4.1 Dezerter i Morderczyni
Donovan słysząc krzyki, odruchowo zasłonił Morganę swoim ciałem.
– Constantinie Sharen jesteś aresztowany za działania propagandowe przeciwko państwu Talorii, dezercję, pomoc w ucieczce zdrajcom kraju oraz podszywanie się pod pułkownika żelaznej armii.
Zza linii drzew wyszedł Ethan, mag umysłu, którego Donovan miał przyjemność poznać na statku Mokra Jolka przed wpłynięciem do portu w Shkarr.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – odparł nonszalancko żołnierz, chociaż w środku drżał. Nie obawiał się śmierci, o nie, jednak wiedział, na co stać Ethana. Jak mógł zapomnieć o wygiętym, bulgoczącym krwią heretyku w karczmie? Ten mag zdecydowanie był bezwzględny, co gorsza nie cofnąłby się przed sprawieniem komuś bólu, tylko dla własnej satysfakcji.
– Tak też myślałam, że z ciebie taki pułkownik, jak ze mnie praczka.
– Masz prawo do obrony podczas rozprawy. Teraz za pozwoleniem, skuję cię i zaprowadzę do aresztu do najbliższego miasta.
– W tę stronę. – Wskazał w losowym kierunku, po czym zwrócił się ku Morganie i szepnął: – Masz jakiś plan?
– Uważaj. Jest ich co najmniej dwoje...
– Proszę, nie ruszaj się, czarodziejko. – Kyanitowy wystawił rękę do przodu i wypowiedział słowa zaklęcia.
Morgana zastygła w bezruchu.
– Nie mieszaj jej do tego. Ona o niczym nie miała pojęcia – odezwał się żołnierz i zerknął na nieruchomą towarzyszkę. Obawiał się o nią, wystarczył jedynie delikatny gest i słowo kyanitowego, a wygięłaby się w torturach, błagając o wytchnienie w postaci ramion śmierci.
– Jak się nazywasz, czarodziejko? – zapytał, po czym przy pomocy zaklęcia, uwolnił jej usta spod własnej kontroli.
– To się jeszcze okaże – odparła i ruszyła do przodu z cichym jękiem bólu, kiedy to mag, zmusił jej ciało do uległości.
– Nie spraw jej krzywdy! Ona nie ma o niczym pojęcia – Donovan ruszył za czarodziejką, ale wtedy niewidzialna dłoń zatrzymała go. Najpierw ujrzał migoczącą w ciemnościach ogrodu poświatę, a po tym postać niskiej dziewczyny, może dziesięcioletniej, w fioletowym płaszczu i białą, niczym jej skóra, opaską na ramieniu. Przekrzywiła śliczną twarz na bok i posłała mu uśmiech.
– Lepiej się nie wtrącaj, zdrajco – powiedziała, a trzymany w jej dłoni jednoręczny miecz zabłysnął złowrogo w świetle trzymanej przez Donovana pochodni.
Zerknął na Morganę, która zbliżała się do kyanitowego i serce podeszło mu do gardła.
– Nie mogę – z tymi słowy wybił miecz z dłoni dziewczyny, która zaskoczona atakiem na nią, śmiertelną boginię, nie zareagowała od razu. Mężczyzna ruszył za kobietą o smutnych oczach, ale nie wykonał nawet połowy drogi, a poczuł uderzenie w tył pleców. Niewidzialna czarodziejka zbiła go z nóg. Mokra trawa zrosiła jego twarz, a piach dostał się pod paznokcie. Spróbował się podnieść, czując promieniujący ból kolana, który obił przy upadku, ale wtem broń pojawiła się obok jego karku, wymuszając na nim bezruch. Płomienie leżącej obok niego pochodni złagodniały, sycząc od wilgoci niczym dziki kot, tak że gdyby nie trzymany przez Morganę kryształ nie byłby w stanie jej ujrzeć. Szła dalej, nie zdając sobie sprawy, co ją spotka na końcu drogi. I to jego wina.
– Odwróć się, powoli.
Kiedy to uczynił, poczuł ostrze na gardle. Krótki, wyglądający niczym większy sztylet miecz mógł w mgnieniu oka pozbawić go życia.
– Potrzebujemy cię żywego. Tylko to cię na razie ratuje, jednak jeśli będziesz sprawiał kłopoty, bez zastanowienia pozbawię cię głowy. Stracę jedynie kilka shreblinów, ale i zyskam święty spokój. Nie każ mi się nad tym głowić.
Obawiał się choćby zaczerpnąć głęboko powietrza, czując zimno stali na skórze szyi. Plecy rwały go od ciągłej podróży i zmęczenia, a półleżąca pozycja sprawiła, że czuł, jakby ktoś wbijał mu szpilki w kręgosłup.
Zawsze powtarzał sobie, że nie boi się śmierci. Nie bał się jej. Lękał się bólu i cierpień swoich towarzyszy, jak i swoich własnych. Ile jeszcze agonii czekało go przed śmiercią?
– Ona...
Dziewczynka nieco odsunęła ostrze od jego szyi, aby go wysłuchać.
– Ona naprawdę nie ma o niczym pojęcia.
– Śmiertelna bogini nie potrzebuje obrony takiego śmiecia, jak ty.
– Bogini potrzebuje cudu przed spłonięciem na stosie – odezwał się Ethan. Tylko kilka kroków dzieliło go od czarodziejki, która posłusznie szła do przodu. – Za ciebie jest o wiele większa nagroda, niż za zdrajcę. Morgana Berrycloth ścigana za morderstwo Mavell Berrycloth i praktykowanie zakazanej magii.
Leżący na mokrej ziemi Donovan zamarł, serce w jego piersi podskoczyły na wyboju. Kolejnym w jego życiu. Morderstwo? Odwrócił głowę w kierunku kroczącej towarzyszki i sam zapragnął wepchnąć ją w piekielny ogień, ale przed tym zadać jej setki pytań.
– Nie ruszaj się, zdrajco! – Dziewczynka przysunęła ostrze bliżej jego szyi, tak że zraniła jego i tak pooraną bliznami poparzeń skórę. Drgnął i zamarł w bezruchu, choć w środku aż wrzał. Pytania świerzbiły go tuż pod skórą, przeplatając się jedna z drugą i wyjąc dzikie arie, pragnąc wyrwać się na zewnątrz. Czyżby morderstwo nadawało głębi jej oczom, co się skrywało za tymi zarzutami?
Na nowo odwrócił głowę w kierunku idącej czarodziejki. Szła powoli, nieco chwiejnie, walczyła z magią mącącą w jej głowie. Poruszył ręką, wyczuwając sztylet pod materiałem płaszcza. Całkowicie o nim zapomniał. Niczym głupiec.
– Niech stracę te kilka shreblinów. – Zamachnęła się mieczem, a on rzucił się na nią z dzikim wrzaskiem. Miecz niemal przeciął jego ramię, gdyby sprawnie nie ominął go. Złapał dziewczynę za nadgarstek i przygwoździł go do podłoża, aby nie machała ostrzem tuż przed jego nosem. – Zginiesz, śmieciu – mruknęła i kopnęła go w kolano, po czym machnęła mieczem, tak że przecięła jego zielony płaszcz. Z jękiem odskoczył od niej, przykładając dłoń do brzucha, gdzie spłynęła krew.
Niewiele się zastanawiając, ruszył w kierunku czarodziejki. Ona była ich jedyną nadzieją, a póki trwała pod kontrolą kyanitowego, nie mogła nic uczynić.
– Zajmij się nim, Jenna.
– Już – rzuciła nożem, który runął w kierunku biegnącego Donovana. Ten nie zdając sobie sprawy i w ogóle nie przejmuję się zagrożeniem, dopadł do Morgany, złapał ją za ramię i odwrócił w swoim kierunku. Jęk bólu wyrwał się z jej ust, kiedy to dwie moce ciągnęły ją dwa przeciwne kierunku.
– Walcz z tym!
Jej oczy płynęły szarą zgubą. Wiszący u jej szyi kryształ w kolorze bieli rzucał na jej bladą, zmasakrowaną twarz groteskowe cienie. Zacisnęła usta w wąską linię, niemal niezauważalnie pokręciła głową i nagle wszystko nabrało innego obrotu.
Rzucony miecz został zatrzymany przez bełt kuszy, zmieniając trajektorię jego lotu, tak że wbił się w mokrą ziemię, a nie plecy żołnierza. Kolejny z bełtów został wymierzony w Ethana. Ten wzięty z zaskoczenia niemal zakończył z grotem w oku. W ostatniej chwili uniknął śmierci, uchylając się do tyłu i niemal tracąc równowagę.
Morgana wykorzystując jego dekoncentrację, rzuciła się ku niemu, wyciągając z wszytej w rękaw kieszonki proszek. Już się zamachnęła, aby zasypać go fioletową śmiercią, ale on wystawił dłoń w jej kierunku i ją powstrzymał.
– Za przeproszeniem, Morgano. Nie ze mną takie sztuczki.
Czarodziejka drgnęła i jęknęła w walce nad obcą siłą na nowo przejmującą nad nią kontrolę. Gdzieś z tyłu dobiegł ją dziki wrzask, drzewo stanęło w płomieniach, rozpraszając mrok ogrodów.
Donovan walczył z niewidzialną dziewczynką, trzymając w dłoni sztylet. Nie miał pojęcia, skąd nadchodziły ciosy, rozrywając jego płaszcz kawałek po kawałku. Czuł ból i ciepło krwi, ale to wnętrzności rozrywało mu najbardziej.
Tylko nie płaszcz – pomyślał z nostalgią. Guzik odpadł, jeden z medali potoczył się w martwą trawę, kawałek materiału zawisł luźno tuż pod jego piersią.
Zamarł w miejscu, kiedy to drzewa stanęły w płomieniach, krzewy forsycji nabrały nowych odcieni żółci oraz czerwieni i pomarańczu, tańcząc na nocnym wietrze i strzelając niczym rzucone do ogniska szyszki. Liście zawirowały, czerniejąc i rozsypując się w pył.
– Mamy jeszcze jednego! Stąd trzy konie! – wrzasnął chłopięcy głos z krzaków, po czym kolejna fala płomieni przelała się w ciemnościach. Donovan otrzymałby kolejny cios, gdyby nie szybka reakcja, kiedy to dzięki blaskowi okrutnych języków ujrzał ślady stóp na błocie. Machnął sztyletem, odbijając cios, po czym po raz kolejny, złapał za leżącą na polanie gałąź i machnął nią na oślep. Raz, drugi, trzeci, usłyszał jęk i dziewczynka upadła na mokrą trawę. Ujrzał jej migoczącą poświatę wśród zroszonej trawy. Wtedy ruszył ku linii ognia. Galimatias wspomnień i wciąż płonących żywym ogniem blizn, ciągnęły go do tyłu, ale to dziki wrzask przyjaciela nie pozwolił mu przegrać walki ze strachem. Feniksy nie krążyły nad jego głową, ich skrzeki nie wdarły się do jego uszu, paraliżując w trwodze, a jednak żar buchał mu w twarz, a tak znajomy zapach dymu i palonej skóry, sprawiły, że królik i whisky podeszły mu do gardła.
Padł na ziemię, kiedy to fala płomieni zmierzyła w jego kierunku. W momencie, gdy zgasła, poderwał się do pionu i ruszył dalej. Nie odwracał się za siebie, nie zważał na zagrożenie, którego nie widział, a jedynie czuł. Chłopiec skrywał się w ciemnościach, Jenna, niewidzialna dziewczynka zapewne już zmierzała w jego kierunku, pragnąc pozbawić go głowy. Poza tym Morgana szła ku kyanitowemu, ich jedyna nadzieja. Jednak żadne z tych niebezpieczeństw nie miało znaczenia naprzeciw płomieni i krzyku przyjaciela.
Torro tarzał się na trawie, próbując ugasić płonące ubrania. Donovan niewiele się zastanawiając, zerwał z siebie swój płaszcz i rzucił go na przyjaciela. Harrelson nie przestawał przeraźliwie krzyczeć.
– Jestem tutaj – jęknął Donovan, nie zważając na nic więcej prócz ugaszenia przyjaciela, który rzucał się na boki, aż nagle zamarł. Donovan wiedziony strachem odsunął poły płaszcza i spojrzał na niegdyś przystojną twarz, którą przeorały pazury ognia. Część włosów spłonęła, materiał na ramieniu i połowie klatki piersiowej znikł od mocy żywiołu, odkrywając czerwoną, miejscami zwęgloną skórę.
– Świętoszku... – Czy to łzy, krew, czy inne płyny spłynęły mu ze zdrowego oka strumieniem. Wyjęczał kolejne słowo, którego Donovan nie zrozumiał. Patrzył, jak jego usta się poruszyły, jak zatrząsł się w konwulsji i zastygł w bezruchu.
– Torro.
Donovan potrząsnął zdrowym ramieniem przyjaciela, nie dowierzając, co właśnie się stało. Płomienie miały mu odebrać kolejną osobę.
– Torro.
Nie jestem przekonana, co do tytułu... koncepecję zmieniłam kilka razy, ta wydała się najlepsza na dzień dzisiejszy. Zapewne się to zmieni :D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top