trois

                Jeśli była na świecie czynność, której Luke Hemmings nienawidził najbardziej na świecie, to na pewno było to wczesne wstawanie. Gorsze było jedynie wczesne wstawanie, kiedy druga część łóżka okazywała się pusta. I tym razem tak było - Arizona zniknęła. Przebąkiwała coś wieczorem o samolocie, ale nie sądził, że dziewczyna tak zwyczajnie zniknie. Bez pożegnania. Co z jednej strony byłoby kompletnie w jej stylu, z drugiej zupełnie do niej nie pasowało. Ignorując czarne myśli, podniósł się po pozycji siedzącej i przetarł zmęczone oczy. W momencie, w którym dojrzał jeansy dziewczyny, leżące centralnie na środku sypialni wszystkie myśli po prostu zniknęły.

                Niechętnie podniósł się z łóżka i w poszukiwaniu dziewczyny opuścił niewielką sypialnię, by zobaczyć rozłożoną na wielkiej kanapie Arizonę z jego laptopem na brzuchu. Zafascynowana oglądanym serialem nawet nie zwróciła na niego uwagi. Oderwała się od ekranu dopiero, kiedy usiadł obok dziewczyny i dojrzał kolejny obrzydliwy serial, za którymi dziewczyna wręcz przepadała.

                - Przyniosłam ci śniadanie – poinformowała. – Próbę macie za cztery godziny, a menadżer przebąkiwał, że podstawią wam samochód pół godziny wcześniej, bo Pasadena wcale nie jest takim wielkim miastem i bez problemów powinniście się tam dostać w nie więcej niż dziesięć minut.

                Jeśli to nie była miłość to nie miał bladego pojęcia, jak inaczej mógł to nazwać. Arizona była jego zdrowym rozsądkiem i poczuciem odpowiedzialności, które bardzo często było kwestionowane. Kiedy była obok mógł być pewnym, że niczego nie zgubi i wszędzie dotrze na czas.

                - Mówiłaś coś o wylocie – wymamrotał, drapiąc się po karku. Był zagubiony.

                Dziewczyna wywróciła teatralnie oczami i cicho westchnęła.

                - Dzieciaku… Macie trzy koncerty w Pasadenie. Zostaję tutaj do jutra. Dogadałam się z Gregiem, że weźmie moje zmiany i tym samym mogę tu chwilkę zabawić – wyjaśniła, spoglądając na chłopaka z politowaniem.

                - Czy kiedykolwiek przestaniesz nazywać mnie dzieciakiem? – spytał z konsternacją.

                Bezwiednie sięgnął po kanapki, które dziewczyna podkradła ze śniadania. Nie chciała budzić chłopaka, dlatego postanowiła być uroczą dziewczyną i przynieść mu śniadanie do łóżka, ale wciąż spał, a ona została wciągnięta w trzeci sezon The Walking Dead tak bardzo, że nawet nie zauważyła, kiedy minęły dwie godziny.

                Arizona w końcu zamknęła laptopa i odłożyła go na stolik. Mieli niecałe cztery godziny tylko dla siebie. I oczywiście całą noc, która miała być jakby ostatnią – Luke jechał w dalszą część trasy, a ona musiała wrócić do swojej szarej rzeczywistości życia i pracy w Stanford, żeby w jakiś sposób utrzymać się na studiach i odciążyć rodziców. Często krytykowała samą siebie za wybór jednej z najlepszych, a przy tym najdroższych, uczelni w Stanach Zjednoczonych. Szczególnie w dniach takich jak ten, kiedy to zastanawiała się, czy Greg faktycznie pojawił się na jej zmianie, a jeśli nie, to czy po powrocie do Stanford przypadkiem nie dostanie wypowiedzenia i będzie zmuszona do znalezienia innego miejsca pracy.

                - Wiesz, że uwielbiam nazywać cię dzieciakiem – powiedziała, całując chłopaka w czubek nosa. – Jesteś moim dzieciakiem.

                Zaskoczona mina Luke’a rozbawiło Arizonę do tego stopnia, że nie mogła złapać normalnego oddechu i niemal stoczyła się z kanapy. Czasami Hemmings zastanawiał się, dlaczego ktoś okazał się tak łaskawy i postawił brunetkę na jego drodze. Czym zasłużył sobie na to szczęście? Czym zasłużył sobie na szczęście trzymania jej w ramionach? Czym zasłużył sobie na jej słodkie pocałunki, które zawsze zaczynała od prawego kącika warg, by na końcu złączyć ich usta w długim i namiętnym pocałunku. Czym zasłużył sobie na jej drobne ciało, którym ufnie owijała się dookoła niego, wiedząc, że ten nie ma najmniejszego zamiaru krzywdzenia jej. Nie rozumiał, dlaczego ona pojawiła się w jego życiu, ale wierzył, że to na pewno nie był przypadek. Nie wierzył, że ta jedna noc zapoczątkowała coś tak pięknego i trwałego. Coś, co nie miało najmniejszego zamiaru się rozsypać, nieważne, jak często gubiłaby się pośród innych spraw. Nienawidził siebie za to, że był w stanie ją gubić. Nienawidził tego, że dziewczyna nie mogła być obok niego przez cały czas.

                Kolejną godzinę spędzili leżąc na kanapie i rozmawiając o najbardziej przyziemnych rzeczach. O głupotach, które tak naprawdę nie miały znaczenia. Bo czy rozmowa o obrzydliwości The Walking Dead tak naprawdę miała jakiekolwiek znaczenie? Dla tej dwójki to było niczym żart o Phoenix, który rozumieli tylko oni.

                - Wiesz, że uwielbiam, kiedy masz na sobie jedynie moją koszulę? – zapytał Luke lekko zniżając głos, spoglądając na Arizonę z pożądaniem. Dziewczyna wzruszyła ramionami.

                - Musisz się szykować – ucięła, spoglądając na zegarek. – Za pół godziny musimy zejść na obiad.

                Luke, chcąc nie chcąc, musiał posłuchać dziewczyny, jeśli nie chciał spowodować kolejnego spóźnienia i doprowadzić tym samym ich menagera do białej gorączki.

                - Przygotuję ci ubrania na zmianę! – krzyknęła jeszcze, zanim zamknęły się za nim drzwi do łazienki.

                Anioł, nie dziewczyna.

               

                - Wiedziałeś, że w Pasadenie z okazji Nowego Roku urządzają paradę róż? – zapytała, nie odrywając się od informatora.

                - Arizona, błagam. Jeśli obiecam ci, że cię tam zabiorę pójdziesz wreszcie spać? – jęknął, przykrywając głowę poduszką.

                Luke miał za sobą wyczerpujący koncert, a wychodząc ze stadionu natknęli się na watahę rozwrzeszczanych fanek. Nieomal nie stracił przez nie słuchu i swoich ulubionych okularów, które w tym momencie leżały Bóg, a raczej Arizona, wie gdzie. Jedyne o czym marzył to zamknięcie oczu i odpłynięcie w krainę Morfeusza, ale było to zadanie niewykonalne z uciążliwą Amerykanką u boku. Ciągle wynajdowała jakieś ciekawostki z informatora, ewentualnie cytowała mu czwarty tom Gry o tron, który aktualnie czytała.

                Przywracając dopływ powietrza i przy okazji odkładając poduszkę na swoje miejsce zauważył, że w sypialni panowała ciemność, a Arizona znowu zniknęła. Niechętnie podniósł się z ciepłego łóżka i narzucając koszulkę wyruszył na jej poszukiwania. Nie musiał daleko szukać – znalazł ją na balkonie, zapatrzoną w dal.

                - Czemu musisz wiecznie się gubić? – zapytał, stając obok niej.

                - To chyba naturalne, że gubię się w twoim szalonym życiu – odburknęła poirytowana.

                - Czy masz mi za złe to, że jestem zmęczony?

                - Nie, Luke. Nie mam ci tego za złe. Po prostu… to jest nasza ostatnia noc przed kolejną długą rozłąką. Twoja trasa kończy się, kiedy ja zaczynam drugi rok – westchnęła, odwracając się w jego stronę. Dopiero wtedy zauważył łzy w kącikach oczu dziewczyny. – A ty generalnie oznajmiasz mi, że jesteś zmęczony, kompletnie mnie ignorując.

                - Przepraszam, że mam męczącą robotę – odciął się sarkastycznie.

                Arizona ponownie parsknęła śmiechem. Tym razem nie był on jednak melodyjny, czy tym bardziej słodki. Brzmiał on, jakby chciała przelać w ten gest całą gorycz, którą w sobie kryła. Naiwność tego chłopaczka czasami bardzo ją śmieszyła.

                - Jeśli ty masz męczącą robotę – przy ‘męczącą’ zrobiła cudzysłów w powietrzu, cynicznie się uśmiechając. – To co powiedzieć mam ja? Często muszę zostawać na dwie zmiany, a w tym samym czasie jeszcze studiować. Ty jedynie wychodzisz na scenę, zaśpiewasz parę piosenek, podpiszesz kilka biustów i na tym się kończy twoja robota. Ja stoję całymi dniami za ladą, spotykając się z nieciekawymi typami i muszę słuchać ich niekończących się pretensji. Więc pocałuj się w nos z tą swoją męczącą robotą, panie wielka gwiazdo rocka.

                - Mówisz to jakby to wcale nie było męczące. Zmaganie się z wielkim tłumem rozwrzeszczanych małolat, które są gotowe zabić byleby się do ciebie dostać. Myślisz, że to takie wspaniałe, kiedy nie możesz normalnie wyjść z hotelu bez tabunu ochroniarzy, bo inaczej by cię staranowały? Wyobraź sobie, że to też może być męczące, szczególnie kiedy w przeciągu jednego dnia jesteś w trzech różnych miastach, nie dostając chwili wytchnienia. Życie w trasie nie jest takie wspaniałe jak może się wydawać. Możemy po prostu przestać się kłócić i pójść spać jak cywilizowani ludzie?

                Arizona prychnęła niczym niezadowolona kotka i wzruszyła ramionami. Było jej już wszystko jedno – maska obojętności pojawiła się na jej twarzy tak szybko, jak zniknęła z niej wściekłość. Była zmęczona tym, co oferowało jej życie. I co z tego, że miała Luke’a, skoro on przez większość czasu kręcił się po świecie, robiąc to, co tak naprawdę kochał, a ona gniła w Stanford, musząc znosić irytujących ludzi mających pretensje o to, że sprzęt nie działał w taki sposób, jaki powinien był, jakby to była jej wina. Jakby wszystko było jej winą. Hemmings często pojawiał się w jej życiu – w najbardziej nieodpowiednich momentach, co często kończyło się awanturami i kolejnymi wylanymi łzami. Tym razem ich przelotne spotkanie nie skończy się inaczej. Bo ona miała swoje racje, a on miał swoje.

                Luke nie odezwał się słowem – nie chciał dalej brnąć w tym temacie, bo strach przed kolejną utratą Arizony był zbyt silny. Zgubił zbyt wiele w życiu, by dopisać i ją do listy strat. Czasami bywała okrutna, może i była przewrażliwiona, a wiele rzeczy zwyczajnie wyolbrzymiała, ale wciąż była Arizoną. Jego Arizoną. Kimś, kto trzymał go twardo przy ziemi i był głosem rozsądku.

                W ciemności odnalazł jej dłoń i mocno ścisnął. Czasami nie potrzeba było zbyt wielu słów, żeby krzywdy zostały wybaczone.     

                - To jak, wracamy do łóżka? Obiecuję ci, że nie zasnę – wyszeptał, przybliżając się do dziewczyny. Brunetka zatopiła się w jego błyszczących tęczówkach, które nabrały odcieniu nieba o poranku.

                Pociągnął ją za sobą do sypialni, ale nie dotrzymał swojej obietnicy. Zasnął dwadzieścia minut później, mówiąc, że wcale nie był zmęczony, że tak się jej tylko wydawało. Przecież nie mogła mu mieć tego za złe. Złożyła na rozchylonych wargach Luke’a delikatny pocałunek, a później sama zasnęła wtulona w jego sylwetkę.

                Kolejnego dnia to Luke był osobą, który musiał wręcz siłą wyciągać Arizonę z łóżka. Nie obyło się bez kilkunastu przekleństw, mamrotania o tym, jak bardzo go nienawidzi i że spokojnie mogłaby pospać przez dobre dwie godziny. Oczywiście ledwo żywa Arizona to wciąż była bardziej rozgarnięta osoba niż Luke kiedykolwiek mógłby być. Wskazała mu położenie jego walizki, telefonu, a także okularów, które rzucił na niewielki stolik i wcale nie podejrzewał, że mógłby w ogóle je tam zostawić. O tym, że kolejny koncert mieli w Glendale także dowiedział się od dziewczyny. Był rozczarowany, że nie mógł zabawić w Pasadenie ani dnia dłużej, ale praca pozostawała pracą, a nie chciał odciągać dziewczyny od jej obowiązków.

                Nieomal się nie pokłócili o to, kto pierwszy ma iść pod prysznic, aczkolwiek doszli do wniosku, że wspólna kąpiel będzie dużo szybsza, a przy tym zaoszczędzą trochę wody i uratują planetę. Widmo kłótni z poprzedniego wieczora wciąż się pojawiało w ich porannych docinkach, ale największy kryzys został zażegnany.

                - Zrobiłaś nowy tatuaż? – zauważył, kiedy dziewczyna stała przed lustrem i kończyła makijaż oczu. Nie rozumiał jej słabości do nakładania na siebie ton magicznych specyfików, bo i bez tego była już najpiękniejszą dziewczyną na świecie.

                - Brawo, panie spostrzegawczy – parsknęła, wrzucając tusz do kosmetyczki. – Właściwie zrobiłam go miesiąc temu.

                - Dlaczego klucz wiolinowy?

                - Bo jesteś silnie związany z muzyką, a ja chciałam mieć coś związanego z tobą – wzruszyła ramionami i po raz ostatni poprawiła włosy.

                Dziewczyna kryła w sobie mnóstwo niespodzianek. Nie wiedział, czy ich związek będzie tak samo permanentny jak jej tatuaż, chociaż miał takowe nadzieje, to jednak lepszy był klucz wiolinowy, aniżeli miałaby sobie tatuować jego imię. Zapominał o tym, że była dużo mądrzejsza niż ktokolwiek mógłby oczekiwać. Podążała przy tym swoją ścieżką, a wszystkie tatuaże miały dla niej jakieś znaczenie, co często podkreślała. Nie trwoniła czasu, ani pieniędzy na zwyczajne ozdóbki. Lubiła rzeczy, które miały drugie dno.

                Arizona nie miała ze sobą zbyt wielu rzeczy – jedynie malutką walizeczkę, na którą pozwalały jej tanie linie lotnicze.

                - Właściwie to czemu masz na sobie moją koszulkę i moją czapkę? – zapytał, opierając się o framugę drzwi, kiedy ta już dopinała walizkę. Jej objętość ponownie się zwiększyła, bo oczywiście nie mogłaby się obejść bez kolejnych koszulek należących do chłopaka.

                - Bo na dziale damskim nie robią takich fajnych koszulek – powiedziała, zadzierając głowę do góry, kiedy Hemmings podszedł bliżej.

                - Wyglądasz w moich ubraniach lepiej niż ja sam, więc zatrzymaj je – wymamrotał, obejmując Arizonę w talii.

                Zdawała się być jeszcze drobniejsza niż zazwyczaj, a jej uśmiech wcale nie był tak szeroki, jak to miał w zwyczaju być. Oboje, zarówno Arizona, jak i Luke zdawali sobie sprawę z długiej rozłąki, która ich czekała. Luke musiał dokończyć trasę, by później zdać się na ewentualną łaskę wytwórni płytowej. Na pewno dostaną miesiąc wolnego po trasie i to będzie jedyny czas, w którym będzie mógł zajrzeć do brunetki zanim ta rozpocznie studia na dobre. Ich związek, biorąc pod uwagę bliższą i dalszą przyszłość, nie miał prawa bytu. Pogodzenie jego kariery i jej studiów było praktycznie niewykonalne. A jakoś im się udawało. Może czasami kosztowało go to zarywanie nocy, a ją zarywanie zajęć, żeby tylko móc usłyszeć swoje głosy, ale to było tego warte. Było warte cierpienia, samotności, by później wszystko było piękne, niczym opisane piórem najlepszego pisarza. 

                - Będę za tobą tęsknić, dzieciaku – wyszeptała, uważnie lustrując jego twarz, chcąc zachować w pamięci ten obraz na jak najdłużej.

                - Ja za tobą też, Ari. Cholernie mocno – odparł, łącząc ich usta w pocałunku.

                W pocałunku, w którym mogli przekazać sobie wszystkie targające nimi emocje. Smutek, rozgoryczenie, narastającą powoli tęsknotę. Oboje chcieli, żeby ta magiczna chwila trwała jak najdłużej, żeby tak naprawdę nigdy się nie kończyła. Luke pragnął, żeby Arizona pozostała w jego objęciach wiecznie i żeby już nie musiał odrywać się od jej pełnych, malinowych warg.

                Chwila została przerwana przez Caluma, który przyszedł oznajmić, że Arizona musi już iść. Nigdy za nią nie przepadał, ale dopóki Luke był szczęśliwy nie mógł nic powiedzieć. Brunetka wzięła swoją niewielką walizeczkę i ruszyła w stronę drzwi, starając się powstrzymać łzy, które i tak gromadziły się pod powiekami. Przeklinała swój przyjazd tutaj - pożegnania bolały zdecydowanie bardziej niż sama rozłąka. A Arizona nawet po wielu rozstaniach z Luke’iem wciąż nie mogła do tego przywyknąć.

                I chyba żadne z nich do tego nie przywyknie. 

        a.n/ cóż - głównie na tym będzie polegała relacja Arizony i Luke'a - rozstaniach, do których powinniście prędzej czy później przywyknąć. jest to jeden z krótszych rozdziałów -  kolejne będą dużo dłuższe, obiecuję! i nic się nie zmienia - będą pojawiać się raz w tygodniu ;) życzę miłego wieczoru! x 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top