyję i się do mnie przytulił. – Chcę być przy tobie. Zasadzisz ładne kwiaty?

Uśmiechnąłem się rozczulony. Byłem beznadziejnym ogrodnikiem, ale dla niego mogłem zrobić wyjątek.

– Jakie tylko będziesz chciał.

Uświadomiłem sobie, że ta mała przylepa potrzebuje ciepła i opieki drugiej osoby. Że jest niesamowicie samotny i zraniony.

Pytanie tylko czy moje miejsce mogłaby zająć jakakolwiek osoba.

Worek jaki miałem przypominał trochę worek marynarski, bo miał sznurek, dzięki któremu mogłem zarzucić sobie tą torbę przez ramię, bez konieczności trzymania go w obu dłoniach.

Kto by się spodziewał, że ludzki szkielet jest taki ciężki.

Louis wyprowadził mnie z piwnicy skocznym krokiem, trzymając mnie za rękę. Przypominał mi trochę nastolatkę idącą na swoją pierwszą randkę.

Jakoś jego widok, tak szczęśliwego i beztroskiego chwytał mnie za serce. Miałem ochotę go tulić jak słodkiego szczeniaczka.

Te spróchniałe drzwi otworzył jednym mocnym pchnięciem. Nie wiem ile siły w to włożył, ale drzwi upadły z hukiem na ziemie. Zawiasy kompletnie już nie wytrzymały.

Chwycił obie moje dłonie i odwrócił się do mnie przodem. Cały czas się do mnie uśmiechał. W pierwszej chwili myślałem, że chce mi coś powiedzieć, ale zaraz zrozumiałem, że to nie o to chodzi.

Moje ciało stało się lekkie, a ja czułem jak delikatnie unoszę się w powietrzu. Troszkę spanikowałem. W końcu lewitowanie nie jest wcale normalną, codzienną częścią mojego życia. Wystarczy, że mam na plecach szkielet martwego chłopaka.

– Spokojnie – powiedział radośnie, rozbawiony moim strachem. – Tutaj na ziemi jest mnóstwo ostrych przedmiotów, jak szkło, czy gwoździe. Nie chcę żebyś się zranił.

Odpowiedziałem mu rozczulonym uśmiechem. Ale zaraz zszedł mi z ust, kiedy mnie pociągnął, a ja jak liść na wietrze poleciałem w jego stronę.

– Louis! – krzyknąłem z pretensją.

Odpowiedział mi śmiechem i wyfrunęliśmy przez rozbite okno w kuchni. Gdyby nie on, jestem pewny, że wywiałoby mnie gdzieś na północ. Wiatr szarpał mną jakbym nic nie ważył, a każdy ruch Louisa był dla mnie gwałtowny.

W końcu łagodnie zaczęliśmy się zniżać na zarośnięty teren za domem. Objąłem go mocno za szyję, kiedy zniżałem się na ziemi.

– Nigdy więcej! – krzyknąłem ostrzegawczo, stając przed nim.

Objął mnie z uśmiechem.

– Jesteś uroczy.

Spojrzałem na niego z irytacją. Byłem zły, że nie miałem kontroli nad własnym ciałem, poza tym nie lubiłem zbyt wielkiej wysokości. To chodziło bardziej o brak władzy nad własnymi ruchami, niż o samo lewitowanie.

– No już, nie złość się na mnie – parsknął rozbawiony moją reakcją i miną.

Było już szaro na niebie. Wyciągnąłem komórkę z tylnej kieszeni spodni i zerknąłem na godzinę. Dochodziła dziewiętnasta. Lada moment zrobi się ciemno.

Na szybkiego napisałem przeprosiny mojej babci, która dzwoniła do mnie już trzy razy i wysłała mi wiadomość pełną groźby pod moim adresem.

– Chodźmy – pociągnął mnie w stronę ścieżki w stronę miasta – zaraz zrobi się ciemno, a my musimy iść pieszo.

Szliśmy opuszczoną ścieżką, trzymając się za rękę.

– O co chodzi z Rose? – zapytałem w końcu, kiedy zrobiło się już naprawdę ciemno.

Na szczęście. Gdyby tak policja mnie zatrzymała i znalazła szkielet w worku na moich plecach, ojciec by mnie chyba zabił.

Lou nie odpowiedział od razu, był rozczarowany, że nie pociągnąłem tematu, że pogoda jest wyjątkowo ładna jak na nasz pierwszy wspólny spacer.

Byłem bardziej praktyczny niż on. Nie interesowały mnie takie romantyczne rzeczy jak jego.

– Trochę ją przestraszyłem dzisiaj – przyznał w końcu.

– Czyli?

– No... – mruknął naburmuszony, że naciskam na wyjaśnienia. – Dwa dni temu pokazałem jej największy koszmar w śnie. A dziś za tobą łaziłem niewidzialny dla ciebie.

– Czyli cały czas byłeś niedaleko?! – zbulwersowałem się. – Ten zimny dotyk na stołówce to twoja sprawka?

– Poczułeś to? – Wydawał się zaskoczony. – Tak, to ja – przyznał, kiedy potwierdziłem. – Straszyłem twoich znajomych. Powiedziałem im, że jeśli mi cię oddają, to może dam im spokój.

– Niby jak mają mi cię oddać? – zirytowałem się.

– Nie wiem. – Wzruszył zaczepnie ramionami. – Tak po prostu ich maltretowałem. Najbardziej zależało mi na przestraszeniu tego rudego...

– Eddiego – uzmysłowiłem mu jak się nazywa.

– ...ale okazał się ciężkim zawodnikiem.

– Co?

– Straszny z niego histeryk wiesz? – zachichotał. – I tchórz. – Nie mogłem zaprzeczyć. – Ale mimo wszystko dobry z niego przyjaciel.

– Naprawdę? – Zaraz poczułem się głupio, kiedy powiedziałem to z takim niedowierzeniem.

– Tak – odpowiedział mi rozbawiony tym pytaniem i późniejszym zmieszaniem. – To jemu najpierw zaproponowałem ta akcję, wrzucenia cię do piwnicy za spokój.

Zmarszczyłem brwi.

– Odważył się sprzeciwić? – niedowierzałem.

– Nie – chichotał. – Rozpłakał się i zaczął histeryzować, że nie wie co jest straszniejsze. Nawiedzenie ducha czy ty, wściekły na niego.

Roześmiałem się głośno, to było takie w stylu Eddiego.

– W zamian, kazałem mu się trzymać od ciebie z daleka. Powiedziałem, że to będzie bezpieczne dla niego i dla ciebie.

– I zaproponowałeś to wszystko Rose – podsumowałem.

– Zgodziła się natychmiast. Była zbyt przerażona by dyskutować. Sama wymyśliła cały plan, nawet dziecko ze sobą wzięła, bo wiedziała, że tak po prostu z nią nie pojedziesz.

Ta dziewczyna bezpowrotnie straciła w moich oczach.

– Jesteś zły? – zapytał, patrząc na mnie przepraszająco.

– Jestem wściekły.

– Ale nie na mnie?

– Groziłeś dziecku?

– Nie, tylko jej.

– Jestem wściekły, że wplątała w to małą Anę – przyznałem.

Chwilę szliśmy w ciszy, byliśmy już blisko centrum, a naszym jedynym światłem były mrugające, stare lampy.

– Nateniel – zaczął Louis proszącym głosem.

– Hm?

– Nie chcę żebyś się z nimi przyjaźnił.

– Dlaczego tak bardzo ich nie lubisz?

– Bo są zepsuci od środka. Widzę to, bo widzę ludzkie dusze.

– Wszyscy?

– Wszyscy.

– Eddie też?

Wydawał się niezadowolony.

– Nie – przyznał z trudem. – Jest dziwny, chaotyczny i głupi. Ale nie jest zły. Zawłaszcza dla ciebie.

Uśmiechnąłem się. Louis jest zazdrosny. Pocałowałem go w skroń.

– A ja? – szepnąłem zaczepnie.

Spojrzał mi w oczy i zmusił mnie bym się zatrzymał. Położył mi swoją zimną dłoń na sercu i się uśmiechnął błogo.

– Ty jesteś ciepły.

Położyłem swoją dłoń na jego dłoni.

– To dobrze?

– To wspaniale, Nataniel – odpowiedział cicho i spojrzał na mnie tak, że przestępstwem byłoby gdybym go nie pocałował.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top