3.5 Zagubione Dusze

Galopowali w kierunku Naruh z komicznego dla Harrelsona powodu.

Zanim na dobre zostawili za sobą nieszczęsny bród, gdzie utopiła się Allison, Torro dowiedział się więcej szczegółów na temat oględzin opuszczonej wioski. Donovan wyjaśnił swoje motywy wędrówki w to miejsce oraz streścił wydarzenia z kopalni, co jego przyjaciel skwitował głośnym śmiechem.

– Planujecie nastawić na duchy jakieś specjalne pułapki? Na co one dają się złapać? Co lubią? Może chleb z chrzanem i kiełbasą? A może spleśniały ser? Nie! – Pokręcił głową i dodał: – Na duchy trzeba nastawić jakąś duchową zasadzkę. Najlepiej jakiś ckliwy list od bliźniego albo dziewicę. Tak! – Uśmiech miał nie pełen satysfakcji z udanych żartów. – Dziewice sprawdzają się na wszystko. – Z tymi słowy spojrzał na galopującą obok niego czarodziejkę. Miał widok na jej ładniejszy profil, co go niezmiernie cieszyło. – Z tego powodu tutaj jesteś, Morgano? Nikt cię nie chciał ze względu na twoją oszpeconą twarzyczkę?

– Wystarczy chwila, a z twoją stanie się to samo – odparła bez cienia złości, a jedynie ze słyszanym w głosie znużeniem. Poczucie humoru Torra nie bawiło jej, ani nie irytowało. Był jedynie kolejnym mężczyzną, którego pragnęła ignorować, a on nieustannie przypominał jej o swojej żałosnej egzystencji.

Harrelson już otworzył usta, aby odpowiedzieć jakąś mało wyszukaną docinką, ale przez las przeszedł przeraźliwy ryk. Kruki zerwały się do lotu po to, aby zginąć wśród ciemnych chmur. Zawył wiatr, tarmosząc kolorowymi liśćmi na lewo i prawo, po czym wszystko zamarło, jakby w oczekiwaniu na nadejście ogromnej bestii.

Podróżnicy wstrzymali swoje konie.

– Słyszeliście...?

Zwierz zaryczał na nowo, przerywając wypowiedź Donovana. Zmarszczył brwi i potarł wąsa pod nosem, rozglądając się na boki, choć ryk dochodził z daleka.

– Powinniśmy się zwijać.

Morgana wzniosła oczy ku niebu, wyczekując kolejnego ryku. Kiedy się go doczekała, wbiła stopy w boki konia i pognała do przodu, niczym goniona przez stado wilków.

– Gdyby ktoś nas zaatakował, z pewnością uczyniłaby to samo.

– Nieprawda – zaprzeczył żołnierz i przygładził wąsa.

– Już nie broń naszej brzydkiej czarodziejki.

– Już raz mi pomogła, zamiast uciekać.

– Macie wspólną historię? – podłapał zaciekawiony koneksją żołnierza z czarodziejką.

– Widzę ją drugi raz na oczy – odparł tajemniczo i aby dogonić towarzyszkę, pognał konia.

Nie minęło zbyt wiele czasu, a ujrzeli siwego ogiera z przywiązaną do gałęzi uzdą. Zwierz był niespokojny, przydeptywał w miejscu, rozbryzgując błoto i żółte liście dębu.

Dziki ryk na nowo wzbił się w powietrze, strasząc także dwa kolejne konie. Mężczyźni poklepali je po bokach, szepcząc kilka słów otuchy.

– Gdzie ta twoja czarodziejka? – zapytał Torro w momencie, gdy Donovan zeskoczył na ziemię i także przywiązał konia do gałęzi. Nie odpowiadając przyjacielowi, wszedł między drzewa. – Zwariowali. – Z tymi słowy uczynił to samo, co pułkownik, choć z dozą niepewności w swoich ruchach.

Donovan po kilku krokach wśród nagiej kniei ujrzał czarodziejkę pochyloną przy ogromny jeleniu. Zwierz leżał na boku, a z jego rany na szyi sączyła się krew niemal tak samo czarna, jak jego włosie. Poroże połyskiwało złotem, a błękitne oczy wpatrywały się w kobietę ze złością. Rogacz na nowo zaryczał, a w jego głosie pobrzmiewało zmęczenie i desperacja, które nie przestraszyły podróżnych.

– Co ty wyprawiasz? Powinniśmy dotrzeć do Naruh i zanim zajdzie słońce, znaleźć miejsce na postój – odezwał się rzeczowym tonem Torro, nieufnie rozglądając się wokół. Kłusownicy z pewnością nie postępowali zbyt wyrozumiale z kimś, kto mógł ich okraść.

Morgana w milczeniu zaczęła wyjmować z torby specyfiki w małych flakonikach. Donovan tylko przez chwilę przyglądał się jej, po czym ostrożnie podszedł do zwierzęcia i ukląkł obok kobiety.

– Co mam zrobić? – zapytał.

Czarodziejka wydała mu kilka rozkazów, które Constantine bez problemów wykonał. Znał maści lecznicze i zioła na pamięć, dzięki czemu nie musiał dopytywać dwa razy, a jego sprawne ręce w kilka chwil poradziły sobie z rozdrobnieniem liści i kwiatów w moździerzu.

– Oszaleliście. Powinniśmy go zostawić, póki nie dopadło nas stado albo szaleniec z łukiem – odezwał się Torro, nie zbliżając się o krok bliżej do jelenia. Patrzył na boki, jakby zza nagich gałęzi miał natrzeć na niego kolejny niemal trzymetrowy zwierz i nadziać go na rogi.

– Nie zostawimy go tutaj na pewną śmierć – mruknęła Morgana, skupiona na grzebaniu w bezdennej torbie.

– A co z kłusownikiem? Z pewnością ucieszy go myśl, że pomogliście, aby jego zdobycz uciekła.

Ani żołnierz, ani czarodziejka się nie odezwali.

– Szukacie problemów, proszę bardzo. Spotkamy się w Naruh. Droga jest prosta – westchnął Torro i odszedł.

Morgana odebrała naczynie od Donovana, nalała do niego wody, szepnęła kilka słów i splunęła do środka. Wymieszała palcami, po czym zaczęła wcierać maść w ranę jelenia, cicho wypowiadając kolejne zaklęcia.

Zwierzę szarpnęło się i zaryczało w agonii. Donovan położył dłoń na jego boku w próbie uspokojenia go. Sierść miał miękką w dotyku i piękną dla oka, to z jej powodu kłusowano na nie, aż niemal wyginęły, choć nie tylko. Mieniące się złotem rogi były drogocenne dla jubilerów, ale i szmaragdowych magów – takich jak Morgana, zajmujących się wytwarzaniem leków i różnych mazi. Rogi posiadały wiele leczniczych właściwości.

Donovanowi nigdy wcześniej nie było dane ujrzeć w trakcie działań szmaragdowego maga, jednak snuł domysły, jak oni działają. Uważał, że czarodziejka zakryje ranę mazidłem, wypowie zaklęcie i jeleń przestanie czuć ból.

Prawda była zgoła inna.

Zwierz jęknął agonalnie, ale Morgana nie poprzestała swoich metodycznych ruchów, a jej palce brudne od ziół i krwi sunęły po ciemnej szyi niczym palce malarki, a nie medyczki. Donovan przyglądał się temu zafascynowany, przesuwając dłonią po boku zwierzęcia.

Berrycloth zmęczyła się. Widział to w jej twarzy i szybszemu oddechowi. Zmarszczyła w skupieniu brwi, znaczy jedną brew, kiedy to druga trwała w bezruchu. Dłoń jej zadrżała, kiedy to po raz kolejny zakreślała linie z ziół, śliny i krwi. Wypowiedziała słowa głośniej, bardziej desperacko.

Zwierz sapnął, poruszył głową, która po chwili padła w bezruchu na piasek i szarą trawę. Język zwisł mu spomiędzy tępych zębów, po czym wydał ostatni dech.

Morgana zastygła w pół słowie i ruchu, zamrugała, po czym zaklęła.

– Na błędną wiedźmę! – Uderzyła dłońmi o uda, zostawiając na płaszczu krwawo-zielone ślady.

– To była śmiertelna rana – położył dłoń na jej ramieniu, ale odepchnęła go i rzekła chłodnym tonem:

– Sam zaraz taką zarobisz, jeśli się nie zamkniesz.

Wytarła ręce o szmatkę i rzuciła ją obok trupa. Podrapała się po czole i sapnęła. Kilka kruków niczym gromada dzieci zawołana na obiad, zleciała się, zasiadając na gałęziach nad głową czarodziejki. Posłała im rozzłoszczone spojrzenie.

– Czego teraz szukasz? – zapytał, kiedy to na nowo grzebała w torbie.

– Szkoda zostawić te rogi tak same sobie – mruknęła i wyjęła ręczną piłę. – Przytrzymaj je.

Donovan bez zająknięcia wykonał jej polecenie, choć w środku aż go ścisnęło. Ręce mu drżały, a pytania cisnęły się mu na usta, ale milczał.

Odcięcie rogów nie zajęło im tak wiele, tak samo jak skrycie ich w małej torbie Morgany. Musiała w magiczny sposób poszerzyć szwy, aby poroże przeszło przez drobne wejście, ale ostatecznie drogocenny łup znalazł się w środku.

– Wydaje mi się, że w twojej torbie wszystko się zmieści.

– Jakby było trzeba, ukryłabym w niej twoje zwłoki.

Skinął głową, uśmiechając się pod wąsem. Po czarodziejce nie spodziewał się innej odpowiedzi.

– W takim razie mam nadzieję, że znalazłbym się obok butelki whisky.

– Prędzej, wina.

– W ostateczności dobrym rocznikiem bym nie pogardził.

Prychnęła pod nosem, po czym ruszyli w kierunku skubiących suchą trawę koni. Zarżały na ich widok, strosząc spiczaste uszy. Dosiedli ich i ruszyli przed siebie.

Torro powiedział, że droga do Naruh jest prosta. Z tą myślą nie zbaczali z głównego traktu, nad którym pochylały się stare dęby i lipy. Na ich gałęziach siedziały rude bądź błękitne wiewiórki, na widok jeźdźców czym prędzej zmykały, znikając wśród koron drzew.

– Co pułkownik robi tak daleko od linii frontu? – zapytała, zerkając na jego ramię, gdzie znajdowało się odznaczenie. Trzy słońca oraz dwa horyzonty.

– Pułkownicy potrzebni są wszędzie.

– Pułkownik z doświadczeniem w starciu z feniksami? – zapytała, dając mu do zrozumienia, że rozpoznała blizny jego poparzeń i medal.

Donovan na samo wspomnienie potarł chropowatą skórę karku, która zapiekła go, jakby na nowo dotknęły ją płomienie. Zadrżał i pokręcił głową.

– A czemu uzdolniona szmaragdowa czarodziejka nie służy krajowi, tylko tuła się, pracując za kilka shreblinów?

Morgana prychnęła pod nosem i mruknęła:

– Cenię się o wiele wyżej niż kilka.

– Zauważyłem

Przez chwilę milczeli, wsłuchując się w stukot kopyt na trakcie, kraczeniu wron i tańczącym wśród drzew wietrze. Silny niczym sztorm wyginał gałęziami, które trzeszczały, jakby miały się złamać. Morgana schowała swoją twarz w kapturze płaszcza.

– Znowu bawimy się w unikanie odpowiedzi, zadając sobie nawzajem niekomfortowe pytania? – nagle odezwała się Morgana, zerkając na zamyślonego żołnierza.

– Nie uważam cię za zbyt wylewną osobę, a mam wiele pytań.

– Ja też.

– Hmm. – Już miał opowiedzieć jej swoją historię; od Constantina na froncie, a pomiędzy nim i Donovanem po powrocie, aż do Willow. Imię znaczące o wiele więcej niż jego życie. Tak uważał. Jednak nie powiedział. Przed jego twarzą przeleciał drobny ptaszek. Brązowe piórka w białe łatki, oraz odznaczających się na nich kilka pomarańczowych. Zdumiony, wypowiedział tylko jedno słowo: – Zarawka.

– Co?

– To zarawka – odparł i szarpnął uzdą, kierując konia za ptakiem. Weszli na wąską ścieżkę wśród młodych brzózek. Ich spływające ku ziemi gałęzie, głaskały ramiona żołnierza, kiedy pod nimi przejechał. Wyszedł na polanę, gdzie w usypanym wzniesieniu odznaczały się drewniane drzwi i znajdujące się po obu bokach naznaczone znakami kamienie.

Serce Donovana zabiło szybciej. Wydawało mu się, że słyszy rzekę, bramę między nimi a bogami. Jej szum i siła wzywa go, aby sprawdził, czy to prawda, że gdzieś za okropnymi wirami i ciemnością jest inny świat. Świat bogów.

Nagle poczuł obrzydliwy zapach krwi, aż zasłonił usta dłonią. Odwrócił wzrok.

– Masz zamiar złożyć mi dary? – zapytała Morgana ze swojego konia, rozglądając się po łysych drzewach tworzących naturalną ścianę wokół kapliczki. – Ja nie będę samej sobie ich składać.

– Nigdy nie złożę żadnych darów – odparł martwo i zawrócił konia, ale nagle przystanął. Zarawka siedział na drobnym drzewku jarzębiny, skubiąc czerwone owoce. Donovana aż wstrząsnęło. Ostatnie wydarzenia wyparły rozpacz po śmierci Cory. Nie miał czasu ani ochoty o nim myśleć, aż nagle świat rozkazał mu wrócić do cierpienia. Do straty i rozczarowania, do niezrozumienia i potoku pytań, na które nikt nie był w stanie jasno mu odpowiedzieć.

– Nienawidzisz nie tylko czarodziei, ale i zapomnianych bogów?

– Nie... – Już miał na końcu języka odpowiedź, która nagle wydała mu się idiotyczna. W końcu nie nienawidził ich. Tak naprawdę sam nie wiedział, jakimi uczuciami ich darzył. Jak można odczuwać sympatię bądź wzgardę do czegoś, bądź kogoś, co mogło w ogóle nie istnieć?

– Nie co?

– Zanim cię spotkałem Między Piersiami.

- Całkiem interesujące rozpoczęcie zdania – mruknęła kąśliwie z pół uśmieszkiem na ustach.

– Przemierzałem góry z koczowniczym plemieniem Frast. Mieli swoje obyczaje i historie, którymi się ze mną dzielili. – Zarawka przekrzywił głowę na bok, przyglądając się Donovanowi swoimi ciemnymi oczami. – Przy każdej mijanej kapliczce składali ofiary z owoców bądź zwierząt, czasami rzeźbionych figurek czy malowanych koszul. Jest to niezwykły rytuał, pełen zapachów i śpiewu. Podziwiałem go... – Ptaszek otworzył dzióbek, ale nie wydał żadnego dźwięku, po czym odleciał. Willow już za nim nie gnał. Przyszedł czas na pożegnanie. Kolejne. – Podziwiałem ich mądrość, choć czasami bywała mglista, oraz zaangażowanie, dopóki bogowie nie zapragnęli od szamanki ofiary z krwi. – Spiął konia i ruszył w kierunku pozostawionego traktu. Zaczynało się zmierzchać, a bez Torra mogli jedynie zgadywać drogę do Naruh.

– Krew ma duże znaczenie dla magii. – Morgana na swoim siwku szła obok niego w zamyśleniu nad ceną niektórych zaklęć.

– Upuszczona krew dla twym magicznych mikstur to nic w porównaniu do śmierci dziecka, aby zaspokoić boską żądzę. – Zacisnął dłonie na uździe w niemal niepohamowanej złości nad głupotą.

– Magia zabiera to, na co ma ochotę – mruknęła i czule pogłaskała konia po szyi.

– To jest kwintesencja problemu tego świata. Czarodzieje biorą to, co chcą, nie liczą się z niczym ani nikim. Nie zatrzymają ich prawa ani zwykła życzliwość czy dobro. Nic nie stanie im na drodze w ich szaleńczej pogoni za potęgą i władzą. – Chciał coś uderzyć, zgnieść, zniszczyć, wyrzucić z siebie zgromadzoną w środku złość. Pragnął krzyczeć i rozpaczać. Nie tylko po śmierci Cory, ale i własnej córki. Czemu bogowie, jeśli w ogóle istnieli, zabrali ją? Jaki mieli ku temu cel?

– Nie mylisz się, gryzipiórku.

Zatrzymali konie w tym samym momencie i zwrócili się ku sobie. Oboje zmęczeni życiem i zdesperowani w pogoni za czymś, o czym nie mieli pojęcia, choć wydawało im się niewątpliwe.

– Tkwi w nas głód, którego niemal nic nie jest w stanie zaspokoić. Wyobraź to sobie. – Położyła dłoń na skrytej za granatowym płaszczu piersi i kontynuowała, a jej oczy zdawały się płynąć. Nie były skutym lodem jeziorem, a górskim strumieniem. Zimnym, ostrym i niedostępnym, ale żywym. Zdecydowanie żywym. – Cokolwiek byś nie zrobił, czujesz, że to nie wystarczy, że musisz przeć do przodu. A więc czynisz to. Wymagasz od siebie więcej i więcej, aż pewnego dnia płonący w tobie ogień zapału niszczy cię i nie jesteś w stanie tego cofnąć ani załatać owej pustki. Wyobraź to sobie, że płomień wypalił w tobie dziurę.

– Głodem kierują się zwierzęta, ludzie winni słuchać sumienia i serca, a nie własnych popędów.

– Grasz w karty, zapijasz się w karczmach i klepiesz dziewki po tyłkach? Co tobą kieruje? Serce i sumienie każą ci to czynić, a nie własna chcica? – Pokręciła głową i kontynuowała, nie dając mu dojść do głosu: – W swojej książce piszesz o czarodziejach z pogardą, a tak naprawdę niewiele się od nas różnisz.

– Nie znasz mnie. Nie rozumiesz.

– Będziesz siebie usprawiedliwiać w taki sam sposób, jak wszystkich wokół? Ludzie, czy to obdarzeni magią czy nie, kierują się instynktem, a nie uczuciami. Jest nam bliżej do zwierząt, niż chcemy się do tego przyznać.

– Kiedy twoje życie ma cel inny niż przetrwanie, kierujesz się uczuciami, gdyż to one tworzą twój piękny świat pełen marzeń i ludzi, których kochasz, ale kiedy już pogodzisz się z nadchodzącą śmiercią, instynkt i własna przyjemność to jedyne, co ci pozostało.

– Pieprzysz głupoty. Nie pogodziłam się ze śmiercią, a jednak jedyne na czym mi zależy to przetrwanie i własna przyjemność.

– A więc twoje życie jeszcze ma sens, tylko go nie widzisz bądź nie rozumiesz.

– A twoje niby nie, pułkowniku?

– Moje skończyło się w momencie śmierci mojej córki.

Nie czekał na jej dalsze słowa, tylko spiął konia i ruszył przed siebie. Cienie rzucane przez drzewa kładły się na jego pochylonej sylwetce. Czarodziejka nie ruszyła od razu, zastanawiając się nad jego słowami. Wiatr zawiał, poruszając jej blond włosami i martwymi liśćmi rozrzuconymi po ścieżce. Zapach wilgoci i ziemi wdarł się do jej nozdrzy, a zaraz po nim odór krwi. Zmarszczyła czerwony nos i kichnęła.

Donovan mówił o tym, że zmierza na wschód, że obiecał to, więc czemu zwierzył się jej, że jego życie już się skończyło, skoro miał przed sobą cel? Zresztą nie tylko jeden. Naruh i odkrycie prawdy o bożku także miało dla niego znaczenie, a jednak pragnął okłamywać samego siebie i wszystkich wokół, że było inaczej.


Odkrywam kolejne karty postaci... proszę bardzo i miłej nocki

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top