3.3 Zagubione Dusze

Ostre blondyneczki, głośne gołąbeczki. Tralalala. – Torro siedział na swoim karym ogierze, który stępem rozbryzgiwał błoto wokół swoich smukłych nóg. – Zapomniałem słów, kiedyś przyjdzie nów, zawyję do księżyca, przyjdzie niedźwiedzica. Tralalala.

Morgana siedziała ze znudzoną miną na wykupionym przez Donovana szarym ogierze. Gryzipiórek wybrał go ze względu na kolor, tak bardzo przypominał mu o jej oczach, że nie mógł się powstrzymać, a samemu sobie wybrał białego ze spływającymi po jego bokach rdzawymi plamami. Kowal, który go akurat podkuwał, powiedział, że tobiano to najpiękniejsza maść. Donovanowi wydał się zwykłym koniem. Nie było w nim niczego nadzwyczajnego. Czarny Torra wydawał się samym diabłem z pięknymi, magnetycznymi oczyma, a albinos pasący się na podmokłej polanie przypominał mu o zjawie, ale nie powiedział tego na głos, tylko uśmiechnął się, zapłacił i podziękował.

Trójka podróżnych zmierzała do brodu rzeki Lory niedaleko wymarłego miasteczka Naruh. Z początku w milczeniu, które przerwał Torro swoim melodyjnym, choć nie słowiczym głosem.

Lasem szła sobie laleczka, podwinęła się jej sukieneczka. Jej cycuszki jak placuszki, bym zlizywał miód toż to sam cud.

– Możesz się wreszcie zamknąć? – warknęła Morgana, posyłając jeźdźcowi rozeźlone spojrzenie.

– A co? Zatrujesz mi bukłak wody?

– Sam się o to prosisz.

– Donovanie, nie masz nic na ten temat do powiedzenia? Przyjacielu?

On milczał wpatrzony w drogę przed nimi, choć jej nie widział. Nie widział ani pochylonych, łysych gałęzi wiązu, ani poruszanych silnym wiatrem wysokich sosen. Kolory nie miały znaczenia, zapachy wilgoci lasu oraz grzybów, gdzieś uleciały, a on tkwił w pomiędzy jaźnią a snem tam, gdzie trzymał Morganę w ramionach. Tam, gdzie była jego i nie unikała jego spojrzenia.

– Constantinie?

– Constantinie? – podłapała temat czarodziejka i wbiła wzrok w idącego przed nimi pisarza.

– Nie powiedział ci? Donovan Willow to jedynie jego artystyczny pseudonim, na imię mu Constantine.

– Jak długo się znacie? – zmieniła temat, ukrywając swoje prawdziwe pytania, które wrzały w niej, choć twarz pozostała niczym stara, porcelanowa maska. Zniszczona i pusta.

– Odkąd nauczyłem się rzucać kaczkami – odparł szczerze i bez zbędnych docinek, których się spodziewała. – Pochodzimy z tej samej wioski. Donovan to syn szanowanej rodziny, ja jestem jedynie uważanym za bękarta pomiotem.

– Nie mów tak...

– Czemu, Constantinie?

Dogonił przyjaciela, a zaraz za nim uczyniła to także czarodziejka na swoim siwku.

– Nie bez powodu własny ojciec nasłał na mnie asasyna.

– O czym ty mówisz?

– Kiedy odszedłeś na wojnę, wiele się zmieniło. Moja matka umarła, a ojciec już dłużej nie mógł znieść mojej gęby w swoim domu. – Opowiadając o tym, miał uśmiech na twarzy. Ten swój pewny siebie, szeroki od uszu do uszu uśmiech, choć oczy miał smutne, wpatrzone w zalane pola, gdzie na niżej położonych odcinkach gniły plony mające wykarmić głodujący lud. – Byłem pierworodnym, a więc i prawowitym dziedzicem, ale ojciec nigdy nie uważał mnie za swojego syna. Wiesz, jakie krążyły plotki, kiedy się urodziłem.

– Urodziła brudne szczenię.

– Nie byłem, jak mój młodszy brat. Ciemniejsza karnacja, krucze włosy i temperament, wszystko przeczyło mojej przynależności do dystyngowanej rodziny rudych Harrelsonów.

– Twój ojciec to dobry człowiek, z pewnością nie pragną twojej śmierci – próbował go przekonać, niedowierzając oskarżeniom przyjaciela.

Ojciec Torra należał do stanowczych i zimnych ludzi, ale zdecydowanie nieokrutnych. Wręcz przeciwnie. Jego rodzina zawsze pomagała uboższym i udzielała się we wszelkich zbiórkach charytatywnych na rzecz najbardziej pokrzywdzonych w kolejnych klęskach żywiołowych, które w pogoni za odwróceniem klątwy zsyłali na nich czarodzieje.

– A ty dalej swoje, gryzipiórku. Piszesz o brzydocie tego świata ze świadomością, co dzieje się wokół ciebie, a kiedy z tobą się rozmawia, to ujmujesz się za wszystkimi, jakby nasze dobre uczynki i słodkie słowa, nie skrywały morderczych zapędów – wtrąciła się Morgana. Na głowę miała wsunięty kaptur swojego płaszcza, tak że jej blada twarz i wiecznie czerwony nos kontrastowały z granatem materiału. – Ludzie z natury są źli, a nasze dobro wywodzi się z egoistycznych pobudek, których na pierwszy rzut oka nie widać, co nie oznacza, że powinniśmy je ignorować.

– Nareszcie się z czymś zgadzamy, Berrycloth – mruknął Torro.

– Nie przyzwyczajaj się. – Popędziła konia, który przeszedł w kłus, a następnie w galop. Po chwili kobieta zniknęła za wzniesieniem wśród rozległych krajobrazów zalanych pól i nagich lasów.

– Jest buńczuczna.

– To cecha silnych kobiet – odparł zamyślony Donovan i sięgnął po schowaną w wewnętrznej kieszeni butonierkę. Odkręcił ją i upił łyk whisky.

– Zawsze gustowałem w kwiatach, a nieupartych chwastach.

– Nietypowe porównanie w twoich ustach.

– Dzięki zręcznie dobranym słowom mogę oczarować delikatne kobiety, a nie tylko kurtyzany.

– W poszukiwaniu żony?

Torro nie odpowiedział od razu. Uśmiechnął się sam do siebie, do swoich myśli i wspomnień, choć bolały.

– Znalazłem ją. Suzie z poważanej rodziny Hathaway z wielopokoleniową historią. Niestety jej ojciec niemal wszystko przegrał w karty albo przepił i przez to mój nie popierał tego związku, ale znasz mnie. – Posłał przyjacielowi szeroki od ucha do ucha uśmiech. – Jeśli zapragnąłem ją mieć, to nie tak łatwo jest stłumić mój zapał.

– Zuza i kilka innych dziewek z wioski to wie – z rozbawieniem wspomniał kobiety, które oglądały się za przystojnym, acz zapowiadającym kłopoty Torrem. Nie jedna udawała zimną i obojętną, aby później grzać jego łoże, albo nawet grzeszyć na sianie czy pod gwiazdami. Harrelson był uparty i czarujący, oczywiście jeśli się postarał.

– Suzie także się o tym dowiedziała. Romantyczna duszyczka, która przekładała umysł ponad piękno i siłę. – Klepnął się w szeroką pierś i dodał: – Nie zachwycała się moimi popisami szermierczymi ani tak rozpowszechnionym teraz boksem. Ani moja przystojna morda nie miała znaczenia. – Potarł bokobrody w zastanowieniu, ile to musiał się nastarać, aby zdobyć uznanie wrażliwej Suzie. – Trochę poczytałam, nauczyłem się kilku wierszyków...

– Typu Ostre blondyneczki, głośne gołąbeczki?

– Między innymi – roześmiał się, po czym kontynuował: – Dopiero gdy zacząłem wypowiadać się nieco inteligentniej, zwróciła na mnie uwagę.

– A więc, co ją od ciebie odstraszyło, przyjacielu? Bójki czy smykałka do hazardu? – zapytał półżartem półserio, na poważnie zaciekawiony historią Torra.

– Nic. Po prostu kiedy ojciec Suzie odziedziczył ogromny spadek po jakiejś zmarłej bezdzietnej ciotce i nagle rodzina Hathaway nabrała znaczenia, mój ojciec wydał mojego młodszego brata Ramusa za Suzie.

– Nie rozumiem. Przecież ty byłeś pierwszy w linii do ożenku.

– To nie ma znaczenia, jeśli w oczach ojca byłem bękartem. Poza tym to nie koniec historii. – Coś w ciemnych oczach Torra wpatrzonych w dal oraz tonie jego głosu, zaniepokoiło Donovana. – Ojciec Suzie zmarł w dziwnych okolicznościach, zanim zdołał przehulać większość spadku, a zaraz po nim celem asasyna stałem się ja.

– Skąd pewność, że to ta sama osoba?

– Ponieważ nie pozwoliłbym, aby Suzie wyszła za Ramusa.

– To nie powód do zabójstwa.

– Jest, jeśli potajemnie wziąłbym z nią ślub zanim doszłoby do hucznego weselicha mojego brata.

Spojrzał na Donovana z tym samym uśmiechem, który wcale nie pasował do opowiadanej historii. Nad jego głową wznosiły się gałęzie nagich drzew. Groteskowo powykręcane wydawały się ramionami upiorów na tle szarego nieba. Zjawy przeszłości goniły go aż na wschód wyspy.

– Zabiłem pierwszego asasyna, ale wiedziałem, że na tym się nie skończy. – Zamilkł na chwilę i wzniósł oczy do góry. Nad nimi kołował sokół. Przypomniał on Donovanowi o Fredzie. Samotnym, uciekającym od przeznaczenia chłopcu, który właśnie wybierał własną ścieżkę. – Suzie wymykała się do mnie nocami i wypłakiwała w moje ramię swoje smutne oczęta. Nie chciała wyjść za mojego brata, a więc nie mogłem na to pozwolić. W mojej głowie pojawił się plan. Musiałem uciekać, Suzie nienawidziła swoje życie, a więc zaproponowałem jej wspólną ucieczkę. – Zaśmiał się, ale ów śmiech był zimny. – Oczywiście, że odmówiła. Wybrała luksusy, ponad życie ze mną.

– Z pewnością przerażała ją wizja ucieczki i ciągłego strachu.

– Och! Constantinie. Dla niej byłem pięknie zapakowaną książką, która śpiewała jej serenady pod oknem i zbierała te cholerne polne kwiaty. – Wskazał na marnie rosnące przy drodze dzikie kwiaty. Skulone od wiatru i deszczu, skryły swoje pąki. – Kiedy miała wszystko, to jej wystarczało, ale myśl o stracie dwornego życia na rzecz kilku wersów i maków, pokazało jej prawdziwą twarz. Próżna dziewka, a nie romantyczna duszyczka.

Donovan nic nie odpowiedział, tylko podał przyjacielowi swoją manierkę. Ten na widok alkoholu nieco się rozpogodził i powiedział:

– Wiesz, jak wesprzeć swojego druha. – Upił pokaźny łyk, który niestety nie złagodził bólu złamanego serca. – Dogońmy tę twoją buńczuczną czarodziejkę.

Pognali konie, także po chwili znikając za wzniesieniem.



Zdecydowałam, że będę wstawiać rozdziały po trochu zamiast w wielkich kawałach. W ten sposób czuję, że lepiej to ogarniam xD

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top