cinq

                Czym była miłość?

                Dla Arizony była tym, co widziała pomiędzy swoimi rodzicami. Dla niej byli oni przykładem idealnego związku. Po ponad trzydziestu latach małżeństwa wciąż łapała ich na kradzionych pocałunkach, zalotnych spojrzeniach i nieodpowiednich żartach. Często słyszała, jak zapewniali sobie dozgonną miłość, a wieczorami zasiadali na kanapie okryci wielkim kocem, przeglądając stare albumy. W większości były one wypełnione jej zdjęciami. Uwiecznione zostały wszystkie ważne momenty jej życia. Pierwsze kroki, pierwszy uśmiech, a nawet pierwsza wizyta u fryzjera. Wychowała się w domu pełnym ciepła i miłości. Szkoda, że całe to ciepło, które przekazali jej rodzice, zostało brutalnie Arizonie odebrane. To światełko, ta cała pozytywna aura, którą wcześniej zwykła emanować, została zabrana. Odwaga? Pewność siebie? Dawno zakopana. Wszystko zmieniło się na przestrzeni roku. Roku piekła, bólu i poniżenia.

                Obserwując upływający czas Amerykanka mogła stwierdzić jedno – dwa lata w Stanford nauczyły ją wielu rzeczy. Może i pierwszy semestr był dla niej niemal zabójczy, ale wyrobiła w sobie wiele cech, o które zawsze chciała zawalczyć. Systematyczność, sumienność, staranność. Wciąż odnajdowała siebie na nowo. Ale w końcu przyszła upragniona przez nią przerwa świąteczna podczas której mogła wrócić do rodzinnego San Francisco. Zza okna obserwowała jak zima zaatakowała znienacka całe zachodnie wybrzeże, niemal je paraliżując. Niektóre zaspy śnieżne były tak wysokie, że ze swoim metr sześćdziesiąt w kapeluszu mogła w nich utonąć. Postanowiła nie wyściubiać nosa poza bezpieczny obręb niewielkiego domku na przedmieściach, chciała jedynie cieszyć się pobytem z rodzicami, których ostatnimi czasy nieco zaniedbała przez wzgląd na pracę i studia. Ci znowu nie byli zadowoleni, że ich mała dziewczynka była samodzielna aż do tego stopnia, ale zawsze starali się akceptować jej wyboru. Nawet te błędne.

                Miłość, którą obdarzali ją rodzice, była bezwarunkowa. Do tego stopnia, że potrafili przyjąć ją po tym, jak zignorowała ich ostrzeżenia względem Briana. Ale kiedy wróciła do domu z rozmazanym makijażem, niewielką walizeczką i zdewastowaną samooceną przyjęli ją z otwartymi ramionami. Kompletnie pozbawiona dumy, która została gdzieś spalona pomiędzy jednym a drugim poniżeniem, przyznała się do wszystkich błędów, które popełniła. Przed rodzicami, a przede wszystkim przed samą sobą. W domu rodziców zaczęła powoli leczyć rany. Na jej przedramionach pojawiały się kolejne tatuaże, zrozumiałe jedynie dla niej samej, aż w końcu postanowiła, że nie dojdzie do pełni zdrowia psychicznego, jeśli nie opuści na chwilę stanów. Tym samym sposobem wylądowała w Londynie. I tam poznała Luke’a.

                Luke… Luke był promykiem radości w jej życiu. I wiedziała jedno. Na pewno go kochała. Na swój pokręcony sposób. Po ciężkich przeżyciach trudno jej było w jakikolwiek sposób wykrztusić z siebie to, co czuła. Ciężko jej było przyznać się przed samą sobą, a co dopiero powiedzieć o tym drugiej osobie. Okazywała miłość na swój sposób i zdawać, by się mogło, że mając Hemmings obok będzie dużo łatwiej. Nie było, ale pracowała nad tym. Wiedział o jej przeszłości, wiedział o wszystkim, co zrobił Brian. Może i nie znał szczegółów, ale zarys historii miał – nie mogłaby żyć z tym sama, przeszłość pożarłaby ją żywcem, gdyby tylko postanowiła pozostawić ją samą sobie. Nie rozumiał tej historii. Nikt nie rozumiał tej historii. Nawet ona sama nie mogła jej do końca rozgryźć – swojej głupoty, czy raczej naiwności.

                W przeciwieństwie do Briana, Luke’a nigdy nie było za dużo w jej życiu. Pracował i nigdy nie nadążała za obecnym miejscem jego pobytu. Raz widziała zdjęcia z Londynu, by następnego dnia zobaczyć ich w towarzystwie Wieży Eiffela. A jeszcze w kolejnych godzinach pojawiały się zdjęcia z wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Ich związek był trudny w utrzymaniu, ale nie niemożliwy.

                Spędzili święta po dwóch przeciwległych stronach globu. Arizona w San Francisco, Luke w rodzinnej Australii. Obojgu minęły one w radosnej atmosferze. Często wymieniali się słodkimi wiadomościami o przeróżnych porach. Zdarzało się, że dźwięk telefonu rozlegał się o trzeciej lokalnego czasu, tylko dlatego, że to drugie postanowiło wysłać wiadomość w samo południe.

                Arizona mogła spokojnie oczekiwać na nadejście Nowego Roku, a wraz z nim, powrotu do Stanford, dlatego była mile zaskoczona wiadomością od Hemmingsa, o dziwo, o normalnej porze, dwudziestego dziewiątego grudnia.

                „Pewne elfy poinformowały mnie, że zawsze marzyłaś o spędzeniu Nowego Roku na Times Square. Co ty na to, żeby spełnić to marzenie?”

                Taka podróż wcale nie była taka trudna, biorąc pod uwagę okoliczności. Jakimś cudem wysupłała ostatnie oszczędności i udało jej się zarezerwować jedno miejsce w samolocie, odlatującym cztery godziny później. W biegu spakowała najpotrzebniejsze rzeczy,  kilka szmatek, które wpadły jej w ręce, a które zawsze mogła pożyczyć od swojego chłopaka. Rodziców poinformowała, że wyjeżdża i wróci po Nowym Roku. Pożegnała ich całusem w policzki i tyle ją widzieli. Nadążenie za brunetką często było ponad ich wątłe siły.

                Po sześciu godzinach męczącej podróży, wciśniętą pomiędzy kobietę z chronicznym katarem i otyłym mężczyzną, miała wrażenie, że wyjazd do Nowego Jorku był bardziej niż lekkomyślnym pomysłem. Oczywiście przed wylotem podała Australijczykowi wszystkie informacje dotyczące jej lotu i miała nadzieję, że o niej nie zapomni, nie pomyli godzin, lub zwyczajnie mu się to nie odwidzi. W końcu mogła odetchnąć dużo świeższym i chłodniejszym powietrzem. Nogi odmawiały posłuszeństwa, a powieki same opadały ale dzielnie dobrnęła do terminala. Wzrokiem skanowała pomieszczenie w poszukiwaniu Hemmingsa ale ten oczywiście, jak na złość, się nie pojawił.

                Z małą walizeczką za sobą przemierzała ogromny terminal i obserwowała ludzi zza zasłony gęstych rzęs. Biegli spóźnieni na swoje loty, żegnali się z rodzinami, czy tak jak ona spokojnie zmierzali w stronę wyjścia. Cały czas poszukiwała wysokiego blondyna, którego nigdzie nie było. W końcu uznała, że miejsce obok starszej pani, skąd miała doskonały widok na całą halę, będzie idealnym dla zmęczonych nóg. Minuty mijały, te w końcu zamieniały się w pełną godzinę. Przez ten czas próbowała nawiązać dialog z kobietą, ale ta była zbyt zajęta czytaną książką i wydawała z siebie niegrzeczne burknięcia. Zniechęcona kolejnymi niepowodzeniami Arizona opatuliła się szczelnie kurtką i czekała.

                - Przepraszam? Szukam drobnej brunetki. Kalifornijka, często wygląda, jakby miała kilka żyć na sumieniu – usłyszała nad sobą ciepły głos z wyraźnie obcym akcentem.

                Luke przywitał ją głośnym śmiechem i słodkim pocałunkiem. Kiedy ta w końcu znalazła się w jego ramionach wiedział, że to był najdoskonalszy pomysł na jaki mógł kiedykolwiek wpaść. Kobieta siedząca obok spoglądała na śmiejącą się dwójkę znad okularów połówek, uśmiechając się sama do siebie. Zakochani nastolatkowie roznosili w powietrzu pewien rodzaj szczęścia, który udzielał się pozostałym ludziom.

                - Spóźniłeś się! – zarzuciła, odnajdując jego dłoń.

                - Utknąłem w korku, wybacz – wymamrotał. Arizona tak czy siak nie potrafiła się długo na niego wściekać.

                Brunetka chłonęła krajobraz Nowego Jorku niczym gąbka. Kiedy w San Francisco dopiero zaczynało się ściemniać, tak w największym mieście Stanów Zjednoczonych panowała głęboka noc. Zza szyby żółtej taksówki obserwowała ogołocone drzewa, przystrojone lampkami świątecznymi mieniącymi się kolorami tęczy, czy też wszechobecne choinki przysypane drobną warstwą białego puchu. Przez godzinę jazdy z lotniska nie odezwała się ani słowem, co jakiś czas wydawała z siebie ciche westchnienia. W ostatniej chwili odrzuciła możliwość studiowania w Nowym Jorku na rzecz Stanford. Jednak fascynacja tym miastem pozostała.

                Powiedzenie, że apartament, który wynajął Luke, był ogromny byłoby niedopowiedzeniem. Był on zdecydowanie większy niż mieszkanie jej rodziców. Ogromne okno, zajmujące całą ścianę, prezentowało nocną panoramę Nowego Jorku – miasta, które nigdy nie zasypiało. Nawet nie zauważyła momentu, w którym blondyn zniknął w czeluściach kuchni.

                - Gdybym wiedział, że będziesz tak zafascynowana tym miastem, wybrałbym jakąś małą wioskę – usłyszała nad swoim uchem.

                - Przepraszam. Chciałam nacieszyć oczy – odparła, odwracając się w stronę chłopaka.

                - Możesz cieszyć oczy moją osobą! – wymamrotał, obejmując Arizonę w talii.

                Brunetka parsknęła śmiechem, wtulając się w jego klatkę piersiową. Mogła bezkarnie wdychać zapach jego perfum – brakowało jej tego w ostatnich tygodniach. Stali sobie tak przez dłuższą chwilę w ciszy, napawając się swoją obecnością, by później przenieść się na kanapę i prowadzić całkowicie przyziemną rozmowę o ostatnich tygodniach. Arizona opowiadała o zabójczych egzaminach w Stanford – kiedy mówiła, Luke zamiast skupić się na tym, co właściwie mówiła, skupiał się na jej wargach. Na idealnie skrojonych, malinowych wargach pociągniętych warstwą pomadki ochronnej.

                - Nie słuchasz mnie, Lucas – oburzyła się, wydymając usta w dziubek.

                - Przepraszam. Zamyśliłem się. Masz nowy tatuaż? – zapytał, zwracając uwagę na obojczyk dziewczyny.

                - Tak. Właściwie to… mam kilka nowych tatuaży – potwierdziła, przegryzając dolną wargę.

                - Wiesz, że nigdy mi o nich nie opowiedziałaś? O żadnym z nich… - zaczął, drapiąc się po karku.

                W mieszkaniu zapadła nerwowa cisza. Tatuaże dla Arizony były tematem tabu, były czymś tak osobistym, czym nie mogła się podzielić z nikim. Każdy z nich miał pewne znaczenie dla niej samej i nie wyobrażała sobie opowiadania tej historii komukolwiek.

                - Jesteś pewny, że chcesz usłyszeć tą historię?

                Luke przytaknął, chociaż nie wiedział, co Arizona mogła mieć na myśli, pytając, czy tego chce. Czasami Amerykanka stanowiła dla niego chodzącą zagadkę. Czasami potrafiła być otwarta i można było z niej wyczytać wszystko niczym z otwartej księgi, ale często stawała się łamigłówką do rozwiązania.  Nie odsłaniała przed nim wszystkich swoich kart i domyślał się, że tatuaże były jedynymi, które jej zostały. To była pewna forma obrony przed przeszłością, która wciąż ją nawiedzała.

                - Cóż… mój pierwszy tatuaż zrobiłam, mając szesnaście lat i było to czarno-białe piórko za uchem, które dwa lata później wypełniłam fioletowym tuszem. Nie wiem dlaczego go zrobiłam, ale pewnie był to rodzaj buntu przeciwko rodzicom. Moja mama nigdy nie akceptowała tatuaży, a kiedy go zobaczyła nie odzywała się do mnie przez miesiąc. Były momenty, kiedy żałowałam, ale w najgorszych czasach przypominał mi o czasach beztroski. Kolejne tatuaże były zrobione dużo później. Właściwie na przestrzeni dwóch miesięcy – mówiąc to, zrzuciła z ramion beżowy sweterek, odsłaniając przedramiona pokryte drobnymi tatuażami. Na prawym było ich zdecydowanie więcej niż na lewym. – Pierwszym był ten papierowy samolocik. To było zaraz po tym, jak wróciłam do San Francisco, uciekając od Briana. Miał symbolizować wolność i chyba całkiem mi się udało. Kolejnymi są te kruki. Dwanaście. Po jednym na każdy miesiąc piekła. Czasem sama się sobie dziwię, że udawało mi się ignorować zdrowy rozsądek przez calutki rok. Kiedy robiłam kruki, pomyślałam o jakimś napisie. Karma wydawała się odpowiednia. Wciąż wierzę, że za to co mi zrobił, kiedyś ta się odwinie. Później robiłam sporo napisów. L’appel du vide jest chyba moim ulubionym… Często czułam, że rzucenie się z klifu byłoby jedynym rozwiązaniem. Ale wtedy myślałam o tych wszystkich osobach, którym na mnie zależy. O rodzicach, o Gregu, o Clairie. To ma związek z kolejnym tatuażem, o którym opowiem ci na końcu. Obok niego powstały kolejne, znaczek ying-yang, dla równowagi duszy, której potrzebowałam. I ten cytat ‘Świat nie jest instytucją do spełniania życzeń’ który często przypomina mi o tym, że nie może być łatwo. Bo przecież nie może. Musimy zmierzyć się z naszymi demonami, dopóki one nie postanowią zmierzyć się z nami. Tego malutkiego trouble, tak naprawdę nie przemyślałam, ale ładnie wyglądało. Szczerze mówiąc nigdy nie żałowałam zrobienia żadnego z tych tatuaży, wiesz? Ale nie przerywaj. Daj mi skończyć, bo najlepsze przed nami. O kluczu wiolinowym chyba już wiesz, ale jest też drugi. I tak, to malutki pingwin. Nie śmiej się, ten wzór był tak uroczy, że musiałabym być nieczuła, żeby go sobie nie zrobić. Lucas, przestań się śmiać, bo nic ci więcej nie powiem… Dziękuję. Zostały nam dwa. Arabska sentencja mówiąca, że trzeba mieć odwagę, żeby spełniać swoje marzenia. I ostatni, za który prawdopodobnie mnie zabijesz. Cóż…

                Umilkła próbując zebrać odpowiednie słowa. Cisza, która zaległa w apartamencie pozostała nieprzerwana, dopóki Arizona nie zebrała się w sobie i nie zrzuciła koszulki, którą miała na sobie. Luke widząc łapacz snów zajmujący połowę boku dziewczyny potrafił wydać z siebie jedynie ciche westchnienie. Delikatnie przejechał po tatuażu opuszkami palców tak, jakby ten miał zaraz zniknąć. W jego oczach widziała pewnego rodzaju troskę, może troszeczkę strachu. Chciał coś powiedzieć. Chciał to jakoś skomentować, ale nie mógł odnaleźć właściwych słów. Utykały w gardle, nie mogąc być wypowiedziane.

                - Trzy pióra symbolizujące osoby, którym tak naprawdę na mnie zależy. Jedno dla rodziców, jedno dla Clairie i Grega i jedno dla ciebie… 

                - Arizona…

                - Przynajmniej mam pewność, że nawet jeśli obudzę się z amnezją to one wciąż będą na moim ciele, żeby mi przypomnieć.

                Pomimo łez zbierających się pod powiekami, na jej usta wpełzł nieśmiały uśmiech. Luke przyciągnął do siebie dziewczynę i pozwolił, aby łzy moczyły mu ulubioną koszulkę. Arizona nareszcie poczuła ulgę. Odkryła wszystkie swoje karty, nie pozostawiając sobie absolutnie żadnej ochrony.

                - Kocham cię, Arizona.

                - Ja też cię kocham, Luke.

                Powrót do mieszkania zaraz po zajęciach był złym pomysłem. Clairie oczywiście oferowała jej wyjście na miasto, ale szatynka odmówiła, tłumacząc się faktem niespędzania z Brianem zbyt wiele czasu. Wpadła do mieszkania i od razu usłyszała krzyk. I to wcale nie zapowiedziało niczego dobrego. Udała się w głąb mieszkania, ostrożnie stawiając kroki. Ostatnia konfrontacja z Brianem skończyła się posiniaczonymi nadgarstkami, które dopiero niedawno odzyskały swój normalny kolor. Nie, Brian jej nie bił, ani też nie znęcał się nad nią fizycznie. Nic z tych rzeczy. Brian po prostu był zbyt impulsywny i jego chwyt był czasami za mocny. I czasami mówił kilka słów za dużo doprowadzając dziewczynę do łez. Arizona dotarła swoim tropem do kuchni, gdzie dojrzała Briana pochylonego nad blatem kuchennym ze szklanką whisky w dłoni.

                - Gdzie się szlajałaś? – warknął, odwracając się w stronę szatynki. Jego spojrzenie było ostre, a oczy nabrały odcieniu najczystszej stali. To niemiłe uczucie strachu w okolicach żołądka pojawiło się znikąd i nie chciało odejść.

                 - Byłam na zajęciach – odpowiedziała, zgodnie z prawdą. Tylko dlaczego jej głos się złamał?

                Brian napawał ją strachem. Tym rodzajem strachu, którego nie potrafiła powstrzymać. I to wcale nie miało nic wspólnego z oglądaniem horrorów i nieco podwyższonym poziomem adrenaliny we krwi. To był ten rodzaj strachu, który mroził krew w żyłach i doprowadzał wielu na skraj załamania nerwowego. Tak wyglądały ostatnie miesiące jej życia. W strachu, czy aby na pewno Brian nie powie kilku słów za dużo doprowadzając jej i tak zniszczoną samoocenę na dno.

                - Widziałem cię z tym dupkiem. Dlaczego jesteś taką kurwą, Arizona? – spytał, uśmiechając się gorzko.

                Przymknęła powieki. Na pewno mówił o Gregu. Musiał mówić o Gregu. Przecież nie spotykała się z innymi facetami – Brian na to nie pozwalał. Kiedy jakiś dłużej na nią spojrzał, ten mógł się już żegnać ze swoimi przednimi zębami.

                - Nie jestem kurwą – odparła, próbując całą silną wolą powstrzymać łzy napływające do oczu. – Jesteś pijany, Brian.

                - Niewystarczająco, żeby zapomnieć o tym, co widziałem – wymamrotał, zbliżając się do niej na niebezpieczną odległość. Jej twarz omiótł oddech Briana, tak nasączony alkoholem, że mogłaby się upić od samego wdychania. – Dlaczego nie potrafisz być grzeczną dziewczynką i dochować wierności, co?

                Jego dłoń przejechała po policzku szatynki, później gładząc jej długie włosy. Odgarnął opadające kosmyki za ucho i lustrował wzrokiem każdy, nawet najmniejszy szczegół jej twarzy. Czarne oczy błyszczały strachem, za każdym razem kiedy na niego spoglądała. Bała się go i podobał mu się ten stan rzeczy. Za każdym razem wracała do niego z podkulonym ogonem, przepraszając za wszystko, czego dokonała. Za każdym razem miał rację. Arizona była jego i nikt inny nie miał prawa jej dotknąć. Szczególnie ten dupek Greg.

                Miłość była ślepa.

                Arizona kochała Briana. Pokochała go tamtego wieczoru, podczas którego zabrał ją na wybrzeże i pokazał rozgwieżdżoną noc, wskazując kolejne konstelacje. Trzymał jej dłoń i szeptał czułe słówka do ucha. Coś się zmieniło. Brian stał się zimnym dupkiem, traktował szatynkę jako własność i zniknęły czułe słówka. Ale miłość pozostała. Ona wciąż była beznadziejnie w nim zakochana, nawet kiedy traktował ją jako szmatę. Wciąż wracała. W jej sercu wciąż płonęła nadzieja, że jej dawny Brian powróci. Że przytuli ją tak, jak robił to wcześniej. Ale czasami wolałaby się obudzić w pustym domu i zacząć żyć na własną rękę.

                - Wiesz, że cię kocham Brian i nigdy bym cię nie zdradziła – wyszeptała, pozwalając aby samotna łza spłynęła po jej policzku.

                - I co ta twoja miłość jest warta, Arizonko? Wiesz co? Twoja miłość i te twoje zapewnienia o tym, jak bardzo mnie kochasz nie są warte więcej od złamanego centa. Nie wiem, dlaczego wciąż cię tu trzymam. Nie jesteś niczego warta. Jesteś jedynie zakłamaną kurwą, która za każdym razem wraca po pieniądze.

                To wyznanie złamało coś we wnętrzu Arizony. Cała ta nadzieja, którą miała, nagle wyparowała. Brian powoli i sukcesywnie ją niszczył. Palił jej pewność siebie, doprowadzał na skraj załamania. Noc, która nastąpiła po tym dniu jedynie utwierdziła w tym dziewczynę. Chciała zostać. Pragnęła, żeby mężczyzna jej życia w końcu się otrząsnął. Ale nie mogła tak dłużej żyć. Nie mogła mieszkać z nim pod jednym dachem, spoglądać na niego, spać w jednym łóżku. Pozwolić się dotykać.

                Następnego poranka powtarzał, że przeprasza, że nie chciał, że przecież był pijany, że nie miał tego na myśli. Że przecież on tak bardzo ją kocha i chce dla niej jak najlepiej. Nie wierzyła. Bo w końcu jej miłość nie była warta złamanego centa. Zniknęła nadzieja, zniknęła miłość, pojawiła się pustka. Wszechogarniająca, powoli moszcząca się w jej wnętrzu – poczynając od serca, kończąc na opuszkach palców. Arizona przestała żyć, a zaczęła egzystować. Nie czuła pocałunków, które Brian składał na jej wargach. Nie potrafiła oponować, kiedy jego dłonie wędrowały w okolice zapięcia stanika. Nie czuła absolutnie nic.

                A w głowie powtarzała sobie, niczym mantrę, że nie jest warta złamanego grosza, że jest niepotrzebna. Że tak naprawdę nikt by za nią nie zatęsknił. I tak żyła przez miesiąc. Może nawet i dwa. Z dna emocjonalnego wyciągał ją Greg. Kazał uciekać od tego toksycznego związku jak najdalej, wrócić do rodziców, zregenerować się. Kopnąć Briana w jaja i wyjść z twarzą.

                Ludzie dbali. Brian nie.

                Nie dotknęły jej nawet ostatnie słowa Briana.

                - Idź do tego swojego Grega! Tak! Może jemu nie będzie przeszkadzało, że jesteś taką kurwą.

                Podjęła decyzję. Na nowo zaczęła słuchać głosu zdrowego rozsądku. Ale to, co zostało zabrane i zniszczone – nigdy nie zostało jej prawnie zwrócone. Przez te dwanaście miesięcy życia z Brianem odebrana jej została cała radość życia, duma została spalona, a samoocena leżała w okolicach Hadesu.

                Czekała ją długa droga…

                Luke zastał Arizonę w łazience. Siedziała zwinięta w kłębek, obejmując kolana ramionami i szlochając. Nie miał najmniejszego pojęcia, co mogło do tego doprowadzić, ale miał pewne przeczucia, że dziewczynę nawiedził bardzo zły sen.

                Nic nie mówiąc, usiadł obok niej i objął ramieniem. Dziewczyna ufnie się w niego wtuliła, zaciskając drobne piąstki na czarnej koszulce. Nie mogła powstrzymać łez napływających do oczu – każda myśl, związana z tym piekielnym rokiem, doprowadzała do niekontrolowanego napadu płaczu. A przecież nie chciała niszczyć ich wspólnego weekendu. To miały być dni należące tylko i wyłącznie do nich, a nie do Briana.

                - Wiem, że cię skrzywdził. I boli mnie to, że nie mogę nic z tym zrobić. Za każdym razem, kiedy widzę twoje łzy, serce mi się łamie. Wracajmy do łóżka, przed nami długi dzień, wiesz? Rano będzie lepiej. Zawsze jest lepiej.

                Z każdym kolejnym słowem, Arizona utwierdzała się w przekonaniu, że oddała serce właściwemu facetowi.

               

                Promienie słoneczne przebijające się przez beżowe zasłonki i zapach, wydobywający się z kuchni, doprowadziły do tego, że Arizona, bardzo niechętnie, wygramoliła się z łóżka. Po źle przespanej nocy, migrena atakowała z podwójną mocą, a oczy drażnił każdy, nawet najdrobniejszy promyk światła. Kierując się intuicją i zmysłem węchu, dotarła do kuchni, gdzie Luke, nucąc pod nosem ostatni przebój z radia i kiwając biodrami w rytm muzyki. Zdecydowanie to nie była rzecz, którą pragnęła zobaczyć z rana. Bo Luke Hemmings i poczucie rytmu nigdy nie szły ze sobą w parze.

                Zauważył ją dopiero w momencie, w którym skończył przekładać naleśniki na talerz.

                - I nici z niespodzianki i śniadania do łóżka – wymamrotał, wrzucając patelnię do zmywarki.

                Arizona uśmiechnęła się pod nosem i przetarła zmęczone oczy. Talerz z naleśnikami wyglądał tak apetycznie, że niewiele myśląc zabrała się do jedzenia.

                - Nie wiedziałam, że umiesz gotować – wyrzuciła, omal nie opluwając chłopaka przeżuwanym jedzeniem.

                - Skarbie, najpierw się przełyka, a potem mówi – odparł, dodając do tego szelmowski uśmiech, przez który wypowiedź nabrała drugiego dna.

                Policzki brunetki nabrały odcieniu dorodnej piwonii. Była starszą w tym związku, ale wciąż niewybredne żarty Luke’a sprawiały, że robiło się nienaturalnie gorąco, a jej twarz przestawała odmawiać posłuszeństwa. Często dochodziło do sytuacji, gdzie czuła się przy nim jak niedopasowany element układanki. Przecież on miał wszystko, czego tylko chciał – cały świat był u jego stóp, a ona? Kim ona była? Studentką z Kalifornii bez szerszych perspektyw na przyszłość, po prostu żyjącą z dnia na dzień z myślą, że jakoś to będzie. Że w końcu się ułoży. Ale jednak pozostawała tą mniej utalentowaną częścią związku. Była tą, którą Luke musiał trzymać w tajemnicy, żeby jej życie pozostało normalne.

                - Znowu ode mnie uciekasz – zauważył, lustrując wzrokiem jej zamyśloną twarz.

                Arizona wróciła do świata żywych. Myśli czasem uciekały spod jej kontroli, ale to zdarzało się każdemu.

                Po śniadaniu i spędzeniu przez Arizonę w łazience długiej godziny, przez którą Luke zwyzywał ją od najgorszych, co poskutkowało w wepchnięciu blondyna pod zimny prysznic. Tym razem obyło się bez zrywania z siebie ubrań, Hemmings zapowiedział za to zemstę.

                Nowy Jork za dnia tętnił życiem. Przepchanie się przez tłum, który zjechał się, by spędzić ostatni dzień roku na Times Square, było prawie niemożliwe, a w metrze panował taki ścisk, że na karku czuło się oddech drugiej osoby, który nie zawsze musiał być świeży i miętowy. Obserwowała ludzi, którzy biegli przed siebie, nie patrząc wstecz, wielkie budynki, które z poziomu gruntu wyglądały, jakby sięgały nieba. Większość czasu spędzali pod ziemią, docierając do różnych zakamarków Nowego Jorku. Luke ukryty pod kapturem bluzy, Arizona przyprószona białym puchem – zdawali się być normalną parą, która przyjechała spędzić ostatni dzień roku na Times Square. Nikt nie rozpoznawał w blondynie członka zespołu 5 Seconds of Summer i to było w tym najwspanialsze.

                Kiedy Arizona przeciągle ziewnęła, Luke pociągnął ją w stronę najbliższej kawiarni. Umiejscowili się w najbardziej odległym zakątku, nie chcąc przyciągać wścibskich spojrzeń pozostałych klientów.

                - Dziwne, że jeszcze nikt się na nas nie rzucił – zauważyła, ogrzewając zziębnięte dłonie przy kubku gorącej kawy.

                - Dopóki jestem sam, nie jestem aż tak ciekawym obiektem do ataku – zażartował, zmuszając Arizonę do uśmiechu.

                Szczerze w to powątpiewała – Luke jako główny wokalista zespołu wzbudzał największe zainteresowanie i wejście na jakikolwiek portal internetowy jedynie utwierdzało ją w tym przekonaniu. Uważała to za niesprawiedliwe, bo zdążyła dobrze poznać pozostałych chłopaków i zasłużyli na tyle samo uznania, co Luke. Ashton i Michael mieli poczucie humoru, o którym ta mogła tylko pomarzyć. Za to Calum był specyficznym człowiekiem i czuła, że nie pałał do niej zbytnią sympatią, ale nigdy nie dał tego po sobie poznać.

                W miarę jak godziny upływały i dzień powoli chylił się ku końcowi, Luke w końcu stwierdził, że muszą dotrzeć na Times Square. Dotarli na miejsce zanim zrobiło się całkowicie ciemno i zanim zaczęła się właściwa impreza. Nazwiska, które co roku oferował Nowy Jork były warte czekania w zimnie i tłoku.  Tym samym nikt nie zwrócił uwagi na zagubionego wśród ludzi Hemmingsa i jego drobną towarzyszkę, której nie pomagało nawet stawanie na palcach.

                Im bliżej dwunastej tym brunetka czuła się bardziej senna i znużona. Wtuliła się ufnie w bok Hemmingsa i całą silną wolą walczyła z ogarniającą sennością. Jak przez mgłę pamiętała pocałunek o północy, kiedy w tle rozlegał się huk fajerwerków. Pobudziła się dopiero, kiedy wpadli do ciepłego mieszkania z butelką taniego szampana, kupionego gdzieś w drodze powrotnej.

                Kiedy Arizona legła na kanapie, słyszała jak Luke mamrotał pod nosem coś o starości i jej następstwach, co dziewczyna skwitowała przeciągłym ziewnięciem. Posłał jej kwaśną minę i usadowił się obok z dwoma kieliszkami i butelką.

                - Dzieciom nie wolno pić alkoholu – zachichotała, zabierając mu butelkę.

                - To dlaczego ty trzymasz butelkę? – odciął się.

                Arizona wydęła usta w dziubek, otwierając butelkę, rozlewając przy tym zawartość na siebie i blondyna, ale w końcu udało jej się napełnić kieliszki złotą cieczą. Wznieśli kilka toastów, przy każdym parskając głośnym śmiechem i jakimś cudem butelka skończyła się szybciej niż się pojawiła.

                - Kocham cię, Ari – wymamrotał, muskając usta brunetki.

                Nie odpowiedziała. W gardle utworzyła się gula, której nie potrafiła przezwyciężyć. Irracjonalny strach przed poniżeniem pojawił się w głowie Arizony i cała ta sytuacja z Brianem, od której tak bardzo pragnęła uciec wciąż oplatała ją swoimi mackami.

                - Wiesz… - zaczął, odsuwając się na pewną odległość. – Czasami cholernie mu zazdroszczę.

                - Słucham? Chyba się przesłyszałam, Hemmings – warknęła, nieco poirytowana jego odzywką.

                - Co muszę dla ciebie zrobić, żebyś w końcu mi w pełni zaufała?

                - Najpierw przestań zachowywać się jak rozkapryszone dziecko.

                - Ja zachowuję się jak dziecko? Ja? Arizona, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak się czuję, kiedy znajduję cię zapłakaną na podłodze lub kiedy uciekasz myślami gdzieś daleko. Czasami mam wrażenie, że nie zależy ci na mnie tak, jak zależy mi na tobie.

                Słowa często raniły bardziej niż czyny. W wypadku Arizony to powiedzenie sprawdzało się wielokrotnie. Ileż to razy wysłuchiwała, jak niewiele była warta, jak bardzo beznadziejna była, aż w końcu w to uwierzyła. I to pozostało w jej podświadomości. Chciała, żeby Luke w jakiś sposób to zrozumiał, ale jak widać wymagała za dużo.

                - Wiesz, myślałam, że rozumiesz... – jej głos był cichy, trochę drżący.

                - Arizona, ile czasu muszę ci dać? Miesiąc? Rok? Całe życie? – Jego za to był suchy, w nieco okrutnym tonie.

                Wtedy dziewczyna nie wytrzymała. Wybuchła rzewnym płaczem i ukryła twarz w dłoniach. Milion myśli kłębiło się w głowie. Miliony niewypowiedzianych słów.

                - Nie prosiłam cię o wiele, Luke – wyszeptała, zanim uciekła do sypialni zamykając się od wewnątrz.

                Chciała samotności. Chciała uporządkować swoje myśli w logiczną całość. Ale chyba najbardziej chciała, żeby Luke nie wypowiedział tych słów. Żeby ten cholerny strach przed słowami wreszcie zniknął. Bo słowa pozostawały słowami. Ból fizyczny dało się łatwo uleczyć. Wystarczyło trochę czasu. W wypadku bólu psychicznego to nie było wcale takie proste. Arizona się starała. Starała malutkimi kroczkami wracać do normalności. Ale najwidoczniej za słabo się starała…

                Luke dobijał się do drzwi sypialni. Prosił, błagał, wykrzykiwał przeprosiny. Nie chciała go widzieć. Ani teraz ani w przeciągu najbliższych godzin. Była w stanie jedynie siedzieć na podłodze, opierając się o drzwi i dławiąc szloch.

                Życie było niesprawiedliwe. Cholernie.

                Luke przestał walczyć z zamkniętymi drzwiami. Nic by i tak nie osiągnął. Strach przed bezpowrotnym utraceniem Arizony był chyba najgorszy.

                Po ciężkiej nocy, podczas której oboje byli zbyt zaprzątnięci własnymi myślami, przyszedł czas na jeszcze cięższy poranek. Arizona nie była w stanie spojrzeć blondynowi w twarz, a on nie był w stanie wydobyć z siebie słowa, widząc mocno zaczerwienioną twarz dziewczyny i podpuchnięte oczy. Spieprzył. Spieprzył po całości. Chciał uratować Arizonę, ale potrafił być jedynie egoistą. Ona chciała wierzyć, że te wydarzenia były tylko koszmarem, okropnym snem z którego w końcu by się wybudziła. Ale wszystkie słowa zostały wypowiedziane i nic nie było w porządku…

                 - Przepraszam – wymamrotał ponownie, kiedy dziewczyna usiadła obok niego, oczywiście zachowując bezpieczną odległość.

                - Wiem. To, że jest ci przykro też wiem, więc oszczędź sobie – powiedziała cicho, siląc się na normalny ton. – Luke, doskonale wiedziałeś, że prosiłam cię jedynie o czas. Żebyś mi go dał abym to sobie poukładała. Żebym mogła to jakoś zwalczyć.

                Arizona była spokojna. Po całej nocy już chyba nie miała siły na kolejne łzy. Luke za to, leżąc na kanapie i wyklinając się na wszystkie możliwe sposoby, nabawił się bólu w dolnej partii pleców, który za nic nie chciał odpuścić. To i tak była mała kara za to, co powiedział. Może miała rację – może faktycznie był egoistycznym dzieciakiem. Zbyt lekkomyślnym by sobie na nią zasłużyć.

                - Kiedy wyjeżdżasz? – zapytał cicho. Nie mógł spojrzeć dziewczynie w twarz. Wina zżerała go od środka.

                - Wieczorem.

                - Wiesz, że czuję się jak ostatni dupek?

                Wzruszyła ramionami. Bolało. Bolało jak cholera. A przy tym była zmęczona. Zmęczona udawaniem, że było z nią w porządku, bo od kiedy wpuściła Briana do swojego życia nic nie było w porządku, nawet po tym jak sprzedała mu kopa w tyłek. Wciąż się nie pozbierała i nie miała siły udawać. Była krucha niczym najdelikatniejsza porcelana.

                - Wiem, że się na mnie wściekasz. Ale chcę, żebyś pamiętała, że cię kocham i może często jestem beznadziejny. Ale to nie zmienia faktu, że kocham cię, Arizona. Najbardziej na świecie. 

        a.n/ jeśli przebrnęliście przez ten rozdział jesteście moimi mistrzami. nie wiem, co ja miałam w głowie pisząc go, ale kolejne już nie będą taką epopeją, obiecuję! (swoją drogą musicie sobie zdawać sprawę, że to już półmetek). życzę miłego weekendu! x 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top