7.1 Obiecani Synowie
Morgana siedziała na małym stołku w izbie Any, tuż obok paleniska, aby rozgrzać zmarznięte ciało. Zbyt długo siedziała na wzgórzu. Porywisty wiatr przeganiał ją do powrotu, ale nie mogła przestać płakać i wspominać, pić i krzyczeć wraz z echem niesionym w dół zbocza, gdzie połyskiwały dwa jeziora, rodzeństwo oddzielone linią ciemniejących kniei. Nad taflą wody błąkały się świetliki wielkości ptaków. To one rozpraszały ciemności swoim tańcem wśród szumiących tataraków i białych lilii, ganiały się wśród wysokich gałęzi, wyznaczając ich powyginane ramiona i potężne konary.
Gdyby tylko tak mogła nacieszyć oczy tym widokiem, zamiast widzieć lico swojej córeczki zamiennie z zawodem wymalowanym na zawsze pełnej nadziei twarzy Constantine.
– On nie chciał mnie wysłuchać, ale może wy to uczynicie. – Czknęła i potarła czerwony nos.
– Coś ty mu powiedziała, że wrócił, zgolił tego swojego wąsa, zabrał swoje rzeczy i ruszył? – zapytał także podpity, ale i rozeźlony Torro. Zajmował miejsce tuż obok pokraśniałej Any w pomiętej sukni. Guziki miała źle dopięte, a warkocz w nieładzie. Mogła zapytać, kto wytarł sobie kolana, ale nie miała na to najmniejszej ochoty.
– Powiedziałam mu prawdę, ale nie chciał wysłuchać reszty. Wy to uczyńcie i przekażcie mu ją, jeśli go znowu spotkacie.
Alkohol nakłonił ją do szczerości, samotność do zwierzenia się z długo skrywanych tajemnic.
– No mów – ponaglił ją mężczyzna, a oparty o ścianę Leigh poruszył się nerwowo, jakby wyznanie czarodziejki miało na jego życie jakikolwiek wpływ.
– Wyszłam za mąż, urodziłam bliźniaczki, a potem syna – zaczęła drżącym od emocji tonem. Butelka w jej dłoniach już dawno wyschła, ale nie mogła jej puścić, jakby stanowiła jej deskę ratunku przed całkowitym zatopieniem się w rozpaczy. – Niestety, ale chłopiec zmarł kilka dni po porodzie.
– Biedaczysko, tak mi przykro – odezwała się Ana, zasłaniając usta dłonią.
– Od tego wszystko się zaczęło. Od śmierci syna, którego tak wszyscy wyczekiwali. – Nie ścierała spływających policzkami łez, nie ukrywała bólu, otworzyła się, choć tak długo ukrywała prawdę przed wszystkimi, nawet po części przed samą sobą. – On umarł, a ja poczułam, że zawiodłam jako matka i żona. Stałam się symbolem porażki, kwintesencją wszystkiego, czym mój mąż gardził. Byłam słaba.
– Nie mów tak, dziecino – zaczęła dobrodusznie Ana, ale Morgana nie dała jej się pocieszyć.
– Przez kilka lat staraliśmy się o dziecko, ale los stwierdził, że już nie będę matką.
– Miałaś dwie córeczki.
– I martwego syna w grobie, o którym mój mąż ani ja nie mogliśmy zapomnieć! – Mocniej zacisnęła palce na szkle. Pragnęła go roztłuc na swojej głowie, tylko resztki zdrowego rozsądku powstrzymywały ją przed tym. – Nie mogłam tak łatwo się poddać, a świat podarował mi szansę. Czarodzieje to ambitny naród, który nie lęka się przed eksperymentami, nawet tymi, które nie powinny mieć miejsca.
Coś w jej spojrzeniu i słowach zmroziło słuchaczy. Wyjący na zewnątrz wiatr wezbrał się na sile, aż gałęzie rosnącej obok domostwa jabłoni zastukały kilkakrotnie, trzeszcząc przy każdym ze stuknięć niczym zardzewiała huśtawka.
– Zaproponowano mi udział w jednym z eksperymentów nad zakazaną magią krwi, magią potrafiącą przyzywać zmarłych.
– Dziecino. – Ana pokręciła współczująco głową i dodała: – Ci, co odeszli nie mogą wracać. To nasz świat, świat żywych.
– Nie mogłam odmówić sobie tej szansy – odparła zachrypniętym głosem. – A jednak ta szansa przyniosła do mojego życia nieszczęście, a nie oczekiwany przeze mnie cud. – Zamilkła na chwilę, która zdawała się być zbyt długa i pełna napięcia, kiedy to iskry pod kociołkiem z potrawką z gołębi trzaskały. – Podczas jednego z eksperymentów do pomieszczenia weszła moja córka, Mavell – umilkła obezwładniona grozą tamtej chwili.
Tuż przed oczami wspomnień widziała zielone płomienie w palenisku. Rozpisane węglem inskrypcje zdawały się nienaturalnie lśnić w ich świetle, a dziwna energia pulsować w całej komnacie, jakby stanowiło ono żywą postać. Całą noc próbowała pojąć i nakłonić moc do swojej woli, co wycieńczyło ją, ale nie poddała się. Musiała próbować dalej. Wypowiedziała stare zaklęcie i poruszyła dłońmi nad językami ognia, a one niczym posłuszne tancerki zawirowały, po czym zakotłowały wedle własnej woli, sycząc i plując iskrami.
– Na błędną wiedźmę! – zaklęła, po czym jej serce zamarło na dźwięk otwieranych drzwi.
– Drzwi były zamknięte na klucz. Na pewno. Pamiętam, że tak uczyniłam. Zawsze tak robiłam – rzucała słowami niczym zaklęciami podczas walki, ale zdawały się nie trafiać tam, gdzie powinny. Nie uciszyły poczucia winy. – Nie wiem, jak to się stało... jak ona tam weszła, a płomienie... płomienie... – załkała, kuląc się w pół.
– Moje drogie dziecko. – Ana ukucnęła przed nią i przytuliła do swojej piersi. – Jak mi ciebie szkoda.
Torro milczał, przesuwając palcami po zimnym szkle butelki bimbru. Przyglądał się czarodziejce i mimo okrutnej prawdy, jaką odkryła, pierwszy raz ujrzał w niej człowieka, a nie maga.
– Co uzyskałaś w zamian? – nagłe pytanie Leigha zaskoczyło wszystkich.
Morgana oderwała się od Any i przetarła zaczerwienione oczy.
– O czym ty mówisz?
– We wszystkich księgach, które dałaś mi do studiowania – zaczął, zaplatając szerokie ramiona pod chudą piersią. – mówi się o równowadze, o ładzie, którym kieruje się magia. Wszystko ma swoją cenę, tak? A więc za śmierć swojej córki powinnaś coś uzyskać.
– Niczego nie uzyskałam. Pragnęłam, aby mój syn wrócił, ale on wciąż nie żyje.
To stwierdzenie miało zakończyć rozmowę.
– Powinnaś coś zjeść, kochana. Potrawka z pewnością już doszła. – Ana z westchnieniem wstała i zamieszała chochlą w kotle.
– Może jeszcze nie wiesz, co magia ci podarowała – zaczął na nowo Leigh, ale Morgana zbyła jego domysły milczeniem. Magia wiele razy ukazała jej swoją okrutnością, a więc nie oczekiwała, że ze śmierci jej córki mogło wyjść coś dobrego.
Nagle do drzwi ktoś załomotał.
– Otwierać grzesznicy!
– Kogo niesie o tak późnej porze?
Gospodyni wytarła dłonie w szmatkę i ruszyła ku drzwiom, w które na nowo ktoś walił i krzyczał:
– Otwierać albo je wyważymy.
– Nie trzeba – odparła Ana, stając w progu otwartych wrót.
Na zewnątrz stała pokaźna grupa ludzi uzbrojona w rolne narzędzia i pochodnie.
– Wiemy, że nocują u ciebie ci piekielni grzesznicy! – zawołał Larkin z ogromnym, czerwonym siniakiem na policzku. – Wyzwól się od ich grzechu albo i ciebie przeklnie nasz bóg Nightrolea!
– To moi goście, kapłanie, a nie grzesznicy.
– To grzesznicy!
– Zaatakowali naszego kapłana!
– Należy ich wrzucić do dziury!
– Nie! Wygonić ze wsi!
– Tak! Póki nie zesłali na nas przekleństw!
Ludzie przekrzykiwali się jeden przez drugiego, machając pięściami, bądź grożąc ostrzami. Ich oczy pełne groźby i głodu wpatrywały się w gospodynię, jakby ona sama stanowiła soczysty kawałek zapłaty za świętość ich mieszkańców. Zdawali się gotowi, aby rzucić się jej do gardła, aby spić z jej gardła krew oczyszczenia.
– Ano! Wypuść grzeszników, wyzwól się spod ich złego wpływu! – zawołał Larkin nerwowo gestykulując, przy czym jego wielki brzuch opięty czerwoną koszulą trząsł się niczym wibrujące w powietrze napięcie.
– O co im chodzi?
Kiedy obok Any stanął podpity Torro, kapłan wrzasnął, wskazując na niego palcem.
– To on zaatakował mnie i biedną Ib w świątyni. Powiedz im, drogie dziecko. – Potrząsnął ramieniem drobnej dziewczyny, która w strachu jedynie pokiwała głową. – To on jest złem, które czyha w ciemnych uliczkach naszego miasteczka i sprowadzi na nas gniew boga Nightrolea!
– Coś ty uczynił, Torro?
– Ja? – Spojrzał w załzawione oczy Any i aż zaparło mu dech w piersi na widok rozpaczy w jej zielonych oczach. – Nic. On obmacywał tę młodą dziewczynę.
– Ten grzesznik śmie łgać na mój temat?! Ja i Ib modliliśmy się do Nightrolea, prawda dziewczyno?! – Znowu nią potrząsnął, a ta na nowo pokiwała głową.
– Tak. Modliliśmy się zbawienie mojego ojca.
– Wyganiamy was z naszego miasteczka w imię Nightrolea!
Tłum poruszył się niczym jeden mąż, wrzasnął pełen gniewu, łakomy krwi.
– Ano! Jeśli pozwolisz im zostać pod twoim dachem, to nie miejsce dla ciebie! Nasze miasteczko zostanie oczyszczone z grzechu! – Larkin nie dawał za wygraną, czując się pewnie otoczony tłuszczą. Nie to samo, co w świątyni naprzeciw Torra i jego pięści, kulił się w rogu pomieszczenia.
– Precz! Precz z nimi!
– Nic nie zrobiliśmy! – wrzasnął w odpowiedzi Harrelson, ale tłum wtedy naparł na drzwi. Kilku mężczyzn zamachnęło się bronią, inni zaczęli pluć śliną i trucizną słów.
Drzwi trzasnęły, Torro zaryglował je komodą i kazał Anie odsunąć się na bezpieczną odległość. Ludzie naparli na drewniane wrota, które złowrogo zatrzeszczały wraz z dzikimi wrzaskami tłumu.
– Coś ty zrobił, słodziutki?
– Nic.
Ana pokręciła głową i powiedziała:
– Odejdźcie.
– Ano...
– To jest mój dom, nie pozwolę ci go zniszczyć.
– Ty nic nie rozumiesz, kobieto! – Zrobił ku niej krok, na co ta podparła się pod boki i stanowczo uniosła podbródek do góry, nieprzestraszona jego furią. – Ci ludzie to szaleńcy! Kapłan obmacywał dziewczynę wbrew jej woli, więc przyszedłem z pomocą, a w zamian zostaje obrzucony błotem.
– To ty nic nie rozumiesz, słodziutki – odparła hardo, choć ze smutkiem. Wskazała na drgające od walki na zewnątrz drzwi i rzekła: – Odejdźcie, póki nie odebraliście mi i mojemu synowi domu.
Serce Torra zabiło w rozpaczy i złości. Czuł się, jakby walczył z prądem rzeki. Cokolwiek by nie uczynił, przegrał walkę.
Bez słowa ruszył na górę, gdzie zabrał swoje rzeczy i wraz z milczącą czarodziejką opuścili domostwo Any. Na zewnątrz w ciemnościach nocy rozpraszanych pochodniami zaatakowano ich słowami, popychano i obrzucono zgniłymi warzywami. Torro z wrzaskiem odganiał ich ostrzem miecza, a Morgana rozwścieczona ich bezczelnością ostatecznie rozsypała proszek, po którym tłuszcza z wrzaskiem piekącej skóry, zaczęła uciekać, wyklinając przeklętych grzeszników.
– Precz!
– Niech zło opuści nasze miasteczko!
– Zgnijcie w ciemnościach!
Co do ostatniego Morgana była pewna. Na końcu jej ścieżki nie czekała korona, żadna zapłata, a gniazdo węży, ale w złości rzuciła w mężczyzn, flakonem z kwasem. Kamieniem rozbiła go nad nim, tak że spłynął mu ciemnymi włosami w dół twarzy, niszcząc przystojne lico. Jego krzyk i przekleństwa tłumu niosły się jeszcze echem po tym, jak opuścili miasteczko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top