6.2 Błędna Wiedźma


I jak Constantine miał zaprzeczyć istnieniu przeznaczenia oraz zlekceważyć znaki, które co i rusz pojawiały się na jego drodze? Te niebieskie oczy... Wszędzie je widział. Gdzie by nie spojrzał to patrzyła na niego Willow. Więc, jak miał nie iść na wschód? Jak miał nie spełnić danej córce obietnicy i pokazać jej wznoszące się nad morskimi falami słońce?

Ujrzał kolor morza raz jeszcze, kiedy to wraz z Torrem wracając po butelki bimbru, spotkali bezdomnego chłopca. Przez ramię miał przerzucony sznur, na którego końcach zwisały mierne ptaszki.

– Gołąbki na sprzedaż – powiedział zachrypniętym głosem. Twarz miał brudną i zabiedzoną, na ramionach zwisała mu zbyt duża bluza, a spodnie przecinały przetarte ze starości dziury. Oczy w kolorze błękitu otaczały ciemne rzęsy, a pod nimi ciemniał wynik zmęczenia.

– Szukamy ptaków, ale nie takich – mruknął Torro i minął chłopca, ale gryzipiórek nie bacząc na to, przystanął i zaczął grzebać w sakwie.

– Odkupię je od ciebie – podał mu monetę, która zdecydowanie przewyższała cenę kilku piór i skóry.

– Ana miała nam upiec soczystego kurczaka, a nie zabiedzone ptaszyska.

– To też ma skrzydła, jeśli o to ci chodzi.

– Dziękuję, panu. – Chłopiec odbiegł od klientów, jakby obawiał się, że się rozmyślą.

Constantine wraz z Torem przyjrzeli się ptaszyskom o ukręconych łbach. Zabiedzone, ale zaskakująco nie tak bardzo, jak bezdomny chłopiec.

– Za wiele to mięsa nie ma.

– Możesz wziąć moje udko, jeśli to cię uszczęśliwi – odparł Constantine, aż nadto nie martwiąc się kolacją, jak jego przyjaciel.

– Oczywiście, że wezmę twoje udko i skrzydło też. Po ratowaniu twojej osoby jestem piekielnie głodny.

– A ja spragniony.

– Już, już. Bimberek powinien być za rogiem.

Odnaleźli butelki ukryte w skąpo porośniętym liśćmi krzewie. Aż dziw, że nikt wcześniej ich nie znalazł. Możliwe, że nawet jeśli, to z pewnością uciekł z krzykiem przerażenia, jakby ujrzał monstrum z podziemi. Przyszło im odwiedzić przedziwne miasteczko.

W drodze powrotnej niemal nikogo nie minęli. Uliczki opustoszały w ciemnościach nocy, dzięki czemu nie musieli aż tak obawiać się rozpoznania. W końcu byli grzesznikami, a więc wrogami społeczności The Blue Balls i wisiała nad nimi ogromna kara. Zapewne noc w celi i złoty deszcz.

Kiedy szli, psy szczerzyły swoje ostre zębiska, warcząc na nich spod schodów domostw, a koty pierzchły z sykiem, przeskakując po dachach i niknąc wśród ciemnego kobaltu chmur. Wiatr wezbrał na sile, grając złowieszczą melodię wśród desek ścian i uginając gałęzie owocowych drzewek w mijanych sadach. Liście wirowały wokół nich niczym duszki, niczym natrętne muszyska nad trupem.

Spacer umilili sobie trunkiem i rozmową.

– A więc, jakie są twoje plany, przyjacielu?

– Kontynuuję podróż na wschód.

– Obietnica złożona córce – mruknął Torro i upił potężny łyk bimbru, który z łagodnością matki powoli tulił go do snu, uśmierzając ból i uciszając natrętne myśli o matce.

– Przynajmniej tyle jestem jej winien, po tym jak ją zostawiłem.

– Wyruszyłeś na wojnę, aby odzyskać słońce. Taki jest twój zawód, więc nie rób z siebie męczennika.

– Odzyskać słońce – powiedział niby do siebie Constantine i uniósł wzrok do nieba. Ciemne, skłębione chmury zdawały się być tak blisko, a jednak za daleko, aby wyciągnąć rękę i przegonić je jednym gestem dłoni. Śmiały mu się w twarz za każdym razem, gdy na nie patrzył. Przeklęte i nieustannie obecne. – Brzmi to tak bezsensownie i romantycznie, że aż mam ciarki. Właśnie z tego powodu zmierzam na wschód, aby ujrzeć to wyczekiwane słońce nad falami, aby tam pożegnać moją słodką Willow.

– A potem co?

– Potem? – Wzruszył ramionami i przystanął przed drzwiami do domostwa Any.

– No wiesz. Jakie masz plany na później?

– Wierzysz w przeznaczenie?

– Ostatnie wydarzenia sporo namieszały mi w głowie, więc sam już nie wiem – popchnięty alkoholem, przyznał się do swojej słabości. Trunek szczerości, mawiają, rozplątywał najbardziej ciasne węzły.

– A ja wierzę, że nadejdzie to, co ma nadejść bez względu, jak mocno będę się starał, aby było inaczej.

– Niebezpiecznie jest się oddawać chwili, przyjacielu. – Torro poklepał go po ramieniu, po czym z westchnieniem opadł na schodek.

– Nie wchodzimy do środka?

– Wypijmy jeszcze trochę, nim wrócimy do... – Machnął ręką i dodał: – No wiesz. Świętych ludzi.

– Obawiasz się reakcji Any na naszą alkoholową przygodę? – Constantine oparł ramię o ścianę domu i położył butelkę wina wraz z gołębiami na progu, Torro uczynił to samo z mąką i workiem pełnym bimbru, który słodko zadźwięczał odbijającym się o siebie szkłem.

– Nie obawiam się. – Dopił resztę gorzkiego napitku i ze zniecierpliwieniem zabrał się za kolejną butelkę.

– Rozumiem.

– Nic nie rozumiesz. Kobiety są pokrętne i nie należymy im ufać.

– Mówisz to do mnie?

– Tak! – żachnął się i podniósł do pionu. Wskazał na przyjaciela palcem i rzekł: – Ty wybaczyłeś zdradzającej żonie i zaufałeś tej przeklętej czarownicy. – Z tymi słowy wskazał na dom Any, gdzie w środku z pewnością kręciła się Morgana. Ostatnimi dniami nieustannie pomagała młodemu pół magowi w jego eksperymentach nad roślinami i ich odpornością.

– Uratowała nam życie.

– Wiem, ale... ale! – Z głośnym i pełnym desperacji jękiem potarł niepoparzony policzek, czerwony niczym dojrzały pomidor.

– To morderczyni – dokończył za niego i na chwilę przymknął powieki z nadzieją, że kiedy je otworzy, świat będzie inny, że prawdy okażą się inne.

– Właśnie! Jak tu im ufać?

– W miłości...

– W jakiej miłości?! – wrzasnął Torro i potrząsnął dłońmi, jakby chciał kogoś uderzyć, udusić, albo sam nie wiedział, co jeszcze.

– W miłości, w przyjaźni, w życiu ufasz albo nie ufasz.

Harrelson prychnął, ale nie skomentował prostej oraz niewnoszącej nic sensownego do rozmowy uwagi.

– Ty postanowiłeś przyssać się do uprzedzeń i nienawiści zrodzonej przez jedną kobietę, przez co nie widzisz prawdy i dobra innych. Ana...

– To potężna...

– To poczciwa, pomocna, wrażliwa i, co prawda to prawda, pokaźnych kształtów kobieta. Jednak, co w tym złego?

Torro roześmiał się.

– Takie baniaki. – Dłońmi zaprezentował wielkość piersi gospodyni, a policzki zdały się nabrać głębszego odcienia czerwieni w przytłumionym ogniu palących się po obydwu bokach drzwi pochodni.

– Nie pozwól, aby przeszłość zniszczyła twoją przyszłość.

Constantine z momentem wypowiedzenia tych słów zdał sobie z czegoś sprawę. Z taką łatwością doradzał przyjacielowi, kiedy to właśnie sam czynił to samo. Pragnął czym prędzej uciec na wschód, nawet przed rozmową z Morganą, nawet przed poznaniem prawdy.

Morderczyni.

Jej przeszłość.

Obietnica dana córce.

Jego przeszłość.

Na wschodzie wszystko miało się zakończyć – pomyślał ze zgrozą, ale i tęsknotą. Czekał na to za długo, a teraz gdy poznał prawdę o życiu po śmierci, kiedy to spotkał córkę, ciągnęło go na ten wschód jeszcze mocniej. Chciał ponownie spotkać Willow, pragnął ją przytulić i nigdy więcej nie puścić.

– Zniszczyła? Zniszczyła?! – Machnął ręką i wybełkotał coś pod nosem.

– Co to za hałasy? – Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Ana. Torro od razu upił potężny łyk bimbru, aż złota strużka spłynęła mu po brodzie. Pospiesznie ją starł i wbił swoje zaszklone spojrzenie w kobietę.

– Przepraszamy, to tylko my – odparł Constantine i ruszył do środka. Drugi z grzeszników wstał, ale nim wszedł do ciepłego pomieszczenia, stanął przed gospodynią i rzekł:

– Jesteś moją tęczą.

– Co ty wygadujesz? – Podparła się pod boki i przekrzywiła głowę na bok, rozbawiona stanem, w jakim przyszło jej go ujrzeć.

– Jesteś moją tęczą, a gdzieś tam na końcu czeka na mnie garniec złota – powiedział nieco bełkotliwie.

– Torro. – Na ustach kobiety zakwitł szeroki uśmiech. – Właściwie to dwa garnce. – Z tymi słowy wskazała na swoje piersi, po czym obydwoje ze śmiechem skierowali się ku kuchni, gdzie Ana zabrała się za czyszczenie gołębi, a Torro odstawił pod stół butelki i zaczął umilać czas gospodyni żartami i opowieściami ze swoich przygód. Kobieta co i rusz zerkała na niego znad ptaków i odpowiadała śmiechem bądź dowcipną uwagą. Wyrozumiale nie skomentowała przyniesionych darów ani nie poskarżyła się na mizerne ptaszyska.

Constantine w tym czasie przystanął przy palenisku, rozgrzewając zmarznięte policzki i susząc wciąż wilgotne włosy. Spojrzał w bok, gdzie czarodziejka wraz z chłopcem pochylali się nad zapiskami. Nauczycielka tłumaczyła działanie ziół swoim rzeczowym, wymiętym z uczuć głosem, a Leigh przytakiwał jej bądź zadawał pytania, brnąc w zawiłość magii i roślin. Był pełen pasji i ciekawości, a Morgana wykazała się wielką wiedzą i pomocą oraz zaskakującą cierpliwością.

– Morgano?

Czarodziejka podniosła wzrok na niego. Szarość, choć nie tak ostra jak zazwyczaj, zmroziła go. Unikał jej, ona unikała jego, mijali się w pomieszczeniach i słowach, lękali się i dumali.

– Tak?

– Masz ochotę na spacer?

Wyprostowała się niczym struna, zmarszczyła brwi i zapytała:

– Skąd taki pomysł?

– Mam butelkę bimbru?

– Preferuję wino.

– Wiem, że jesteś koneserką, ale lepsze to niż nic – odparł z głęboką nadzieją, że mu nie odmówi. Obawiał się, że nie znajdzie w sobie odwagi, aby zapytać po raz kolejny.

– Skończmy na dzisiaj, Leigh. – Zamknęła zapiski i podała mu jedną z ksiąg. – Zapoznaj się z rozdziałem o działaniach kamieni i metali na rośliny. – Po tym zarzuciła płaszcz na ramiona i skierowała się ku drzwiom. Jej twarz nic nie zdradzała, choć musiała domyślać się powodu propozycji gryzipiórka.

Kogo zabiłaś Morgano? Kim jest tajemnicza Mavell Berrycloth?

– Poczęstujemy się – rzekł Constantine i zabrał Torrowi dwie butelki.

– Gdzie idziecie? – zapytała Ana i na chwilę oderwała się od przygotowywania późnej kolacji.

– Nie myślałem o żadnym konkretnym miejscu, więc jestem otwarty na wszelkie propozycje.

– Ładnie jest na wzgórzu. Stamtąd widać jeziora.

– Chyba jest zbyt późno, aby podziwiać widoki – odparł nieprzekonany pomysłem o wspinaczce na wzniesienie, aby ujrzeć mdłe zarysy i ciemności.

– Idź, a się przekonasz, żołnierzu – powiedziała to z psotnym uśmiechem, który go namówił.

Wysłuchali instrukcji, jak się tam dostać, po czym Ana w płócienną chustę spakowała im nieco suszonego mięsa i sera.

– Na wszelki wypadek, gdybyście zgłodnieli.

– I nie zapomnij o tym, Morgano. – Torro wyciągnął rękę z butelkę wina zabraną z piekarni.

– Przynajmniej ty wiesz, jak mnie zadowolić – z wdzięcznością, choć nieukrywanym zdziwieniem odebrała podarunek.

– Nasz przyjaciel zawsze miał problemy z zaspokajaniem kobiet.

– A ty piciem i swoim językiem – odburknął ugodzony uwagą pisarzyna.

– Żadna z kobiet nigdy nie narzekała na mój język – odparł z szatańskim uśmieszkiem i oparł brodę na dłoni. – Ani w przenośni, ani dosłownie.

– Jesteś niemożliwy, słodziutki. – Ana machnęła trzymaną w dłoni szmatką i odwróciła się, ukrywając czerwone od niegrzecznych myśli policzki.

– Dewiat.

Morgana z winem opuściła domostwo, a zaraz za nią podążył Constantine, jednak nim to się stało, zdołali usłyszeć odpowiedź pijanego Torra:

– Tylko nie zatrzyj sobie kolan, czarodziejko!

Drzwi nie zdołały się zamknąć, korek już leżał na ziemi, a wino spływało w dół gardła kobiety.

– Za co będziemy pić?

– Czy zawsze trzeba mieć powód?

– A więc wypijmy za ten przeklęty świat. – Zbył jej cierpki humor i z nadzieją, że wszystko się wyjaśni, upił łyk mocnego bimbru.

Szli opustoszałą uliczką, co i rusz mijając snopy światła padające z okien bądź palących się pochodni. Ich płomienie tańczyły na nocnym wietrze niczym ogniste duszki, a płynące wśród dachów i drzew podmuchy stały się ich śpiewem. Groteskowym, mrocznym i hipnotyzującym.

Tak jak wspomniała Ana po krótkim marszu, ujrzeli kamienną studnię na placu, wtedy skręcili pod górkę. W uliczkę wąską i ciemniejszą od pozostałych. Dzięki czarodziejce i jej klejnotowi zawieszonemu na szyi widzieli drogę pod nogami. Kamienistą na tyle, że nie ślizgali się na błocie, a stąpali równo i pewnie. Ściany domostw pokrywał mech i białe plamy, pamiątki po przesiadujących na krawędzi ptakach.

– Kiedyś marzyłam – smętny ton Morgany uniósł się w ciemności, zdając się być głośniejszym niż w rzeczywistości. – Posiadałam dom, rodzinę i pasję, pracę, która dawała mi satysfakcję, a nie jedynie środek dochodowy. – Pokręciła głową i upiła łyk wina.

Szli dalej, a stukot ich butów wybijał miarowy rytm, niemal ten sam, co mżawka spływająca z góry, niczym boskie łzy nad przeklętym światem, który stworzyli.

– Byłeś żołnierzem, tak?

– Nie pułkownikiem, jak już wiesz – odparł w zamyśleniu nad tokiem rozmowy, nad kierunkiem, w którym zmierzali, a on się obawiał, mimo iż w tak samo dużej mierze pragnął poznać prawdę. – Odbywałem służbę jako medyk.

– Czy stanowiło to twoje powołanie?

– Niesienie pomocy innym zawsze leżało w mojej naturze, ale widok wojny i spustoszenia, które ze sobą niosło, ukazało moją słabość. – Przypomniał sobie widoki wojny, obrazy, których nikt nie powinien ujrzeć. – Płomienie, wrzaski ludzi, zapach palonej skóry, obraz czerwonych i zwęglonych ciał. – Pokręcił głową, czując, jak żołądek mu się wywraca. – Jako jeden z niewielu przetrwałem Bitwę Nieżywych, ale po niej... – Gardło ścisnęło mu od rozpaczy przytłaczających go wspomnień. – Nie potrafiłem dłużej tego znieść. Donovan nie żył, przyjaciele, którzy na co dzień pomagali mi zajmować się rannymi, leżeli wokół mnie niczym rozrzucone węgle, po naszym namiocie pozostały zgliszcza, a feniksy krążyły nad nami, skrzecząc swoje mroczne, zwycięskie arie. Zdezerterowałem, a więc twoje pytanie może mieć tylko jedną odpowiedź. W końcu, jak bycie medykiem mogło być moim powołaniem, jeśli zbiegłem, zamiast pomóc potrzebującym?

– Czy ty zawsze musisz siebie piętnować, a gloryfikować wszystkich wokół? Tylko szaleniec nie zbiegłby z przegranego pola bitwy.

– Tak. Ucieczka ukazała, że nie jestem szaleńcem, ale całkowite odwrócenie się od potrzebujących, ukazało moją tchórzowską naturę. Nie zbiegłem do najbliższego obozu, gdzie mógłbym oddać się swojej pracy medyka, jak przysiągłem, a jakimś cudem zdołałem uciec na wschód wyspy, jak najdalej od linii frontu, aby tylko nie musieć czuć smrodu palonej skóry i śmierci.

– Myślisz, że inni nie uczyniliby podobnie?

– Ty też?

– Ja także uciekłam ze strachu, a więc wcale nie jesteśmy tacy różni.

– Mąż cię pobił – nawiązał do historii, którą wcześniej od niej usłyszał, ale nowo poznane fakty nieco namieszały mu w głowie, podważając wiarygodność i uciszając współczucie skierowane ku czarodziejce. Pobił ją ze względu na słoność zupy albo cięty język, a może ze względu na prawdę o morderstwie?

– Zaskoczę cię, ale to nie jego się obawiam.

– A więc czego? Kary śmierci?

– Jak już mówiłam, pragnę stać się najdłużej żyjącą czarownicą, a kara śmierci psuje to marzenie, jednak nie to stanowi mój główny powód do strachu.

– A co?

– Inne konsekwencje moich wyborów.

W trakcie rozmowy dotarli do rzadziej zabudowanej części miasteczka, gdzie rozciągały się usypane wystającymi znad ziemi kamieniami pola. Krowy i owce pasły się na nich, podgryzając niskie krzewy i starą trawę. Ana powiedziała, że po lewej powinni minąć wysoki obelisk, za nim znajdowała się kręta drożyna między dzikimi różami i ostrokrzewem. Na jej końcu musieli uważać na krawędź klifu, aby nie spaść w wartką rzekę Lorę. Niewiele dalej winni znaleźć polanę, skąd rozciągał się zapierający widok na otoczone starym lasem dwa bliźniacze jeziora.

– Mówisz o morderstwie Mavell?

– Wyborów, które doprowadziły do jej śmierci – odparła pokrętnie, przez co na chwile serce Constantina zabiło szybciej w nadziei, że może jednak prawda mogła być zgoła odmienna od tej okrutnej i mrocznej, która nawiedzała jego myśli od kilku dni.

– Co się stało?

– Uparta Rogaczko! – dotarł do nich krzyk z ciemności, gdzie od razu skierowali swoje spojrzenie. Przy brzozie stała wysoka kobieta z kijem w dłoni. Raz za razem uderzała w zad zwierzęcia.

– Przestań! Ostrzegam cię!

Kiedy to kobieta nie zaprzestała bić krowy, Morgana oddała Constantinowi butelkę wina, po czym ruszyła w tamtym kierunku, zanurzając swoje skórzane buty w błocie i zwierzęcym łajnie rozrzuconym niemal z taką samą namiętnością, jak kamienie. Nie zważając na to, dotarła do skraju polany, gdzie rosło kilka brzózek.

– Przestań!

– Nie wtrącaj się!

– Na pewno!

Starsza, wysoka kobieta zamachnęła się na czarodziejkę, na co ta złapała za kij, wyrwała go z dłoni nieznajomej, po czym złamała go na swoim kolanie.

– Jaka odważna – mruknęła nieprzerażona widokiem żołnierza i butnej wielbicielki zwierząt. Podrapała się po rudej czuprynie i dodała: – Może tobie uda się nakłonić Rogaczkę do ruchu.

– Agresja nigdy nic nie wskórała.

– Powiedz to żołnierzom walczącym na froncie o słońce – z tymi słowy spojrzała na Constantine i skinęła mu głową. – Adelaide.

Mężczyzna przedstawił się fałszywym imieniem, a Morgana podeszła bliżej do muczącej krowy. Znalazła się po kostki w wodzie, głaszcząc zwierzę po boku i szepcząc:

– No dalej. Rusz się, Rogaczko. – Podeszła bliżej łba i w ten zauważyła, że uczepiony szyi sznur zaplątał się w krzewy dzikiej róży. Uczyniła kolejny krok, tym razem zanurzając się niemal po kolana w błocie. – Na błędną wiedźmę! – syknęła, na co krowa poruszyła się niespokojnie i poruszyła kopytami w błocie. – Spokojnie, Rogaczko. – Wyswobodziła ją z węzła i pogłaskała po mokrym nosie. – Co ci się stało? Czemu masz tylko jeden róg?

– Urodziła się bielusieńka jak mleko z jednym rogiem na czubku głowy, niemal jak jednorożec – zagadała kobieta, kiedy to zwierzę podeszło do niej i parsknęło, czym skropiło twarz baby śliną i trawą.

– Lepiej uważaj, Rogaczko.

– To lepiej ty uważaj.

– Adelaide – powtórzyła swoje imię, po czym poczochrała kępkę włosów na czubku głowy swojej towarzyszki. – A ty?

– Nie twój interes.

Farmerka przekrzywiła głowę na bok, przyglądając się groteskowo okaleczonej twarzy magiczki w świetle kryształu.

– Morgana? – zapytała, a czarodziejka spięła się gotowa, aby uciszyć kobietę. W kieszeniach posiadała wiele trucizn i innych niebezpiecznych przedmiotów z łatwością mogących obezwładnić ciekawską babę. – Gdzie twój syn?

– Jaki syn?

– Masz syna – powiedziała zdezorientowanym tonem i potarła bok głowy, tarmosząc kędziory rudych włosów.

– Mój syn nie żyje – odparła niechętnie, nie wiedząc czego oczekiwać. Targała nią niepewność, z kim miała do czynienia. Na pierwszy rzut oka sprana suknia i wysoki wzrost nie wskazywały na umiejętności magiczne farmerki, jednak nie mogła pozwolić sobie na niedocenienie przeciwnika. – Kim ty jesteś?

– Należę do tych, które należało zabić bądź zapomnieć jeszcze za ery tytanów. Widzę, wiem i znam, chociaż nie powinnam. Ciebie też, Constantinie. Donovan już dawno nie żyje, a ten w twojej głowie umarł dziś. Czy to prawda?

Gryzipiórek zaniemówił z wrażenia.

– Poza tym... – Potarła skroń, krzywiąc się w bólu. – Nie powinieneś już żyć. Twoje serce zabiło ponownie, a może nie chodziło o to serce.

– Chodzi ci o moje przekleństwo od Baby?

– O twoje przeznaczenie, które Baba odkryła, jako przekleństwo – sprostowała i złapała go za ramię. Jej nagły gest wymusił odruch obronny na Morganie. Rzuciła proszkiem w twarz kobiety. Adelaide odskoczyła zaskakująco zwinnie, jak na swój wiek, po czym dodała: – Nie szukam tu walki, tylko odkrywam prawdę, jako wierna służka swoich darów. Ty, Constantinie odnalazłeś to, czego poszukiwałeś, chociaż nie spodziewałeś się tego, co tak naprawdę pragniesz, a ty... Morgano. Gdzie twój syn? – zapytała na nowo.

– Chodźmy stąd – zdecydowała nagle czarodziejka zaniepokojona obłąkańczym spojrzeniem nieznajomej i pytaniami, które nie miały sensu.

– Gdzie twój syn, który ma nas zbawić?

Morgana czym prędzej wróciła na ścieżkę, zostawiając na chwilę skołowanego żołnierza, który po chwili dołączył do niej.

– Gdzie twój syn?! – Usłyszeli za sobą szaleńczy krzyk kobiety, a po nim muczenie jednorogiej krowy.

Kiedy tylko oddalili się na niewielką odległość Constantine zapytał:

– Jak umarł twój syn? – Oddał jej butelkę wina i poprawił zarzucony przez ramię tobołek ze smakołykami.

– W kołysce – odparła zimno, ale zaciśnięte w pięści dłonie zdradzały targające nią uczucia.

– Co się stało?

– Skąd mam wiedzieć? – Kroki stawiała zamaszyste, pełne złości. Nie zwolniła nawet kiedy weszli na wąską drożynę, gdzie zewsząd otaczały ich ciernie i ciemności. – Urodził się duży i zdrowy, a po kilku dniach zmarł.

– Przykro mi.

– Mi też było przykro.

– Morgano, zwolnij, proszę. Porozmawiajmy. – Próbował złapać ją za ramię, ale umknęła mu przed dotykiem niczym zjawa. Kryształ na jej szyi podskakiwał przy marszu, błyskając na lewo i prawo wśród powykręcanych ramion krzewów.

– O czym?

– O wszystkim, co ma znaczenie.

– W takim razie o niczym. Wszystko straciło na znaczeniu wieki temu.

– Nie dla mnie. – Przystanął w miejscu i zawołał za nią: – Morgano, proszę, powiedz mi prawdę, bo zwariuję!

Przystanęła. Drobna, pozornie krucha, pełna sprzecznych emocji i tajemnic.

– Mavell Berrycloth była moją córką. – Zwróciła się do niego przodem. W oczach widział wezbrane łzy, drobne usta drżały, a dłonie nerwowo pocierała o boki płaszcza. – Umarła przeze mnie...

– Zabiłaś swoją córkę? – szepnął niby do siebie, niby do Morgany. W głowie huczało mu od obrazów Willow, od jej słodkiego uśmiechu i złotych włosów. Niewinna i nieżywa, tak samo jak córka Morgany. – Jak mogłaś uczynić coś tak potwornego? – powiedział to tak cicho, że gwiżdżący wśród krzewów wiatr niemal go uciszył.

– Nie chciałam. Stało się to tak szybko...

– Zabiłaś ją – powtórzył i zawrócił ze ścieżki.

Nie pobiegła za nim, nie wrzeszczała, błagając o zrozumienie. Wiedziała, że to koniec ich podróży.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top