quatre

                Arizona nie spodziewała się zobaczyć Luke’a w swoim progu. A już na pewno nie spodziewała się go zobaczyć po ciężkim dniu, kiedy to wykładowcy postanowili dać im mocno w kość, a przy okazji musiała przez pół dnia użerać się z samymi najgorszymi typami z wydmuchanymi pretensjami, a z którymi nie mogła zrobić nic więcej niż tylko uśmiechnąć się litościwie i obiecać, że firma na pewno coś z tym zrobi. Nie spodziewała się go zobaczyć z szerokim uśmiechem po tym, jak nieomal nie pokłócili się o zwyczajną głupotę. Aczkolwiek musiała przyznać, że nie było na świecie nic, co mogłoby jej sprawić tyle radości, co Luke Hemmings, stojący w jej progu z głupawym uśmiechem i szeroko rozpostartymi ramionami.

                Ten miesiąc rozłąki był zdecydowanie bardzo trudny dla obojga. Arizona krążyła pomiędzy mieszkaniem, a pracą, biorąc kilka dodatkowych zmian, żeby móc w jakiś sposób odwdzięczyć się Gregowi za te zmiany, które wziął podczas jej pobytu w Pasadenie. Praca w niewielkim sklepie z elektroniką było jedną z najgorszych decyzji jakie mogła podjąć, zaraz po zadecydowaniu się na studia ekonomiczne. Co nie zmieniło faktu, że z Gregiem się pokłóciła, ale to temat na osobną historię. Za to Luke… Luke jeździł po całych Stanach Zjednoczonych, zwiedzał kolejne miasta, których nazw nie potrafił sobie nawet przypomnieć. W tym czasie zgubił cztery pary skarpetek, ładowarkę od laptopa, zapasowe struny do gitary i kolejny telefon (dziękował za ofertę od operatora – został mu jeszcze jeden), a także ulubione okulary. Zdecydowanie był zagubiony bez Arizony i podczas tego miesiąca odczuwał to dotkliwiej niż zazwyczaj.

                Nie brakowało pisków i śmiechu, a Arizona nieomal nie staranowała chłopaka, rzucając mu się na szyję. Nie zdawała sobie sprawy jak bardzo za nim tęskniła, dopóki nie pojawił się w jej progu.

                - Cześć, Ari. Też tęskniłem – zaśmiał się wprost do jej ucha, obejmując dziewczynę w talii.

                Luke musiał przyznać, że mieszkanie Arizony zaczynało nabierać swoistego charakteru i przy każdym, kolejnym pobycie zmieniało się diametralnie. Pozbyła się plakatów i irytującej zieleni ze ścian, by zastąpić je spokojnym beżem idealnie skomponowanym z obrazami europejskich stolic. A poza tym panowała tu względna cisza, nie licząc cichej muzyki wydobywającej się z laptopa dziewczyny. Musiała nad czymś pracować, bo na stole rozłożone były zeszyty, książki i jakieś tabele, z których nie rozumiał ani słowa. Dziewczyna niemal machinalnie zebrała to wszystko do kupy i przełożyła na szafkę. Gestem wskazała, żeby się rozgościł, co chętnie uczynił – rozkładając się na ogromnej kanapie, która zdawała się być najwygodniejszą na świecie po długim locie z Miami z irytującym dzieciakiem, siedzącym za nim i chronicznie kopiącym w jego krzesło. Te ponad pięć godzin było męką.

                Arizona kręciła się pomiędzy salonem, a kuchnią ciągle pytając czy aby na pewno nie miał na nic ochoty. Za każdym razem kręcił przecząco głową. Wtedy posyłała mu ten uśmiech, który tak uwielbiał i znikała w kuchennej czeluści. Musiał to przyznać – był beznadziejnie zakochany w tej dziewczynie. W jej śmiechu, błyszczących oczach, w nerwowym geście nakręcania włosów na palec wskazujący – w tym, jak doskonale wyglądała w jego ubraniach, a jeszcze lepiej bez nich. Kochał jej wszystkie niedoskonałości, pieprzyk na prawej łopatce, wszystkie jej tatuaże, nawet sposób w który wyklinała go z rana, kiedy nie pozwalał jej spać.

                - Jak tam trasa? – spytała z błyszczącymi z ciekawości oczami, kiedy wróciła z dwoma kubkami ciepłej czekolady. Wychodziła z założenia, że była najlepsza na takie dni. Zwiastowały jesień, ale wciąż pozostawały ciepłe.

                - Tak jak zawsze. Zgubiłem moją ulubioną koszulkę Nirvany! – jęknął zrozpaczony, rozciągając się na kanapie i pociągając Arizonę ze sobą.

                - Oj, dzieciaku – wymamrotała, wtulając się w jego klatkę piersiową.

                - Nie lubię, kiedy nazywasz mnie dzieciakiem – rzucił z przekąsem, całując czubek głowy.

                - Wybacz, dzieciaku. – Arizona uwielbiała się z nim przekomarzać. Wydymał wtedy wargi i stawał się jeszcze większym dzieciakiem niż był zazwyczaj.

                Brunetka umościła się tak, że mogła słuchać miarowego bicia serca Luke’a. Ten przejechał dłonią wzdłuż kręgosłupa, powodując dreszcze na ciele dziewczyny. Uśmiechnął się, widząc jak próbowała znaleźć sobie wygodniejsze miejsce, ale w końcu zdała sobie sprawę z tego, że nie zamierza przestać, zrezygnowała. Po prostu leżała i słuchała.

                - Kocham cię, dzieciaku – wymamrotała, przymykając powieki.

                - Czy ja się przypadkiem nie przesłyszałem? – wymruczał, odsłaniając włosy z twarzy Arizony. To był pierwszy raz, kiedy powiedziała to sama, z własnej, nieprzymuszonej woli.

                - Nie powtórzę tego, Lucas – wyszeptała, nabierając powietrza w płuca.

                Arizona była przerażona. Była przerażona słowami, które mógł później wypowiedzieć. To był ten rodzaj strachu, który paraliżował całe ciało, cisnął łzy do oczu i sprawiał, że człowiek czuł się malutki. Wydarzenia z niedalekiej przeszłości wciąż wracały i wciąż powodowały w niej ten rodzaj strachu. To przeszłość przyczyniła się do powstania wszystkich tatuaży na jej ciele, to jej niegasnące widmo doprowadziło do niekończącego się przerażenia przed mówieniem o swoich uczuciach.

                - Wiesz, że cię nie skrzywdzę, Ari.

                Czasami się tego bała – że znowu ktoś ją skrzywdzi i doprowadzi do jeszcze głębszego zamknięcia się w sobie. To był główny powód jej kłótni z Gregiem – przyjaciel był zdania, że chłopak doprowadzi Arizonę na dno. Że tak naprawdę wcale mu na niej zależało, a chciał ją jedynie wykorzystać do wiadomych celów, a ona – naiwna idiotka, szukająca pocieszenia po nieudanym związku, sama do niego leciała. Ale przecież Greg nie wiedział, nie znał jej relacji z Luke’iem. Nikt nie wiedział.

                - Luke, przygotowałam śniadanie. Wstawaj – rzuciła, stając w drzwiach własnej sypialni, opierając się o framugę.

                Blondyn wyściubił głowę spod kołdry i zmierzył dziewczynę wściekłym spojrzeniem. Było zdecydowanie za wcześnie na ruszanie się poza obręb łóżka. Ale musiał przyznać -  w jego koszuli wyglądała świetnie. Nawet lepiej od niego.

                - Idź sobie. Nie chcę śniadania – wymamrotał zachrypniętym głosem.

                Arizona musiała przejść do innego sposobu wywabienia chłopaka z łóżka. Wślizgnęła się pod ciepłą kołdrę i przez chwilę obserwowała spokojną twarz chłopaka. Wciąż był pogrążony w półśnie, z którego miała zamiar go wybudzić. Musnęła delikatnie jego usta, by kolejne pocałunki składać wzdłuż linii szczęki, a by skończyć na obojczyku. Chcąc nie chcąc musiał się obudzić.

                - Ari, proszę – jęknął, kiedy usta dziewczyny sięgnęły wgłębienia pomiędzy szyją a obojczykiem.

                - A wyjdziesz z łóżka? – spytała, przejeżdżając palcem wskazującym wzdłuż policzka chłopaka.

                Cicho westchnął i pochwycił jej dłoń, żeby przyłożyć sobie do ust i pocałować. Zawsze tak robił. Arizona to uwielbiała. Uwielbiała drobne gesty, które sprawiały, że czuła się przy nim wyjątkowa. Jak jedyna dziewczyna na świecie.

                - Dasz mi chwilkę? Zaraz do ciebie dołączę – obiecał.

                Arizona przytaknęła, po czym wyślizgnęła się z łóżka niemal tak szybko, jak się do niego wślizgnęła. Doskonale wiedziała, że chłopak i tak zaraz zaśnie ponownie, a dalsze wyciąganie go z łóżka byłoby pozbawione celu. Jakie było zaskoczenie dziewczyny, kiedy nawet nie zdążyła dokończyć pierwszej kawy, a Hemmings pojawił się w kuchni w nieodłącznej koszulce Rolling Stonesów i czarnych bokserkach, co więcej jego zdezorientowany wyraz twarzy oznajmił jej, że najchętniej powróciłby do łóżka. Posłał jej ciepły uśmiech i niemal przyssał się do pomarańczowego kubka z kawą, który Arizona postawiła na stole w razie, gdyby ten jednak postanowił się pojawić. Nie dziwiła mu się – noc dała się obojgu we znaki. Byli zbyt zajęci odkrywaniem swoich ciał po dłuższej przerwie i tak wyszło, że zasnęli pomiędzy trzecią, a czwartą – to było całkiem zrozumiałe. Tyle że dwie godziny później, kiedy blondyn przewracał się z prawego na lewy bok, Arizona cicho wymknęła się z łóżka, by zająć się notatkami z ostatnich zajęć.

                - Długo nie śpisz? – spytał, omiatając wzrokiem stół zalany przez książki i luźne kartki z zeszytów.

                Widząc talerz z kanapkami, musiał powstrzymywać się cała silną wolą, żeby się przypadkiem na niego nie rzucić.

                - Chwileczkę – skłamała gładko. Nie mogła mu powiedzieć, że była na nogach od przeszło trzech godzin.

                 – Chcesz robić dzisiaj coś konkretnego? – spytała, zmieniając temat. – Zawsze możemy pojechać do San Francisco czy coś…

                - A co powiesz na szybki ślub w Vegas? – zaproponował pół-żartem, pół-serio, za co oberwał w ramię. Arizona parsknęła śmiechem tak głośnym i tak radosnym, że Luke’owi automatycznie zrobiło się cieplej na sercu. Nevada sąsiadowała z Kalifornią, także dostanie się do tego stanu nie wymagało wielkiej wyprawy – zdążyliby wrócić przed poniedziałkiem.

                Aczkolwiek sam pomysł ślubu był co najmniej absurdalny.

                - Jesteś za młody na ślub, dzieciaku – parsknęła, próbując uspokoić swój śmiech. Bezskutecznie.

                - Skończyłem osiemnaście lat! – burknął obrażony.

                - Co nie zmienia faktu, że wciąż jesteś na to za młody!

                Może to był tylko żart, lekko rzucona sugestia, ale Arizona poczuła drugie dno tej wypowiedzi. Zamknęła z trzaskiem laptopa i zaczęła uważnie przyglądać się chłopakowi, lustrowała łobuzerski uśmiech, który zagościł na jego wargach, oczy, które mimo zmęczenia wciąż błyszczały żywym lazurytem w świetle porannego słońca. Brunetka czasami zapominała, że była kiepską pływaczką.

                - Grosik za twoje myśli – rzucił w przestrzeń, opierając się wygodnie na krześle.

                Arizona otrząsnęła się ze swoich myśli o chłopaku i o przyszłości, która miała nadejść. Papiery zalewające stół nie bez powodu się na nim znalazły – drugi rok w Stanford był rokiem, od którego zależało wszystko. Jeśli byłeś w stanie się utrzymać to miałeś pełne prawo mówić, że zaliczyłeś studia.

                - O niczym konkretnym. Po prostu się zamyśliłam.

                - Wiesz… tak sobie myślałem – zaczął niepewnie, drapiąc się po karku.

                - Co robiłeś? – zakpiła dziewczyna, uśmiechając się od ucha do ucha.

                - Nie bądź złośliwa!

                - Nie jestem! Kiedyś pytałam cię, czy wolisz, żebym była miła, czy szczera. Wybrałeś opcję numer dwa, teraz handluj z tym, Hemmings.

                - Nie przypominam sobie, żebym wybierał cokolwiek!

                Arizona ponownie parsknęła śmiechem tak głośnym i tak serdecznym, że Luke’owi automatycznie zrobiło się ciepło na sercu. Spazmatyczny śmiech dziewczyny wypełnił całą kuchnię i chwilę później zmieszał się z głośnym brzęczeniem ekspresu do kawy, który byłby w stanie obudzić nieboszczyka. Brunetka doszła do wniosku, że będzie potrzebowała dużego zastrzyku kofeiny na resztę dnia, żeby w jakiś sposób go przetrwać.

                Nie dostrzegła momentu, w którym Luke podniósł się ze swojego miejsca, by objąć ją w talii i składać delikatne pocałunki wzdłuż jej szyi doprowadzając ją tym samym do białej gorączki. Zimno metalowego kolczyka w wardze jedynie doprowadzało do kolejnych dreszczy, zaczynających się od kręgosłupa i rozchodzących się po całym ciele. Mimowolny jęk wydał się z jej ust, kiedy Luke rozpiął kilka guzików od koszuli i jął kreślić okręgi na jej brzuchu.

                - Co ty na to, żeby spędzić cały dzień w łóżku? – mruknął wprost do jej ucha, delikatnie muskając jego płatek. Arizona całą silną wolą starała skupić się na jednym punkcie w ścianie, ale było to niemożliwe. Nawet oddychanie przychodziło z trudem.

                - Lucas!

                - Wystarczy Luke.

                Lotniska mają to do siebie, że widziały więcej szczerych wyznań niż kościelne ołtarze i więcej łzawych pożegnań niż wszystkie romanse powstałe na przełomie wieków. Lotnisko w San Francisco szczególnie upodobało sobie pewną dwójkę – często się na nim pojawiali i brunetka za każdym razem wylewała hektolitry łez. Starali się nie zwracać na siebie szczególnej uwagi – chłopak zarzucił kaptur bluzy, nie chcąc wzbudzać wszechobecnej histerii i nie sprowadzać na Arizonę ciekawskich par oczu. I tak było to wystarczająco trudne – nie chciał sprawiać, żeby dziewczyna miała więcej problemów niż to było konieczne. Wylot był za ledwie ponad godzinę, dlatego Luke musiał, chcąc nie chcąc, się odprawić i udać do hali odlotów. Dziewczyna mocno ściskała jego dłonią z nadzieją, że to w jakikolwiek sposób pomoże i że Luke zostanie. Jaka szkoda, że to było niemożliwe.

                - Ari, słońce… Będę jeszcze potrzebował tej ręki – zaśmiał się pod nosem, wyswobadzając dłoń z jej silnego uścisku. – Będę za tobą tęsknić. Cholernie mocno. Wiesz o tym?

                Dziewczyna nie odpowiedziała. Długo walczyła samą ze sobą, ale w końcu emocje wzięły górę – wybuchła spazmatycznym płaczem, wtulając się w klatkę piersiową chłopaka. Zacisnęła drobne piąstki na bluzie i szlochała. Tak po prostu, nie mogąc tego powstrzymać. Każda komórka jej ciała pragnęła, żeby Luke został. Żeby nie jechał. Chciała kolejnego dnia, chciała po raz kolejny obudzić się, widząc go obok siebie, a nie jedynie pustą przestrzeń. To była rzecz gorsza od samej rozłąki – pożegnania. Pożegnania z Luke’iem zawsze przynosiły dużo łez. 

                Ten widok łamał serce blondyna do tego stopnia, że nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa. Jedynie przyciągnął Arizonę do siebie tak blisko, jak tylko było to fizycznie możliwe.

                - Nie płacz, Ari. To łamie mi serce – wyszeptał.

                Delikatnie ujął podbródek dziewczyny, zmuszając ją tym samym, żeby na niego spojrzała. Łzy płynęły po jej twarzy, wraz z makijażem, tworząc mokre ścieżki na policzkach. Spoglądała na niego tym samym wzrokiem, co wtedy, kiedy wyjeżdżała z Londynu. W czarnych tęczówkach widział żal, mnóstwo smutku i coś, czego nie potrafił nazwać. Te ciepłe iskierki, które widział za każdym razem w jej spojrzeniu.

                - Zobaczymy się niedługo. Obiecuję ci to, Ari – wyszeptał wprost w jej rozchylone wargi.

                Subtelnie musnął wargi Arizony – zaczął od jednego kącika, by malutkimi pocałunkami dotrzeć do drugiego. Czuł łzy dziewczyny pod swoimi wargami – Arizona wciąż nie była w stanie ich powstrzymać. Ich pożegnalny pocałunek był kolejną rysą na jej kruchym sercu. A obserwowanie jak odchodzi w stronę hali odlotów, posyłając jej ciepły uśmiech.

                A ona stała jak kołek – z kolejnymi łzami pojawiającymi się pod powiekami, z makijażem spływającym po policzkach i po raz kolejny… ze złamanym sercem.

                Nie radziła sobie. 

        a.n/ szkoła ssie. definitywnie. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top