Rozdział 15
Czułem jakby coś mną szarpało. A to w prawo, a to w lewo. Jak szmaciana lalka ciągnięta przez zaborcze dwie dziewczynki.
Nie wiedziałem co się dzieje, ale mimo szarpania czułem ulgę, bo nie doskwierał mi już ból. Otaczał mnie tylko błogi spokój.
Czy tak wygląda śmierć? Oczekiwałem jakiegoś tunelu, jakiegoś nieba albo piekła. A ja byłem w pustce.
Tu nie było czasu. Wydawało mi się, że jestem tu wiecznie, a zarazem kilka sekund. Właściwie nic mi nie przeszkadzało, ani ciemność, ani szarpanie, ani brak czasu.
Czułem się nijako.
Jednak ten stan w końcu się skończył. Zostałem szarpnięty z zastraszającą mocą. Ale to nie było szarpnięcie ani z prawej, ani z lewej. Coś pociągnęło mnie w górę.
Czułem się jakbym był wyciągany z otchłani jakiegoś zbiornika wodnego. Trwało to wszystko chwilę, bo zaraz poczułem, że leże na czymś twardym i światło mnie oślepia.
– Ugh – mruknąłem, krzywiąc się. – Cholera.
Chciałem się zasłonić, ale coś innego rzuciło na mnie cień. Otworzyłem z osiągnięciem oczy i ujrzałem piękną twarz Louisa.
Nie obchodziło mnie gdzie jesteśmy i to, że pięknie się uśmiecha, choć płakał. Zapragnąłem mu przyłożyć w jego durny, martwy łeb.
– Cześć. – Zadrżał mu głos z emocji. – Mój drogi Natanielu.
Wpatrywałem się w jego błękitne oczy, nie wiedząc co powiedzieć. Nakrzyczeć na niego czy przytulić?
On sam postanowił się jeszcze bardziej pochylić i pocałować mnie w czoło. Leżałem na trawie, a głowę opierałem o jego kolana. Było tutaj tak niesamowicie ciepło i miło. Zapragnąłem tutaj zostać.
– Nataniel – szepnął drżącym głosem.
– Tak?
– Do zobaczenia – wyprostował się, a ja obserwowałem go uważnie z dołu. – Zawsze będę cię kochał tak samo. Nie ważne czy jestem na dole czy u góry.
Jak to na dole czy u góry? O czym on teraz mówi?
– Nie chce zostać sam! – rozniósł się potężny, znajomy mi głos.
Rozejrzałem się zdezorientowany. Był to desperacki głos Eddiego, który powodował trzęsienia. Wydawało się jakby dochodził z oddali.
– Dziękuje ci za wszystko – mówił dalej blondyn, jakby tego nie słyszał.
Usiadłem zdezorientowany. Byłem na łące, ale nic poza nami się tu nie znajdowało.
– Kto mnie będzie teraz pilnować?... Bić... Nate... – Eddie ewidentnie wył jak dziecko.
A takie dziecko trzeba szybko uspokoić, zanim zrobi coś głupiego. Wiedziałem to z długoletniego doświadczenia.
– Wiele zrobiłem złego. Teraz już wszystko rozumiem. Musiałem odpokutować...
Ziemia znów się zatrzęsła.
– Jestem pewny, że ktoś się tobą zajmie – dodał, a ja widziałem cierpienie w jego błyszczących oczach.
– Co? – wykrztusiłem zdezorientowany.
Chciałem zostać z Louisem, a z drugiej stron chciałem uspokoić tego matoła Eddiego. Bo kto ma to zrobić jak nie ja?
– Kocham cię stary...
Chciałem dotknąć blondyna, ale niemal natychmiast jak opuszkiem palców trafiłem na jego skórę, zniknął. A raczej zniknęło wszystko wokół mnie.
Znów ta pustka. Tyle że ta była gorsza. W tej ciemności i pustce wszystko mnie bolało.
– Tak wiele rzeczy mieliśmy zrobić – słyszałem gdzieś obok siebie lament. – Tak wiele miałem ci do powiedzenia! Miałem ci uprzykrzać życie na studiach i w naszym dorosłym życiu! Mieliśmy mieć królika, którego nazwiemy Freddie.
Natychmiast otworzyłem oczy. Nie chciałem żadnego pchlarza, tym bardziej jakiegoś grubego królika Freddiego.
Byłem w słabo oświetlonym pomieszczeniu. Była chyba noc, bo jedynym światłem jaki tutaj dostrzegłem była lampka nocna na stoliczku obok łóżka. Byłem w szpitalu, a obok mojego łóżka płakał jak dziecko Eddie.
Wyglądał paskudnie. Był cały czerwony, obsmarkany i zaryczany. Ze wszystkich możliwych miejsc wylatywały mu wydzieliny.
– Eddie – powiedziałem ledwie słyszalnym głosem. – Zamknij się, głowa mnie boli.
I nie tylko, ale przez jego użalanie się w głowie aż mi łupało.
Rudy zamilkł natychmiast. Spojrzał na mnie zaszokowany, a następnie wykrzyczał:
– O mój Boże! Ty żyjesz! I jesteś tak samo paskudny!
Rzucił się na mnie, znów płacząc, ale tym razem wprost do mojego ucha.
– Jezu – szepnąłem, ale nie odtrąciłem go.
– Edwardzie! – krzyknął ktoś. Zobaczyłem moją babcie podnoszącą się z kanapy w kącie sali. – Jego rana! – upomniała.
Rzeczywiście czułem ból w brzuchu, ale Eddie mi jej nie ugniatał, całe szczęście.
Zresztą nie chciałem go odtrącać. Jego znajome ciało było uspokajająca na swój sposób.
– Cześć – powiedziałem, obejmując mocno drżącą sylwetkę przyjaciela.
– Pójdę po twojego ojca i lekarza – powiedziała babcia, wychodząc szybko.
Zdezorientowany nie zakodowałem czy mówiła o moim ojcu, czy ojcu Eddiego.
– Tak mi przykro – szepnął mi do ucha, głaskając mnie po włosach.
– Czemu? – zapytałem otumaniony. Jeszcze nie do końca wszystko do mnie docierało.
– Przez Louisem, przez wypadek – szeptał, nie chcąc spojrzeć mi w oczy. – To co się stało...
– Co się stało? – zapytałem od razu, przekręcając głowę w jego stronę. – Powiedz mi, bo ja naprawdę nic nie wiem. Mam wrażenie jakbym przespał życie.
W końcu podniósł się na łokciach i spojrzał mi w oczy. Jego lśniące oczy były całe zakrwawione, jakby płakał pół życia.
– Kiedy Nick ci to zrobił – zaczął drżącym głosem, dotykając delikatnie zabandażowanego brzucha. – A ten duch nie mógł nic zrobić, pojawił się u mnie. To ja wezwałem karetkę, ale stwierdzili, że umarłeś. – Jego łzy kapały mi na policzki. – I wtedy – oddychał płytko, przypominając sobie cały ten dramat – Louis oddał ci życie.
– Co zrobił? – wykrztusiłem.
– Wiedziałem – zaczął histerycznie. – Widziałem jak błaga kogoś o to by cię nie zabierali. Że jeszcze masz dużo życia. Z tego co zrozumiałem, całą życiową energie jaką nazbierał oddał tobie, co cię uratowało. Ale wtedy zniknął. Tak mi przykro Nate. Wiem, że go lubiłeś. Ja... ja...
Znów się rozpłakał. A ja z szoku zdołałem go tylko znów do siebie przygarnąć.
Zamknąłem oczy. Przypomniałem sobie jego smutne oczy i ciepło bijące od niego. Był w niebie. To nie ja miałem się poświecić, ale on. Mógł trafić do piekła, zniknąć całkowicie oddając mi swoją życiową energię, jaką uzbierał przez te lata tułaczki między życiem a śmiercią. Jednak postanowił mnie uratować, mimo niosących niewidomych.
Dzięki czemu został nagrodzony. Wiedziałem, że miejsce w jakim ostatni raz go widziałem było niebo. Sam chciałem tam zostać, ale miałem tutaj ludzi, którzy mnie potrzebują.
Obaj to wiedzieliśmy, dlatego to się tak skończyło. Louis po raz pierwszy w życiu nie był samolubny.
– Obiecałem się tobą zaopiekować – wycharczał mi w szyje rudy.
Zamknąłem oczy, przygarniając go do siebie mocniej. Przynajmniej jego mam niezmiennie przy sobie. Zacisnąłem mocno szczękę, nie chcąc się rozpłakać równie mocno jak Eddie.
– Zawsze byłeś przy mnie, Eddie – mruknąłem.
– Ale tym razem będę dla ciebie lepszy. Nie chcę cię stracić.
Ja też już nigdy nie chciałem kogoś stracić. Ale czy Eddie da rade załatać dziurę w moim sercu?
Koniec
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top