4.4 Dezerter i Morderczyni

The Blue Ball zbudowano na jednym z kamienistych wzgórz doliny Sarum. Z jednej strony płynęła warta rzeka Lora, a z drugiej ciemniały dwa wielkie jeziora; Right Eye i Well. Legendy głoszą, że za ich nazwą skrywa się historia rodzeństwa. Chłopak posiadał dar widzenia prawd, a dziewczyna potrafiła wejrzeć w ludzi i ich wnętrza, rozpoznając ich naturę. Chłopkom nie podobała się opowieść o magicznym rodzeństwie, więc sprostowali sobie ją. Brat miał kaprawe oko, a siostra posiadała głębokie gardło. Proste.

W okolicy krążyły plotki, że miasteczkiem The Blue Ball rządziła sekta Clean Line, która gardziła prostytucją, dlatego żaden z burdeli nie utrzymał się na rynku, a wszelkie kurwy uciekły ze strachu o własne życie. Niejedną znaleziono utopioną w jeziorze czy powieszoną na drzewie z uciętymi piersiami. Z tego też powodu zmieniono nazwę z The Golden Egg, dobrze prosperującego miasteczka, na The Blue Ball, powoli niszczejącego i omijanego szerokim łukiem ze względu na brak doborowego towarzystwa pięknych kobiet i innych przyziemnych przyjemności.

Na niewielkim półpiętrze w chacie zielarki regenerowała się trójka podróżnych, wciąż nieświadoma wydarzeń po utracie przytomności. Natomiast na parterze kręciła się kobieta w lawendowej, prostej sukience, opinającej się na jej szerokich biodrach i pokaźnym biuście. W powietrzu unosił się zapach gulaszu z marchwi i grzybów wymieszany ze zbyt ostrym zapachem ziół gniecionych przez młodego chłopaka przy stole. W skupieniu marszczył nos i wypowiadał inkantacje, sunąc dłonią nad moździerzem.

Kobieta nuciła piosenkę nad strzelającym iskrami palenisku, doglądając obiadu. Rozwieszone na tasiemkach i kawałkach rzeźbionych drewienek kryształy dawały ciepłego blasku obszernemu pomieszczeniu.

Donovan poruszył się niespokojnie na łóżku, po czym jęknął i przyłożył dłoń do opatrunku na brzuchu. Świeży i profesjonalny z narzuconą na nią za dużą koszulą.

Siedzący obok chłopiec podniósł zmęczone spojrzenie i przysunął się bliżej żołnierza.

– Panie Donovanie? – Położył dłoń na jego ramieniu i zapytał, czy wszystko w porządku.

Mężczyzna zamrugał powiekami i pierwsze, co ujrzał to smukłą twarz Holla. Chłopiec od razu spuścił wzrok swoich błękitnych oczu i zdjął z głowy brudną czapkę, odkrywając tego samego koloru włosy.

– Obawiałem się o pana.

– Co ty tutaj robisz? Co ja...? – Z jękiem oparł się na ramieniu, po czym podniósł się do siadu.

Chłopak pospieszył z pomocą i poprawił poduszkę za jego plecami, tak by wygodnie usiadł. Donovan rozejrzał się po skromnym pomieszczeniu. Wysoka szafa, niewielka komoda, łóżko, prowizoryczne posłanie z grubego pledu i barierka, za którą roznosił się widok na parter.

Torro leżał na pledzie, kiedy to Morgana znajdowała się pod oknem. Poświata zaskakująco jasnego dnia padała na jej nieruchomą twarz. Pustą, bladą, nawet jej nos nie odznaczał się charakterystyczną czerwienią.

– Jak się tu dostaliśmy?

– Dowiedziałem się, że was ścigają – zaczął i opowiedział, jak ukradł z kilkoma chłopcami wóz i wyruszył za łowcami głów. Trzymali się na dystans, w pewnym momencie ich zgubili, ale wiedzieli o starej posiadłości Fairchildów, więc sami znaleźli drogę. Kiedy dotarli, walka już się zakończyła. Magowie zamienili się w pył, a trójka podróżnych była w kiepskim stanie. – Nie mogliśmy wrócić do Sheppy Wench. Z pewnością nas szukano, więc przyszliśmy tutaj. To niewielkie miasteczko, The Blue Ball.

– Dziękuję wam, Holl. – Donovan uścisnął jego dłoń, po czym poklepał po ramieniu i dodał: – Pokazaliście wielką odwagę i siłę. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak wielce wdzięczny wam jestem. Gdzie podziała się reszta?

– Wrócili do wioski, ja nie mogłem was tak zostawić.

– Dziękuję.

– To pan okazał nam dobroć, kiedy... – bawił się palcami na materiale czapki, nie podnosząc wzroku na rozmówcę. – Wszyscy wokół nami gardzili.

– Dorośli są winni chronić dzieci, a nie na odwrót. Dlatego nie bądź skromny, dzielny Hollu. Powiedz mi, w jakim stanie jest Torro – z tymi słowy wskazał na swojego przyjaciela. Bandaż zajmował połowę jego twarzy i niemal całą głowę, a resztę ciała skrywał koc.

– Było źle. – Na te słowa ścisnęło serce Donovana. – Medyczka powiedziała, że powinien wyzdrowieć. Za to z kobietą... Nie chciała się nią zająć.

– Dlaczego?

– Jest magiem, panie – odparł ze wstydem, choć nic złego nie uczynił.

– Nie jesteśmy tu bezpieczni?

– W miasteczku nie lubią magów, ale było najbliżej. – Skulił się w sobie jeszcze bardziej, jakby obawiał się srogiego lania bądź ostrej reprymendy. – Gospodyni jest niemagiczna, ale ma syna maga. Pomyślałem, że powinniście tu być bezpieczni.

– Nie musisz się tłumaczyć, Hollu. Dobrze uczyniłeś.

Skinął głową. W tym momencie jęknął Torro.

Holl dopadł do jego posłania, a długo po nim Donovan, krzywiąc się z bólu zadanych ran i nadwyrężonych mięśni. Perłowa magiczka zadała mu wiele cięć piekących niczym smagnięcia biczem.

– Jak się masz, przyjacielu?

– Dziw, że żyję po spotkaniu maga. Przeklęci bogowie – mruknął niepewnie i dotknął bandaży na twarzy.

– Nie spodziewałem się, że dołączysz do nas.

– Ja raczej nie spodziewałem się ujrzeć jej po naszej stronie. – Spojrzał niezasłoniętym okiem na leżącą na łóżku Morganę.

– Cieszę się, że jesteś z nami.

– Gdybym nie poszedł się odlać, pewnie by mnie załatwili pierwszego.

– Zawsze wiesz, kiedy się zwinąć – odparł, starając się ubrać swobodny ton, choć nie potrafił się rozluźnić.

– Pamiętaj, że nie jeden asasyn próbował się mnie pozbyć. – Posłał mu uśmiech, który o ironio wciąż posiadał w sobie czar. – A teraz dajcie mi jakieś lustro. Niech sobie obejrzę, co takiego jeszcze mi zostało.

Kiedy to Holl zniknął na dole chaty, aby znaleźć lusterko, Torro wziął się za odkręcanie bandaży. Donovan przyglądał się temu w napiętym milczeniu.

– Zostaw to, słodziutki!

Zamarł w połowie czynności na dźwięk przyjemnego, acz stanowczego tonu gospodyni. Podeszła do posłania i usiadła obok z koszykiem maści i czystych okładów.

– Dziękuję za pomoc, ale dam sobie radę – mruknął niechętnie, zerkając na pucułowatą twarz kobiety i obsypane piegami policzki.

– Rany jeszcze się goją, więc lepiej to zostaw.

– Muszę zobaczyć, czy wciąż jestem przystojniejszy od mojego towarzysza – zażartował i nie bacząc na obiekcje, zdjął pierwszą warstwę opatrunku.

– Jesteś, jesteś, słodziutki, a teraz ja się tym zajmę – powiedziała i sprawnie, acz nad wyraz delikatnie zaczęła zdejmować bandaże. Kiedy tak się stało, podała mu małe lustereczko.

Wyciągnął dłoń i bez wahania spojrzał na swoją twarz. Potarł zaczerwienioną, gładką brodę i z zadowoleniem, mimo okropności obrażeń, pokiwał sam do siebie głową.

– Muszę ci przyznać rację, kobieto. Mój towarzysz ma nad wyraz brzydką gębę.

Donovan roześmiał się lekko i szczerze. Chwilę wcześniej na widok pęcherzy i zniszczeń dokonanych przez ogień, miał ochotę wrzeszczeć, choć okaleczona twarz nie należała do niego. Właśnie potrzebował pozytywnego nastawienia przyjaciela, czegoś solidnego i ciepłego, aby nie rozpaść się, aby nie zwątpić na nowo. Potrzebował siły, aby iść dalej, gdyż postać czarodziejki odebrała całą jego odwagę i wiarę.

Morderczyni.



– Na dobre rozpoczęcie dnia najlepszy jest gulasz! – radosny głos kobiety poniósł się przyjemnym dźwiękiem po parterze, kiedy to nakładała szczodre porcje sosu i rozdawała drewniane miski oraz łyżki.

Holl bez zahamowań zabrał się za jedzenie, zapełniając swoje wychudłe policzki.

– Dziękujemy ci za gościnę, dobra pani.

– Mów mi Ana. W końcu, co to ze mnie za pani w tej wyświechtanej sukni i gnieździe wron na głowie. – Wskazała na długi, jasny warkocz, opleciony wokół czoła. Nie misternie ułożony na głowach panien na królewskich salonach, ale schludny.

– Czy moglibyśmy zostać kilka dni dłużej, nim odzyskamy siły?

– Oczywiście, żołnierzu. Tym bardziej że nie znajdziecie gospody, gdzie wpuszczą was z magiczką. – Podała ostatnią miskę Torrowi, który przyjął ją, zamieszał i mruknął:

– Bez mięsa.

– Jutro przygotuję coś dla was na wieprzu albo kuraku, jak chcecie. – Posłała kraśny uśmiech poparzonemu gościowi, a ten skinął jedynie głową i wziął się za jedzenie.

– Poprosilibyśmy. Mój przyjaciel jest wymagającym gościem. Oczywiście, za wszystko zapłacimy.

– Już zostałam sowicie wynagrodzona. Ten tu chłopak. – Wskazała łyżką na Holla i kontynuowała: – zapłacił za tydzień z góry.

– Przepraszam, pana. – Holl na nowo skulił się w sobie w strachu przed reprymendą. – Wziąłem monety z sakwy.

– Nic się nie stało. Musiałeś zapłacić – uspokoił go Donovan i na nowo zwrócił się ku stojącej przy palenisku kobiecie: – Czy wszystko w porządku z Morganą? Holl wspomniał, że medyk nie chciał się nią zająć.

– W tym miasteczku nie przepadają za czarodziejami, więc nic dziwnego. – Zamieszała raz jeszcze chochlą w kotle i przesunęła go na bok, aby dłużej nie gotował się nad ogniem. – Leigh powiedział, że nic jej nie będzie. Jest wyczerpana i tyle.

– Powiedziałem, że raczej nic jej nie będzie – odezwał się mrukliwy głos z kąta pomieszczenia, gdzie przy stole siedział barczysty chłopak i zajmował się rozcieraniem ziół w moździerzu i zapisywaniem notatek na kartkach.

– Minęła niemal cała doba, więc nic jej nie będzie – sprostowała z uśmiechem, usiadła na taborecie i zabrała się za jedzenie obiadu.

– Ciało kobiety niemal pozbawiono magicznej esencji. – Chłopak nie podnosząc wzroku znad bulgoczącej nad niewielkim ogniem fiolki, tłumaczył: – Gdyby wykorzystała, choć o ułamek więcej, zapewne rozpadłaby się w pył.

Donovan zadrżał na samą myśl, tym bardziej na wspomnienie, kiedy to widział jej drżące od przemęczenia dłonie, a mimo to nakłaniał ją do dalszego leczenia Torra. Mógł ją zabić, a ta świadomość zostawiła go z wielkim poczuciem odpowiedzialności za nią i jej stan, w jakim się znalazła. Poczuł, jakby na żołądku zacisnęła się żelazna pięść, przez co kasza z sosem straciła wszelki smak.

– Nie rozpadła się i właśnie do nas idzie – powiedziała radośnie gospodyni domu, a wszyscy spojrzeli na półpiętro, gdzie u szczytu krętych schodów stała czarodziejka. Za luźna koszula zlewała się z bladością jej cery, a ciemna spódnica niemal dotykała podłogi. O bosych stopach zeszła na dół, gdzie odebrała miskę od kobiety. – Ana, czarodziejko. – Ukłoniła się jej w należyty sposób, co zaskoczyło śmiertelną boginię.

– Morgana.

– To zaszczyt spotkać kogoś z szanowanego rodu Berrycloth. Mój syn, Leigh nieco mi opowiedział.

Morgana skinęła głową.

– Usiądź, proszę – wskazała na puste krzesło przy stole, zaraz obok Torra. Z niechęcią wykonała jej prośbę, zerkając na zdumiewająco uśmiechniętego towarzysza.

– Żyjesz – stwierdziła ochrypłym tonem, po czym odchrząknęła.

– Masz jeszcze szansę się mnie pozbyć. – Przełknął, co miał w ustach, po czym dodał: – Tylko, proszę, nie używaj ognia. Już miałem z nim niemiłe spotkanie.

Czarodziejka w rozbawieniu pokręciła głową i podziękowała gospodyni za miskę strawy.

– Bez mięsa, bogini, ale jutro to się zmieni. Urządzę wam ucztę życia. – Z radością klasnęła w dłonie. – Dawno nie gościłam tak wielu ludzi pod moim dachem. – Usta miała pełne w kolorze dojrzałych malin, a uśmiech szczery i ciepły. Oparła dłonie na szerokich biodrach i obróciła się wokół, patrząc na każdego z kolei. – Będzie placek ze śliwkami, borówki w cukrze, pieczony kurak i może nawet soczyste udo prosiaka dla każdego. Po dobrym jedzeniu zawsze się uśmiechamy. – Klepnęła się po wystającym brzuszki. – Co wy na to?

– Będziemy wdzięczni za tak wielką gościnność. Za wszystko zapłacę – powtórzył się Donovan.

Domostwo kobiety wyglądało skromnie. Zniszczone meble, sprane zasłony w oknach, wyszczerbione miski i poprzecierane dywany.

– Uczynię to z radością, nie dla zapłaty, żołnierzu.

– Bierz pieniądze, kobieto, to rozrzutny mężczyzna. Jak nie tu wyda, to przegra je w karty bądź przepije na whisky – odezwał się Torro i otarł sos z kącika ust.

– W The Blue Balls ciężko o hazard i pijaństwo, nie wspominając już o kurtyzanach.

– Jak to? – zapytał zdezorientowany Harrelson, zatrzymując łyżkę w połowie drogi do ust.

– U nas ludzie nie przepadają nie tylko za magami, ale także surowo karani są pijaczki i nielegalny hazard. Kurtyzan już nie ma od dobrych kilku lat. Przegnał ich gang Clean Line.

– O czym ty opowiadasz, kobieto? Każde szanujące się miasteczko...

– To miasteczko wierzy w boga Nightrolea i odrzuca cielesne przyjemności, uważając je za grzech – odezwał się Leigh z rogu pomieszczenia, wciąż nie podnosząc wzroku znad dokonywanych eksperymentów.

– Co za obłęd.

– Nie przejmuj się tym, tylko jedz, słodziutki, jedz. Samo się nie zje, a rany nie zagoją, jeśli ciało będzie słabe – ponagliła Torra Ana, po czym nałożyła mu kolejną chochlę strawy.

– Tak bez mięsa, to bez smaku...

Doszedł ich głośny huk i gęsty dym uniósł się w powietrze, przysłaniając widoczność w rogu pomieszczenia. Torro z Donovanem zerwali się do pionu, a Ana zawołała:

– Leigh?!

Chłopiec wyszedł z ciemnej chmury i otworzył okno. Oparł się o parapet, założył ramiona na piersi i z nietęgą miną, milczał.

– To nic takiego. Wszystko w porządku. – Kobieta z powrotem opadła na stołek i zabrała się za jedzenie, jakby właśnie nie doszło do żadnego niepokojącego zdarzenia.

– Nie byłbym taki pewien, matko.

– Czemu wymieszałeś termalin z wapnem i fosforem? – zapytała Morgana, zwracając tym samym uwagę chłopaka na sobie.

– Prowadzę szereg badań, aby wzmocnić rośliny przed podtopieniami, bogini Morgano. Wapno i fosfor to dobry nawóz, a termalin ma właściwości grzybobójcze.

– Termalin wystawiony na zbyt wysokie temperatury... wybucha. Szczęście, że jeszcze żyjemy – powiedziała w skrócie i podeszła do stolika, przeganiając chmury dymu. – Po co go podgrzałeś? Wystarczy wymieszać składniki i nałożyć zaklęcie. W tym wypadku temperatura jest zbędna.

Spąsowiał, po czym odburknął:

– Zapamiętam, bogini Morgano.

Skonsternowana jego grzecznością, próbowała skupić się na jego zapiskach.

– Po co prowadzisz te badania? – Strzepnęła paprochy z kartki i przesunęła palcem po skośnym, schludnym piśmie chłopaka.

– Ludzie głodują, bogini.

– I będą głodować, ponieważ twoje starania idą na marne.

Chłopak się zasępił, podszedł do stolika i nerwowymi ruchami zaczął przesuwać zioła i fiolki.

– Nie rozumiem, bogini.

– Nawet jeśli uodpornisz ziemniaki na wilgoć i zarazy, to i tak nie ma znaczenia. Niemagiczni nie mogą na co dzień jeść wystawionych na działanie magii roślin. – Zamknęła notatki zaskoczona z jego postępów i zapisków, choć niektóre odbiegały od tego, co ją nauczono. – To im zaszkodzi.

– Lepiej chorować czy umierać z głodu, bogini? – spojrzał na nią w taki sposób, że nie mogła od razu odpowiedzieć. Zrozumiała, że mimo postawnej budowy nieraz zaznał głodu. – Poza tym magowie nieustannie wysyłają wiązanki magii w powietrze, aby przegnać wieczne chmury. Gdzie podziewa się ona po wszystkim? Znika? – Zgasił płomień pod szklanym, osmolonym naczyniem i kontynuował: – Jej opary spływają wraz z deszczem i wsiąkają w ziemię. Wszystko jest skażone magią.

Morgana pokiwała głową, choć nie do końca zgadzała się z jego odważną teorią.

– Kto cię uczy?

– Nauka prób i błędów, bogini.

– Mam ze sobą kilka ksiąg, które mogą przydać ci się podczas badań.

– Dziękuję, bogini. – Spąsowiały, spuścił wzrok i zaczął miętosić w ręku kawałek szmatki. – Skoro nie zgadzasz się ze mną, czemu mi pomagasz, bogini?

– Ktoś mi powiedział, że winniśmy ukierunkować nasze dary i ambicję we właściwym kierunku. Osobiście nie widzę żadnego, więc... – Wzruszyła ramionami. – Czemu by nie spróbować twojej idei?



Jeden z tych rozdziałów, gdzie niewiele się dzieje, ale wprowadza w kolejne sceny historii, a więc trza pisać... (oj ciężko się pisało...)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top