sept
W swoich najgłębszych koszmarach Arizona uciekała przed bliżej niezidentyfikowaną masą, która nie odpuszczała. Nie potrafiła wyjaśnić dlaczego się jej bała, ale strach zawsze towarzyszył jej podczas takich snów. Budziła się zlana potem z krzykiem na ustach. Po takich snach długo nie mogła zasnąć, a i ten późniejszy był niespokojny, dręczony widmem koszmaru. Zazwyczaj wtedy szukała czegoś, co skutecznie odciągnęłoby jej uwagę. Tym razem to nie był koszmar – to było prawdziwe życie.
A w jej drzwiach naprawdę stał Brian Pritchard z cwanym uśmiechem na ustach.
- Brian – wyszeptała przerażona, robiąc krok do tyłu. Paraliżujący strach z koszmaru znowu się pojawił. Tym razem nie miała dokąd uciec.
Mężczyzna uznał to za zaproszenie i pewnie wkroczył do mieszkania Arizony. Zauważyła, że nic się nie zmienił od tamtego dnia, kiedy postanowiła wyrzucić go ze swojego życia. Wciąż tak samo zaczesywał kruczoczarne włosy i nosił te same ciemne marynarki, co wcześniej. Spojrzenie czekoladowych tęczówek bynajmniej nie było ciepłe i błyszczące – określiłaby je raczej jako zimne, pozbawione wyrazu, zwyczajnie mętne. Był martwy wewnętrznie od dnia, w którym go zostawiła – potrzebował całkiem sporo czasu, żeby to sobie uświadomić. Dziewczyna była mu potrzebna – i tu wcale nie chodziło tylko o seks, czy ciepłe posiłki po powrocie z pracy. Wewnętrzna potrzeba, błagająca o jej obecność, była zbyt silna, żeby po prostu ją zignorować.
- Zmieniłaś się – stwierdził, marszcząc czoło.
Zlustrował wzrokiem skrócone włosy w dużo ciemniejszym odcieniu niż ten do którego przywykł i obrzydliwe tatuaże, które pokrywały przedramiona dziewczyny, a które eksponowała, podwijając rękawy swetra. Zawsze uważał ją za lekkomyślną osobę, ale nie sądził, że była w stanie oszpecić własne ciało do tego stopnia. Ale przecież wszystko można było zmienić, a tatuaży się pozbyć.
Jego najwyższą uwagę przykuł mały pingwin – czysta dziecinada.
- Co tutaj robisz? – wymamrotała, kierując się do salonu. Teraz kiedy już wpadł do jej mieszkania tak łatwo się go nie pozbędzie, a potrzebowała telefonu w razie naglącej sytuacji.
- Przyszedłem w odwiedziny. Porozmawiać, powspominać stare, dobre czasy. Nie masz zamiaru poczęstować mnie kawą i ciasteczkami?
W niewielkim salonie zwrócił uwagę na wszechobecne zdjęcia i wielki bukiet kwiatów, stojący na środku stolika. Przyjrzał się dokładniej zdjęciom i uznał, że chłopak będący na nich, razem z Arizoną, nie mógł stanowić dla niego najmniejszej konkurencji, ale ukłucie w okolicach żołądka pojawiło się niechciane i zachwiało jego idealną koncepcję. Liczył na to, że Arizona na wstępie wpadnie mu w ramiona z płaczem, zapewniając jak bardzo za nim tęskniła. Tak nie było, ale plan miał wiele odnóg, a cel jeden – odzyskać Arizonę.
Brunetka obserwowała poczynania byłego chłopaka z rosnącym niepokojem. Znała go całkiem dobrze, ale był najbardziej nieprzewidywalnym człowiekiem, jakiego dane jej było spotkać. To była jedna z najlepszych cech Briana, ale z drugiej strony była także jego najgorszą. Początkowe fazy ich związku obfitowały w wiele niespodzianek – a to wyjazdów do przeróżnych miejsc, a to prezentów robionych od tak, bez okazji. Urobił ją sobie wokół najmniejszego palca, by później sukcesywnie ją niszczyć. Stres powodowany pracą doprowadził do wielu sytuacji, w których samoocena była palona i deptana, aż w końcu definitywnie pogrzebana. A teraz, po prawie roku, pojawiał się w jej progu z szerokim uśmiechem tak, jakby nic się nie stało. Jakby nie doprowadził jej na skraj załamania.
Nie miał najmniejszego namiaru sprzątać bałaganu, który narobił.
- Brian, powinieneś iść – zaczęła niepewnie, krzyżując ręce na wysokości piersi. Brian sprawiał, że czuła się taka malutka. Taka niepotrzebna.
- Arizona, proszę. Porozmawiaj ze mną. Nie bądź taka bezduszna – rzucił lekko, odwracając się w jej stronę. Jego spojrzenie spowodowało kilka dreszczy przebiegających wzdłuż kręgosłupa. Kiedyś uważała go za pięknego mężczyznę. Nie przystojnego. Pięknego. Bo Brian był piękny.
Brian zwykł pięknie operować słowami. Brian zwykł pięknie niszczyć jej pewność siebie… To był koniec. Nie mogła pozwolić aby znowu był górą.
Drobnymi krokami zbliżał się do brunetki, nie chcąc jej spłoszyć. Przecież nie chodziło mu o strach. Chciał ją po prostu odzyskać. Delikatnie przejechał dłonią po jej nieskazitelnym policzku, palcem wskazującym muskając wiśniowe wargi, które wyginały się w podkówkę. Arizona drżała pod wpływem jego dotyku. Nie było to najprzyjemniejszym doznaniem jej życia.
- Tęskniłem za tobą, Arizonko – wyszeptał. – Naprawmy to, co mieliśmy. Przecież było nam ze sobą dobrze.
Te słowa brzmiały niczym okrutny żart. To musiał być okrutny żart. Nigdy nawet nie rozważała powrotu do tego piekła. Miała Hemmingsa – była najszczęśliwszą osobą pod słońcem, mając przy sobie blondyna. I stojąc przed Brianem po raz pierwszy uświadomiła to sobie w pełni – była szczęśliwa z takim życiem, jakie posiadała w chwili obecnej. To odróżniało Luke’a od Briana – Brian uszczęśliwiał tylko samego siebie, napawając się jej skrajem załamania nerwowego, a z Luke’iem uszczęśliwiali się nawzajem. Musiałaby być kretynką, żeby z tego zrezygnować. Dla czego? Dla kolejnych poniżeń? Czy może mało się już w życiu nasłuchała?
- Wiesz, że to bez sensu. Ułożyłam sobie życie bez ciebie – jej głos był cichy, ale słowa cięły niczym nóż. Wiedziała, czego chciała. I na pewno nie był to powrót do Briana.
Miłość czasami kpiła sobie ze zdrowego rozsądku. Z niej zakpiła wielokrotnie doprowadzając do destrukcji. Ale w końcu zdrowy rozsądek powrócił. Powrócił i kazał uciekać gdzie pieprz rośnie, zanim Brian wypaliłby jej wnętrze do końca.
- Arizona, daj nam szansę. Dam ci wszystko, czego tylko sobie zapragniesz.
Ale nie szczęście i dobroć.
Zwykł kraść każdy oddech. Zwykł zmuszać do niemego błagania o ratunek. Arizona będąc z nim topiła się. A on jej nie ratował. Malutka dziewczynka dorosła tak szybko…
- Brian, ja już mam kogoś. Kogoś, kogo naprawdę kocham. Kogoś, kto wiem, że zawsze będzie dla mnie wtedy, kiedy będę go potrzebować. Kogoś, kto nie zniszczy mnie, tak jak ty to zrobiłeś. Kogoś, kto mnie kocha pomimo moich wad. Więc teraz proszę cię… Proszę cię, wyjdź drzwiami, którymi tutaj wszedłeś i zniknij z mojego życia raz na zawsze.
- Wiesz, łatwo znalazłaś sobie pocieszenie – warknął, wskazując na zdjęcia. – Jesteś taką samą małą kurwą, którą byłaś rok temu. Ciekawe czy łatwiej przychodzi ci obciąganie, czy rozkładanie nóg.
Arizona przymknęła powieki i uśmiechnęła się gorzko.
- Wiesz, Brian. To pozostanie moją słodką tajemnicą.
Niektóre rzeczy się nie zmieniały, niektóre zmieniały – taka kolej rzeczy. Słowa Briana spłynęły po niej jak po kaczce, nie mogąc jej zrobić najmniejszej krzywdy. Wcześniejsze doświadczenia uodporniły Arizonę do tego stopnia, że była w stanie się uśmiechnąć i znieść napór jego karcącego wzroku. Już nie musiała uciekać. Strach zniknął.
Brian wyglądał jakby chciał jeszcze coś dodać, ale jedynie machnął ręką i opuścił mieszkanie szybciej niż do niego wparował. Tym samym zamknął pewien rozdział w jej życiu. Rozdział, który powinien zostać zamknięty dawno temu.
Walentynki były dziwnym dniem. Chyba najdziwniejszym w jej niemal dwudziestoletnim życiu. Kojarzyły się z miłością. Miłością, której w jej życiu było dużo – różnego rodzaju. Od toksycznej, którą dostała od Briana, poprzez tą od rodziców, od najlepszych przyjaciół, a także tej ostatniej -bezwarunkowej, jedynej w swoim rodzaju, którą otrzymała od Luke’a. Te walentynki na długo pozostały w pamięci brunetki. Bo wreszcie wyszła na swoje. I wszystko zaczęło wracać do normy.
O ile Arizona rozprawiała się z demonami przeszłości, tak Luke spędzał całkiem przyjemny czas z przyjaciółmi i dawno nie widzianą rodziną. Jego myśli często uciekały w stronę Amerykanki - zastanawiał się, co robiła i czy dawała sobie radę. Bo jemu było ciężko - gubił wszystko, co doprowadzało jego matkę do szewskiej pasji. Nie mogła przyjąć, że jej syn był roztrzepany do tego stopnia, że był w stanie zgubić laptopa.
Luke często trzymał już telefon w dłoniach z zamiarem zadzwonienia do dziewczyny. Wielokrotnie jego plan spalał na panewce, bo to coś mu wypadało, bo to ktoś postanowił go odwiedzić, a to rodzice chcieli spędzić z dawno nie widzianym synem trochę czasu. I w ten sposób minęły dwa miesiące od pierwszego stycznia – dnia, w którym widział Arizonę po raz ostatni. Tęsknił za nią. W ten niewyobrażalnie dotkliwy sposób. Nie mógł jej zgubić po raz kolejny, ale wymykała mu się z dłoni – nie wiedział, co się u niej działo, nie wiedział nic. Ta niewiedza zabijała go od środka.
Siedząc w kuchni i przyglądając się niewielkiemu ekranowi, na którym wyświetlało się jej zdjęcie, westchnął.
- Kiedy w końcu ją poznamy? – usłyszał nad sobą i podskoczył. Liz Hemmings słynęła z wyczucia chwili.
- Boję się, że nigdy – wymamrotał, chowając telefon.
Kobieta uśmiechnęła się pod nosem i usiadła obok syna. Luke od zawsze miał tendencje do dramatyzowania. Podejrzewała, że tym razem nie było inaczej.
- Opowiedz mi o niej. Ukrywasz ją jakby była najcenniejszym skarbem.
- Nazywa się Arizona…
- Jak ten stan?!
- Mamo…
- Dobra, dobra, już się zamykam.
I wtedy jej opowiedział. O wszystkim – od dnia, w którym się poznali, poprzez kolejne spotkania, aż do tego felernego sylwestra w Nowym Jorku. O tym, jak spieprzył wszystko i o tym, jak nosił się z zamiarem zadzwonienia do niej z przeprosinami, ale nic z tego nie wyszło. Ale mówił także o samej Arizonie – o jej zabawnych nawykach – między innymi jak potrafiła mamrotać przez sen w czterech różnych językach, o charakterze – o tym, że była uparta jak dziki osioł i szczera niczym krytyk literacki. Oczywiście pominął kilka szczegółów – matka nie musiała wiedzieć, że dziewczyna miała więcej tatuaży niż wszyscy jego przyjaciele razem wzięci.
Największe wrażenie na Liz zrobił fakt, że dziewczyna była starsza od niego i studiowała zarządzanie ekonomiczne, a także w pewien sposób zarabiała na swoje utrzymanie. Zapewne by ją polubiła.
- Naprawdę chciałabym ją poznać. Wydaje się być naprawdę wyjątkową dziewczyną.
Luke parsknął śmiechem – już widział jak matka dogadałaby się z brunetką. Zapewne pierwszego dnia wyciągnęłaby najbardziej wstydliwe momenty z jego wczesnego życia, a później sprzedałaby jego wszystkie sekrety. Ale co do jednego miała rację – Arizona faktycznie była wyjątkową osobą.
Dni mijały nieubłaganie i nim się obejrzał luty się skończył. Czas potrafił być największym sprzymierzeńcem, ale mógł być także niezłą zdzirą – wszystko zależało od punktu widzenia. Arizona wciąż się nie odzywała, on nie był jej dłużny, poza bukietem na walentynki nie potrafił się zdobyć na nic więcej. Szczerość Arizony potrafiła być bolesna, dlatego wolał się nie narażać. Skoro chciała czasu, to on zamierzał jej ten czas dać. Sam spędzał czas na krążeniu pomiędzy studiem, próbami, a zwyczajnymi wakacjami, które w końcu należały się całej czwórce – czekała na nich samodzielna trasa po Europie i Stanach Zjednoczonych. Musieli być wypoczęci i pełni energii na nadchodzące wydarzenia.
Jak wielkie było jego zaskoczenie, kiedy podczas jednej z bezsennych nocy, kiedy to usilnie próbował przelać dręczące myśli na papier, zobaczył na wyświetlaczu numer Arizony. Nie spodziewał się, żeby zadzwoniła. Ba! Sądził, że zajmie jej to dużo więcej czasu.
- Tak?
- Cześć Luke. Tutaj Greg, przyjaciel Arizony. Myślę, że powinieneś wiedzieć, chociaż kategorycznie zabroniła mówić ci cokolwiek, ale nieważne. Arizona wylądowała w szpitalu i będzie ni…
a.n/ nie zabijajcie mnie tak od razu, ok?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top