2.1 Lekki Człowiek
Donovan zostawił za sobą koszmary z kopalni. Ciemne macki, które zostały zakopane w swojej prawdziwej formie różowego szalika. Zostawił także fałszywego boga. Choć przez słodką, ulotną chwilę żołnierz napawał się nadzieją, że jednak nieśmiertelni istnieją.
Donovan niemal tam zginął, choć bardziej ubolewał nad tym, że nie odkrył prawdy. Ona droczyła się z nim, niczym doświadczona kurtyzana. Niczym jego córeczka w ogrodzie podczas gry w chowanego.
W tym momencie zaprzestał myślenia o prawdzie. Prawda była zbyt gorzka, aby się z nią zmierzyć na trzeźwo. Butonierka ukryta w wewnętrznej kieszeni płaszcza nieprzyjemnie dźwięczała odgłosem pustki, a pustka przyciągała mroczne stworzenia.
Szedł górskim traktem ku rozpościerającym się przed nim miastem Shkarr. Zbudowane na wzniesieniu klifów oraz na ścianie góry, był niezwykle ciężkim do zdobycia. Zamek górował przed nim swoim majestatem wysokich wież strzelniczych i kurtynowych murów. Przycupnięte na skałach budynki wydawały się cudacznie wytwornymi gniazdami ptaków, a wykute schody, balkony i pomniki niknęły w porannej mgle, niczym zasłonięte falbaną uda dziewki.
Przystanął w miejscu, nie tylko zmęczony wspinaczką pod górę, ale i bezsenną, pełną wrażeń nocą oraz resztkami płynących w jego krwi środków odurzających.
Zerknął w bok na niewielką ścieżkę, prowadzącą ku zagajnikowi u stóp niewielkiego wzniesienia. Skuszony widokiem młodych brzóz idealnie komponujących się swoimi chłodnymi kolorami do brudnoczerwonej kory karłowatych drzew karuny, ruszył w tym kierunku. Zroszona trawa sięgała mu kolan, na nowo mocząc nogawki spodni, ale nie przejmował się tym, wszedł pomiędzy bladozielone igły karuny. Wyglądały niczym przyprószone śniegiem palczaste gałęzie, dłonie boru wyciągnięte w kierunku podróżnych.
Wśród opadniętych brązowo żółtych liści płynął strumień. Kamienie wystawały tu i ówdzie, niby rozrzucone kości, bielejące wśród kolorów jesieni.
Gaj szumiał, szeptał, dźwięczał, kusił. Wydawał się być namalowanym przez jedną z bogiń, a nie losowym tworem natury.
Donovan napawał się tym pięknem, zmywając z siebie koszmar nie tylko poprzedniej nocy, ale i wielu innych wydarzeń, które wykopywał i zakopywał na nowo niczym obłąkany grabarz.
Gdzieś nad konarami drzew wzniosło się kilka kruków, skrzecząc swoje mroczne arie. Ich ciemne skrzydła niemal zlewały się z granitem porannych chmur.
Nad podszyciem gaju unosiła się mgiełka, niby oddech samej bogini, niby falbana u dołu sukni jednej z tancerek. Jej brunatnoruda suknia, w białozielone wzory zachwycała i nęciła, aby tylko zatrzymać podróżnego na dłużej w zachwycie nad pięknem.
Żołnierz przesunął dłonią po mleczno czarnej korze brzozy, kiedy to jej nisko zawieszone listowie otarło się o jego ramię. Przystanął, zaciągając się specyficznym zapachem żywicy drzew karuny, przymknął oczy i postąpił kilka kroków do przodu, w wyobraźni widząc wszystko w blasku życiodajnego słońca.
Wyobraźnia połączona ze wspomnieniami dawała tak wiele, napawając Donovana nadzieją. Infantylnie postąpił kilka kolejnych kroków do przodu.
Słoneczne promienie przebijały się przez zasłonki z drobnych liści, lśniły na mokrej brudnoczerwonej korze, nasycając jej kolor, aby zahipnotyzować podróżnego. Babie lato wyglądało niczym koronka na zmoczonej panience, rozerwałaby się pod lubieżnymi dłońmi. Gdzieś z boku mruczał strumień. Muchomory pod dębem wystawiły swoje krwiste kapelusze, z ciekawością witając gościa, a mrówki szły jedna za drugą, niosąc w szczypcach patyczki wielkości wykałaczek.
Donovan uśmiechnął się do swoich myśli i w tym rozmarzeniu otworzył oczy.
A mógł ich nie otwierać. Koszmar wrócił. Świat na nowo pokazał mu swoje prawdziwe oblicze.
ŁUP ŁUP ŁUP.
Trwoga waliła do jego drzwi, a on mimowolnie je otworzył. Łzy spłynęły jego policzkami bez jego woli, a broda zadrżała. Kolana niemal ugięły się pod ciężarem jego szczupłego ciała. Nagle wszystko zdawało mu się cięższe, nawet sam oddech czy widok tak makabryczny, że piękno przestało mieć znaczenie.
Otworzył usta w prośbie, błaganiu, pytaniu, ale jedynie niezrozumiały jęk opuścił jego ściśnięte gardło.
Zdrajcy zostali zawieszeni grubą liną za kostki, do góry nogami, niczym świnie w rzeźni. Wisieli na potężnym, starym dębie jako ozdoba, czy raczej przestroga przed złamaniem prawa.
Dziesiątka ludzi. Niektórzy już nie mieli oczu czy nawet części twarzy, przez kruki, które kakofonicznie krakały, kosztując skóry czy kawałków mięsa.
Trzy ciała były świeże, nienaruszone, gdyby nie znaki na ich nagich ciałach. Ciągnęły się na ich brzuchach misterną, krwawą linią, jakby kunsztowna kaligrafia u stóp fontanny na placu głównym, a nie znak zdrajcy.
Trzy świeże ciała.
Heretyk nawołujący na ulicach, a później w karczmie o nawrócenie ludności, aby uwierzyli w bogów i pozwolili wyspie na wybaczenie, oraz Amy wraz z trzyletnią córeczką. Zdrajczynie, kiedy to państwo samo je zdradziło. Zmusiło głodem i strachem, aby spróbowały uciec.
Teraz nie żyły, zhańbione śmiercią zdrajczyń i wystawione na okaleczenie przez ptaki i powolny rozkład w zawieszeniu na sznurze.
Donovan rzucił plecak i niewiele się zastanawiając, zaczął wspinać się na drzewo. Pierwsze metry poszły mu gładko, póki nie zerwał pierwszego paznokcia i niemal nie spadł, źle chwytając za konar. Skulony przesunął się wzdłuż niego i zaczął przecinać linę. Pierwsze z ciał z mokrym mlaśnięciem opadło na trawę, a kruki zerwały się do lotu, nieprzyjaźnie skrzecząc nad głową żołnierza.
Donovan zatrzymał się na chwilę, zasapany i zatroskany widokiem małego ciałka wygiętego w nienaturalnej pozycji wśród zieleni trawy i pomarańczu liści. Zasłonił usta dłonią, niemal krztusząc się wymiocinami. Przesunął się nieco dalej, aby odciąć ciało Amy. Wychudzone, blade i naznaczone znakiem zdrajcy. Już sięgnął, aby przeciąć więzy, kiedy to kruki zaczęły go atakować ze wszystkich stron, tłukąc silnymi skrzydłami i dziobiąc ostrymi dziobami. Wrzasnął, wypuszczając z dłoni nóż, po czym spadł.
Lot okazał się szybki i zakończony potężnym bólem, który odebrał mu oddech. Walcząc o dech, krztusił się śliną i podchodzącymi do gardła sokami żołądkowymi. Kruki kołowały nad nim tylko chwilę, po czym spoczęły na wiszących ciałach, zabierając się do uczty. Pozbawiły oczu dwa ostatnie ciała, ze smakiem powoli odgryzały języki i miękkie mięso policzków.
Donovan obrócił się na bok i zwymiotował. Odpowiedzią ptaków był jedynie ostrzegający skrzek, aby złodziej, nic więcej nie próbował.
Willow nie pragnął niczego więcej, niż zakopać ciało dziewczynki. Z oporami podniósł się do pionu i wykopał płytki grób. Zawinął drobne ciało w swoją żołnierską bluzę i płacząc niczym dziewka, pochował dziecko.
Zbyt wcześnie.
Zbyt wcześnie.
Powtarzał sobie w myślach i zdyszany oraz zrozpaczony, opuścił makabryczny gaj zdrajców, jak się później dowiedział, nazywano go Sprawiedliwą Dębiną. Stwierdził, że w niej było tyle samo sprawiedliwości, co w kupcach i ich cenach.
Poruszał nogami, jednak robił to tak mechanicznie, że niemal przewrócił się przez upadły konar i niemal stracił zęba, uderzając o gałąź.
Otarł piekący policzek i już w głowie tworzył kolejne wersy Kamiennych Serc Syren, tytuł, który zaproponował mu Sam, nim został rozszarpany przez morskiego potwora.
Piękno ma różne oblicza. Jedna ma zalotny uśmiech, inna uroczo się rumieni, niektóre mają zjawiskowe oczy. Jednak nie ważne, którą z nich ujrzycie, uważajcie moi drodzy na te zbyt urodziwe kobiety, najczęściej to w nich kryją się demony.
Tak brzmiała przestroga przed syrenami, choć autor przed oczami widział inny obraz. Nie ucieleśnienie boskiej kobiecości o morderczych zapędach, a ohydną prawdę czarodziei. Narodu potężnego o wielkich możliwościach, a tak lodowatych sercach, że aż drżał na samą myśl.
Kiedy tylko Donovan opuścił gaj, zgiął się wpół i zwymiotował na trawę. Opadł na jeden z wystających ponad ziemię korzeń jesionu i chowając twarz w dłoniach, załkał niczym małe dziecko, niczym jego córka, kiedy zdarła kolano. Jego lamentowi towarzyszył skrzek kruków i groteskowy śpiew chichotków. Wzleciały nad konarami. Jedne zlewały się z szarością przeklętego nieba, kiedy to te drugie barwiły ciemność dnia.
Żołnierz nie zapłakał jedynie nad niesprawiedliwą śmiercią małej Amy i jej matki, ale i nad innymi stratami. Jedne paliły znacznie mocniej od drugich, a pusta butonierka nie pozwoliła na chwilę wytchnienia.
– Proszę pana.
Poczuł, jak ktoś poklepał go po kolanie.
Poderwał załzawione oczy i ujrzał małego chłopca. Miał zaledwie pięć lat, jego drobne ramiona skrywała gruba koszula w malowane ptaki i mimo zimna nosił krótkie spodnie, a zamiast ciepłych butów, na stopach miał drewniane deseczki spętane ciemnymi pasmami niewyprawionej skóry. Kilka piór zawieszonych u jego palcy poruszył delikatny zefir. Tak samo, jak i tych u jego szyi, splecionych ze sobą na kształt medalionu.
– Co się stało?
– Nic takiego – wychrypiał, rozglądając się wokół. Niedaleko ujrzał koniopodobne zwierzęta ciągnące wozy górskim traktem. Siedzący w siodłach czy na wozach ludzie oraz ci idący pieszo mieli tak samo ciemną skórę, jak stojący przed nim chłopak. Do tego mimo zimna, nosili niewiele warstw ubrań i sandały.
– Na imię mi Cor. – Uśmiechał się szeroko, jakby świat wcale nie wydawał mu się okropny. Był jeszcze zbyt młody, widział niewiele.
– Donovan Willow.
– Willow to piękne imię.
Te słowa Donovana złapały za serce o wiele mocniej, niż dzień kiedy je wybrał, a uczynił to w dniu narodzin swojej córeczki. Kiedy odszedł na wojnę, była może o rok młodsza od stojącego przed nim chłopca. Ona także uśmiechała się szeroko, rozsiewając wokół aurę beztroski.
– Shuna mówi, że Willow to magia.
– Willow to bardzo stare imię. Imię mędrczyń, potężnych czarodziejek i samej kwintesencji magii.
– Tak. Willow to mały skrzat. Willow to rosa i słońce.
To także iskierki życia w twoich oczach, chłopcze. To ikra, z którą się wypowiadasz i zarazem śmierć, która nadchodzi – chciał powiedzieć, ale nie odezwał się, tylko przytaknął.
– Co oznacza Donovan? – zapytał Cor, przekrzywiając na bok swoją małą główkę, pokrytą kręconymi zaskakująco białymi włosami, na skroni miał czerwone znamię.
– Oznacza on rodzinę – odpowiedział tajemniczo, po czym sam zadał pytanie, nim chłopiec pociągnął go za język: – Gdzie zmierzacie?
– Do miasta, a pan?
– Też, a potem wybieram się za góry.
– Co jest za górami?
– To się dopiero okaże.
– Niespodzianka? – zapytał to z takim podekscytowaniem, jakby na końcu podróży miało czekać na niego ciasto bądź jednorożec. Żeby tylko wiedział, że bajki opowiadane przez babcie mijały się z prawdą na temat tych upartych, niebezpiecznych zwierząt.
– Tak. Jak się nad tym głębiej zastanowić życie to nieustanna niespodzianka.
– Lubię niespodzianki. – Chłopiec spojrzał na nowo w kierunku zagajnika, gdzie wieszano zdrajców. – Proszę się nie smucić. Ludzie nie umierają na zawsze.
– Niestety, ale ci, co odeszli, nie wracają.
– Nie. Oni nigdy nie odeszli.
Cor należał do prowadzącego koczowniczy tryb życia ludu Frast, choć jak później dowiedział się Donovan, sami lubili nazywać się wolnymi ludźmi. Nie było to prawdą, chociaż także nie do końca kłamstwem. Magowie zbytnio nie interesowali się Frast, uważając, że są niegroźni, a regularnie składanie w kapliczkach dary uciszały wszelkie wątpliwości.
Donovana nie bawiła samotna wędrówka szlakiem górskim, gdzie zewsząd czaiła się dzika zwierzyna bądź rozbójnicy, toteż uradował się propozycją Cora, jednego z wolnych, aby przyłączył się do ich kompanii. Tym bardziej że jedyne czego oczekiwali w zamian za ognisko i bezpieczeństwo, to bajanie, którym żołnierz i tak wszystkich częstował.
Tak więc opuścił miasto Shkarr wraz z objuczonymi osłami ciągnącymi małe wozy oraz ciągnącymi wielkie zaprzęgi konie zwane colfami. Ich bycze rogi ucięto i z pewnością sprzedano ze względu na ich lecznicze właściwości.
Żołnierza zaskoczyła ich obecność. Colfany jako silne i waleczne zwierzęta używano jako wojskowych rumaków, tak więc zaprzęgnięte do wozów wyglądały dla Donovana osobliwo. Poza tym ulotniła się ich wybuchowość. Nie stawały dęba, nie gryzły przechodzących obok ludzi ani nie zrywały się do galopu, jak to zwykle bywało podczas walk. Wtedy parły przednią flanką rozbijając zastępy uzbrojonych minotaurów, na swojej drodze rozdeptując wszystko i wszystkich. Często szmaragdowi żołnierze, to znaczy medycy bądź alchemicy, tuż przed bitwą dodawali do paszy colfanów substancje pobudzające, aby spotęgować ich narowistą i bojową naturę.
Colfany szły obok siebie, czy jeden za drugim niczym wytresowane psy na dworskich wystawach w stolicy. Donovan niepewnie poklepał jednego po boku, oczekując kopnięcia i parsknięć, ale koń jedynie spojrzało na niego smętnym spojrzeniem czarnych ślepi, po czym zamachał ogonem i wrócił do wpatrywania się w drogę przed sobą.
– Colfany tracą swój temperament, jak utnie się im rogi – powiedział Fred, wskazując na swoje zakola. Fred był młodym chłopakiem, który uczepił się Donovana odkąd ten do nich dołączył.
– Wydają się jedynie cieniem swoich braci.
– Dzięki temu nie stratują nas, a nawet pozwolą się dosiąść. Nasz lud od zarania dziejów wykorzystuje je do przewożenia dóbr. To silne i wytrzymałe zwierzęta, poza tym ich odchody mają halucynogenne właściwości. – Górski wiatr szarpnął jego ubraniem, porywając jego chichot w dal.
Fred miał może piętnaście lat, wydawał się najstarszym wśród młodszego pokolenia, kiedy to reszta grupy była w wieku leciwym. Pomarszczona, skulona i milcząca.
Ogólnie niemal wszyscy Frast oprócz koszul i krótkich spodni, nie nosili kożuchów ani skórzanych płaszczy. Przy tym wydawali się nie przejmować wiatrem czy deszczem, tak jakby ich ciemna skóra mogła znieść o wiele więcej niż blada i wrażliwa Constantine.
Niektórzy z wolnych wplatali sobie we włosy krucze, łabędzie czy nawet wrzaskliwe piórka chichotka. Freda głowa była niemal łysa, ale za to u jego szyi wisiał bukiecik piór oraz ziół. Niemal wszyscy z Frast posiadali podobne medaliony u szyi, ci starsi nosili także drobne, ptasie kosteczki, jakby były wyznacznikiem przynależności do plemienia.
Plemienia, którego korzenie sięgają przed stuleciami. Neutralni, pokojowi i wierni, oddawali pokłony przy kapliczkach, składając dary śmiertelnym bogom.
Donovan siedział na wozie, z pasją notując, kiedy to mijali zjawiskowe potoki rozbijające się o srebrnobiałe kamienie, tajemniczy bory, gdzie szelest liści zatrważająco przypominał modły z zapomnianej kopalni, czy słodkie jeziora wśród stromych stoków górskich. Mimo ciemnych chmur ciężko wiszących na nieboskłonie przeklętej ziemi w szemrzących potokach odbijały się zabłąkane promienie słońca, tańcząc na liściach nisko zwisających gałęzi wierzb.
Kiedy tak zapisywał, rozmyślał o Frast i ich ciągłej podróży. Z pewnością widzieli niejeden malowniczy zakątek kraju, poznali wielu ludzi i słyszeli o wiele więcej historii niż on sam. Czy to wszystko było powodem takiego trybu życia? Ciekawość odkrywania? Drugą myślą, jaka zaprzątała jego głowę, było otoczenie staruszków i dzieci. Nigdzie nie widział rosłych wojów czy wdzięcznych kobiet. Ciekawy o powód zapytał starej baby o imieniu Shuna o szerokiej spódnicy z wyszytymi ptakami na rąbkach.
– Tacy jak ty jedynie szukają kobiet do łóżka – zażartował Fred, dłońmi ukazując kształt i wielkość piersi na swojej płaskiej. – Jeśli taka jest prawda, to skorzystaj z usług Shuny, była uważana za jedną z najlepszych kurtyzan, nim jej skóra zwiędła niczym jesienne liście.
– Za przeproszeniem... – Czerwieniąc się na twarzy, zerknął na siedzącą na colfanie staruszkę, obawiając się jej złości. Jednak nie mógł nic wyczytać z jej twarzy.
– Nie ma za co przepraszać. Piersi wiszą mi u pasa, twarz uschła niczym śliwka na drzewie, a nogi, co kiedyś prowadziły mnie do tańca, teraz uginają się pod ciężarem mojego cielska. A więc nie przepraszaj, bo ja już swoje przeżyłam, byłam kochanicą, ale bogowie odebrali mi dar rozpłodu i piękna, a podarowali coś cenniejszego. Zostałam obdarowana mądrością, którą służę swojemu ludowi.
– Mądrość cerowania koszul i łapania żab. To jest dla słabych – roześmiał się Fred.
– Cicho Fred! – Cor pacnął go w ramię ze swojego miejsca na wozie.
– Uwierz mi, lekki człowieku – zwróciła się ku Donovanowi i, mimo że jej oczy zasłaniało bielmo, zerknęła nieprzychylnie na młodzieńca stukającego deseczkami o kamienie na drodze. Właśnie przedrzeźniał zirytowanego chłopca. – Wielu z moich podopiecznych potrzebuje o wiele więcej niż dobra rada i nauka przetrwania. Niektórzy nawet z tym, nie radzą sobie z rozpaleniem ogniska. O tobie mówię, nieuku niedobry! – Machnęła ręką na oddalającego się taneczny krokiem Freda. Zara za nim dreptał Cor, chichocząc pod nosem.
– Nie każdego dar tkwi w ślepocie i pierdzeniu o przeszłości!
Oddalił się w powoli pochłaniające go ze wszystkich stron ciemności. Szarówka malowała swoje niepokojąco długie cienie na dróżce, a szumiące wokół drzewa wydawały się szeptać modlitwy. Gdzieś w oddali zaryczało dzikie zwierzę, a zaraz po nim mniej zatrważająco zawył wilk.
Idący wokół wozu chłopcy skupili się bliżej siebie, mocniej zaciskając dłonie na niesionych w dłoniach prowizorycznych dzidach i toporach, a dziewczynki i małe dzieci siedzące na wozie, zaraz za żołnierzem, zaczęły śpiewać wesołą piosenkę. Te starsze bujały młodsze, a młodsze tuliły się do nich, niczym do matek, którymi nie mogły być, ale je zastępowały.
Cor wrócił do nich i z pomocą Donovana wspiął się na wóz.
– A więc czemu nie widzę nikogo w wieku... rozpłodowym?
– Z pewnością przygruchałbyś jedną z nas, w co wątpię, aby ci się udało. Nie mieszamy się z innymi rasami, to osłabiłoby nas.
– Nauka twierdzi inaczej.
– Mówię o osłabieniu naszej wiary w cel, nie o kaleczeniu naszych ciał. Ciała są jedynie elementem przejściowym, który traci na ważności, a oddanie wierze, przyniesie nam sowitą zapłatę po śmierci.
– Po śmierci nic nie ma – odparł, choć sam do końca w to nie wierzył.
– Po śmierci jest o wiele więcej, niż za życia, lekki człowieku.
– A więc wierzycie w niebo, a co ze starymi bogami?
– Bogowie podarowali każdemu z nas cel, więc niewiara w nich zabija sens istnienia.
– Hmm?
– Każdy z nas powstał z ważnego powodu. Jedni, aby zniszczyć ludzkość, inni, aby ją ocalić, jedni, aby wznosić mury, a inni, aby je burzyć, a my... – Pokiwała smętnie głową, patrząc przed siebie ślepymi oczami, a colfan szedł spokojnym tempem, nie zważając na odgłosy nocnych zwierząt. – My szukamy tego, który został utracony.
– Kogo? Finna? Syna króla Nergarda? A może szukacie Wieszczek z gór?
– Błądzisz, lekki człowieku. – Pokręciła głową i poklepała colfana po karku, aż Donovan drgnął w obawie przed reakcją zwierzęcia, jednak ten jedynie mlasnął fioletowym językiem, a ogień pochodni niesionej w dłoni jednego z wolnych, błysnął wśród ciemnej grzywy na bielejących pozostałościach po rogach. – Nasz ród powstał z rozpaczy bogini Selores i służy jej sercu, póki jej małżonek nie zostanie odnaleziony.
– A więc, co czynicie? Ratujecie czy palicie?
– Ani jedno, ani drugie. Chociaż jeśli matka zapragnie możemy budować, albo i niszczyć. My nie wybieramy swojej ścieżki.
– Stare podania o bogach zaginęły setki lat temu, a ich resztki zacierane są przez strach i czas. A ty, pani, wydajesz się wiedzieć więcej niż inni.
– Historie spalono wraz z szacunkiem do naszych stworzycieli. – Potarła nadgarstek, gdzie wokół niego ciągnęło się zgrubienie, niczym biała blizna. – Jednak nigdy nie umarły wśród naszego ludu. My wciąż niesiemy imiona naszych panów i pań na ustach, wciąż opowiadamy ich historie naszym dzieciom i dzieciom ich dzieci, aż podania nabierają innego kształtu, ale nie tracą znaczenia, aż języki nam pierzchną, ale serca biją gorąco dzięki potędze naszych bogów i przeznaczenia, które nam wskazują.
– A więc stworzono was z rozpaczy bogini. Jak do tego doszło?
Siedzący tuż obok niego Cor, poprawił się na miejscu, kiedy to w szarówce nadchodzącej nocy znowu coś zawyło, a wiatr szarpnął znajdującymi się nad ich głowami konarami. Donovan odruchowo objął chłopca ramieniem, wtem poczuł bijące od niego ciepło.
– Małżonek Selores, Ekor, zaginął. Bóg rozpusty i chciwości, nazywany synem ciemności, choć prawdą jest, że to także bóg przyjemności i pasji, a przecież one nie są z natury złe, tylko ludzie nadali im te przydomki. – Z tymi słowy zerknęła na Donovana, a on w jej pomarszczonej twarzy odczytał naganę. Skrępował się, niczym dziewica, jakby przyłapano ją na nieśmiałym pocałunku z synem kowala.
– A z czego rodzi się pasja, jak nie ze spełniania własnych przyziemnych zachcianek czy skrytych marzeń?
– Błądzisz, lekki człowieku. – Pokręciła głową, po czym zagwizdała. Siedzący na siwym colfanie mężczyzna, zwrócił się ku niej i skinął głową. Zarządzono nocleg.
Donovan rozejrzał się wokół. Stali na małej drożynie wśród wierzb i brzóz słodko pochylających swoje drobne ramiona ku ziemi i szemrzącemu w ciemności strumieniowi. Gdzieś w oddali majaczyły urwiste stoki gór Sharr, pełne w dziką zwierzynę iglaste lasy, a gdzieś w dolinie lśniła rwąca rzeka Lora.
Kobieta zeszła z konia z pomocą jednego z młodych chłopaków, ten od razu zabrał colfana do strumienia, gdzie skierowano resztę z nich. Skubały trawę i odpoczywały, kiedy to lud Frast zaczął rozkładać parawany, namioty i rozpalać ogniska.
Shuna zaskoczyła Donovana, kiedy to podeszła do niego i złapała go za rękę.
– Ludzie, jak ty... patrzą tylko na swoje dłonie, stąd zło, stąd ciemność. Ci, co patrzą poza swoje własne zadbane i miękkie dłonie paniczyka, widzą i czynią więcej. Ich pasja to pasja ludów, królów, czy nawet samych narodów.
– A więc każdy powinien poświęcić swoje życie dla idei? Dla wyrwania narodu z reżimu? Może ratować na traktach gwałcone kobiety i rabowanych możnych lordów? Pani, walczyłem za nasz kraj, ale teraz znajdziesz we mnie więcej egoizmu niż waleczności. Pasja zrodzona w moim sercu to zwierzęca żądza i wcale się tego nie wstydzę.
– Błądzisz, lekki człowieku. Jest w tobie więcej odwagi bohatera, niż egoizmu łotrzyka, choć ciężko ci to przyznać. Powstrzymuje cię gorycz i głupiutka misja, niby przeznaczenie, a choć sama nazwałabym ją klątwą. – Już odwróciła się, aby odejść, choć tak naprawdę nic nie widziała. Nie tylko przez ciemności, ledwo rozproszone pochodniami i ogniskami, ale i przez bielmo na oczach.
– Przeznaczenie bądź klątwa?
– Tak powiedziała ci potężna, Baba. Nieprawdaż?
– Skąd to wiesz?
– Widzę to.
– Widzisz? – sapnął zaskoczony. Nie dowierzał, a jednak musiał. Ona nie miała skąd znać prawdę. – Jak?
– Nie widzę ciebie, tylko w tobie. To mój dar.
– Więc dlatego nazywasz mnie lekkim człowiekiem? Tak mnie widzisz?
– Leccy ludzie nie noszą brzemienia magii, choć czasami wydaje się, że na waszych ramionach spoczywa ciężar o wiele większy, niż by się wydawało. Bezsilni, a jednak świadomi walk toczonych ponad wami. Podejmujecie decyzje nieoparte na ogniu płynącym w was dzięki Stwórcy, a sile, która wydaje się jedynie słabym płomieniem naprzeciw prawdziwej potędze. Ty nieustannie podejmujesz błędne decyzje naprzeciw swemu przeznaczeniu.
Odeszła w stronę ogniska, a żołnierz podążył za nią, mlaszcząc po ziemi swoimi skórzanymi butami. Usiadł obok niej, wyjął notes i zapragnął dowiedzieć się więcej o zapomnianych bogach, o bogach, których zmazano z kart historii i kazano zapomnieć, w końcu nikt ich nie widział od tysiącleci.
W trakcie podróży niewielu odważyło się nieznajomemu żołnierzowi zaufać na tyle, aby tak otwarcie mówić o bogach i zaszczycić go historią. Dzięki babce, która kładąc go do snu, opowiadała stare baśnie, poznał Selores, Ekora i Edyrę oraz wielu innych. Jednak czas zatarł za sobą ślady, a historie wydawały się jedynie cieniem.
– Wytłumaczysz mi, pani, w jaki sposób powstaliście z rozpaczy Selores?
Siedzący obok niej szaman spojrzał na nich uważnie swoimi ciemnymi oczami, a kilka piór i drobne kostki skrzydeł wplecionych w jego włosy poruszył wiatr. Na imię było mu Nun. Nosił wytartą, luźną koszulę do kolan, a pod spodem nie miał nic, więc kiedy tak siedział po turecku, Donovan starał się nie patrzeć mu poniżej pasa.
– Rozpacz Selores wciąż w nas rozbrzmiewa...
– Wciąż płynie w naszych żyłach – mruknął Nun swoim ochrypłym głosem.
– Powołanie... – Potarła swój nadgarstek. – Każde stworzenie rodzi się od bogów i jest ich częścią. Jednych zrodzono z ognistej miłości, innych ze stanowczych i wykalkulowanych uczuć, a my zrodziliśmy się z rozpaczy i tęsknoty Selores za swoim wybrankiem, z tego powodu podróżujemy, aby odnaleźć serce naszej matki. Niby wolni, ale spętani, żyjemy dla naszej pani, tak samo, jak czarodzieje żyją dla swojej ciekawości, chciwości i pragnienia władzy.
– Czy czarodziei także stworzyła Selores?
Shuna ponownie potarła bliznę na nadgarstku, wtem Donovan ujrzał podobną u roznegliżowanego Nuna, który to odpowiedział na jego pytanie.
– Nie. Oni powstali na życzenie najwyższego i najstarszego ze znanych nam bogów. Zwą go Stwórcą, gdyż nigdy nie zdradził swojego prawdziwego imienia. – Wyjął z kieszeni oplecione wokół wyrzeźbionego ptaka zioła. Nim na nowo zaczął mówić, kilka razy obrócił zawiniątko w dłoni. – Mówią, że czarodziei stworzono z nudy, a więc definiuje ich ciekawość i ciągła pogoń za nieznanym, aby zabić tę wewnętrzną pustkę.
– To bestie w ludzkiej skórze – mruknęła Shuna i sama do siebie pokiwała głową. Ognisko rzucało mroczne cienie na jej pomarszczonej, poważnej twarzy. Ciemne włosy uplecione w dwa warkocze, spływały jej na ramiona, niczym dwa pierzaste węże.
– Nie obawiacie się tak otwarcie okazywać im nienawiści?
– Lekki człowiek nie zdradzi nas, gdyż sam nimi gardzi – odparła Shuna z delikatnym uśmiechem. – Bogowie odbierają i dają dary, aby panowała równowaga. – Iskry podskakiwały, trzeszcząc w ognisku niby szepczące chochliki. – Odebrano mi wzrok, ale nie przeklinałam za to bogów, a oni z wdzięczności za moją ufność, podarowali mi widzenie o wiele potężniejsze niż zwykłe oczy.
– Co widzisz, pani... we mnie?
– Widzę okaleczonego człowieka.
Zastygł w bezruchu, wpatrując się przez wysokie płomienie w ciemnoskórą mędrczynię. Patrzyła na niego, ale i przez niego. Jej oczy zasłonięte bielmem wydawały się lśnić, choć wciąż wyglądały martwo, a wplecione w jej warkocze pióra zdawały się poruszać, jakby miała zaraz odlecieć.
– Blizny na ciele to jedynie powłoka skrywająca wewnątrz zagubionego człowieka – odparła Shuna, a w tym samym czasie Nun wypowiedział w eter kilka przypominających skowyt słów i rzucił figurkę w płomienie. – Okaleczono cię, ale żyjesz, a ty, zamiast dziękować bogom za okazane miłosierdzie, wybłagałeś śmiertelnych bożków o przekleństwo.
Na Donovana twarzy pojawił się delikatny uśmiech, kiedy to na nowo wspomniała Babę z Nerkahl. Ta czarownica obiecała mu, że odnajdzie żonę.
– Mówisz, że wiesz tak wiele, bo widzisz przeze mnie. To znaczy, że czytasz w myślach, a może posiadasz ogromną władzę zgadywania?
– Nie ważne, skąd wiem, ale po co podarowano mi tę wiedzę.
– Z tego, co rozumiem, twierdzicie, że zapomnieni bogowie decydują o naszym losie. Tak? – Nie doczekał się odpowiedzi, więc kontynuował: – Jeśli tak, to dostałem to, na co zasłużyłem, czy też to, co już należało do mnie, ale mi odebrano? A więc wszystko jest na swoim miejscu.
– Należało. – Nun pokiwał głową i dodał: – Chciwość to cecha przeklętych. Macie bądź mieliście wszystko, ale i tak chcecie więcej, więc wyrywacie z wszechświata ochłapy, które uważacie za swoją własność.
– Zamiast poddawać analizie moje owocne życie, opowiedzcie mi więcej o bogach.
– Lepiej posłuchajmy o duchach z kopalni – zaproponowała Shuna, a gęsia skórka przebiegła po skórze żołnierza. Czy nic nie ukryło się przed tymi ślepymi oczami?
Donovan miewał sny. Krótkie i obrazowe niczym kobiecy uśmiech, oraz długie i rozległe niczym pasma górskie Sharr, choć sam wolał porównać je do babskich fochów i awantur. Budził się wtedy spięty, niespokojny i zdezorientowany. W końcu, kto tam zrozumie kobiety, a tym bardziej sny pełne zjaw gadających zwierząt, dwugłowych sfinksów zza morza Nellor czy ciast, z których wylatywały gromady wampirów, aby napić się mocy z ogromnych krowich wymion.
Żołnierz leżał obok dogasającego ogniska, zbyt leniwy, aby dorzucić kolejne polano i zdecydowanie zbyt pijany, aby wstać, choćby po to, aby się odlać. A więc leżał na wznak, wpatrując się w wiszące nad nim niebo. Ciemne, skłębione chmury zasłaniające piękno błyszczących gwiazd, zlewało się z ogólną ciemnością.
Nie był w stanie określić, ile by dał, aby ponownie ujrzeć złote drobinki. Mimo strachu i makabry walk na froncie na Ziemiach Natury, bywały chwile, kiedy to życie wydawało się bajką wyjętą z opowieści babki. Srebrzące się od słońca potoki, soczysta zieleń mokrych o poranku lasów i noce, kiedy to kilka sennych chmur przesuwa się po niebie, aby zasłonić co niektóre bardziej nieśmiałe z gwiazd. Reszta to obsypana złotem ciemna masa. Nie tylko czarna, ale i granatowa, fioletowa, a przy zachodzie słońca ognista czy pomarańczowa, niczym owoce zza morza. Świat piękniejszy od Talorii. Nieprzeklęty, czysty, pełen kolorów i blasku. Za niego walczyli, aby ich dzieci pewnego dnia mogły cieszyć się zdrowiem i dostatkiem w promieniach życiodajnego słońca.
Wspomnienia opieszale blakły. Te piękne, ale i te pełne grozy. Skrzek płomiennych bestii, parząca piekłem skóra i wrzask. Wrzask, który zamiera na ustach i w uszach, jakby świat wokół ustał wraz z sercem, które pragnie nie zabić raz jeszcze objęte gehenną.
Dziwiła go cisza nocy. Dziwiła go cisza...
Przez opróżnioną butelkę opornie poszło mu zrozumienie własnych myśli, ale w końcu pojął swoje skonfundowanie.
Ciszę obozowiska przerywało jedynie pohukiwanie sów, wycie wilków czy strzelanie iskier w ognisku. Żaden z ludzi Frast nie chrapał. Nie martwiło go to aż tak, jakby można było pomyśleć, jednak zaciekawiony swoim odkryciem, z niemałym trudem podniósł się do siadu i posuwając tyłkiem po ziemi, zbliżył się do leżącego na gołej ziemi Nuna. Jego koszula niebezpiecznie podjechała do bioder, ale żołnierz starając się nie zwracać na to uwagi, pochylił się nad staruszkiem. Zawieszony nad jego twarzą wsłuchiwał się w delikatny zefir, przesuwający swoim palcami po wierzbach. Nic. Nie słyszał oddechu.
Zdeterminowany i zdezorientowany przyłożył ucho do piersi mężczyzny. Nieruchoma, ale żywa. Czuł gorąco jego ciała, słyszał powolne bicie serca, ale nie widział żadnego ruchu potwierdzającego oddech.
– Jesteś pijany – mruknął do siebie i wrócił do swojego legowiska stworzonego z płaszcza i podarowanego przez jedną ze staruszek materiału. Wydawało mu się, że wcześniej stanowił prowizoryczne siodło, ponieważ, gdy tylko z wdzięcznością odebrał podarunek, wyczuł smród colfana, nie wspominając o ogromnej ilości włosia wczepionego w splot. Mimo to nie narzekał. Lepsze było to, niż leżenie na gołej ziemi, jak Nun. Skóra żołnierza nie znosiła tak dzielnie zimnych nocy. – Pijany, skołowany, zmęczony... – mruknął i szczelniej okrył się płaszczem.
Nie był pewien, czy usnął, czy głos wydobył się z sennej rzeczywistości.
– Constantinie.
Usłyszał ją tuż nad sobą.
– Constantinie, zawróć.
Kiedy otworzył oczy, ujrzał pochylającą się nad nim kobietę. Tą samą, co śledziła go w mieście. Ostre rysy twarzy, jasne, spływające na ramionach włosy. Biała szata i śliczne, blade usta.
Uśmiechnął się do niej i wyciągnął zachęcająco rękę, jednak ona nie ujęła jej.
– Constantinie, nie idź dalej. Wiesz, co powinieneś zrobić – powiedziała, a jej twarz nie wydawała się zatroskana, a dłonie... Och! Jej dłonie ukryte w długich rękawach, spływających w dół niczym dwa miecze, dwa poszarpane ostrza. Sam nie wiedział, czemu je do nich porównał. Zadrżał na tę myśl, ale nie odsunął się od pani w bieli, ani nie zaczął prosić o łaskę, nawet kiedy skłoniła się niżej i rzekła stanowczym tonem:
– Uciekaj, Constantinie. To ci lepiej wychodzi, niż walka. Walkę pozostaw Donovanowi, to on posiada waleczne serce, nie ty.
– Słodka pani... – zdołał wyszeptać, nim kobieta złapała go za gardło i przyszpiliła do posłania. Nie widział jej dłoni, ale czuł ostrość szponów i chłód skóry.
– Jak śmiesz do mnie przemawiać?! – wrzasnęła, a jej wrzask przypominał ryk demona, a nie kobiecą złość. Za to jej zęby wydawały się wydłużyć, obiecując okrutną torturę. – Śmiertelny, skundlony i taki mały. – Pokręciła głową, a jej twarz nabrała odcienia szarości, mimo odbijających się na niej złotoczerwonych odblasków dogasających płomieni. – Uciekaj, póki pozwolimy ci żyć. – Szarpnęła nim do góry z nieludzką siłą, po czym łupnęła nim o ziemię, aż zadzwoniło mu w uszach i pociemniało przed oczami.
Pociemniało, pojaśniało, aż zerwał się do siadu, dysząc, jakby przebiegł wokół góry, czy wspiął się na sam szczyt.
W panice rozejrzał się wokół. Ani śladu kobiety w bieli, a niemiłosierny ból głowy po uderzeniu, znikł.
– Mówią, że sny to potężna moc, choć sama preferuję siłę widzenia. Ona jest szczera, a sny są często zbyt mgliste.
Donovan nawet nie spojrzał na Shunę. Potrzebował dłuższej chwili, aby uspokoić oddech i zebrać myśli.
– Sam nie wiem, po co nam sny, jakby życie samo w sobie nie było koszmarem, to do tego zmory straszą nas także w nocy.
– Co ciebie straszy, lekki człowieku?
– Najwidoczniej moja mniejszość – mruknął w zastanowieniu nad słowami zjawy.
"Śmiertelny, skundlony i taki mały".
– Twojej rodzinie wieki temu odebrano magię – powiedziała, jakby właśnie wyczytała to z księgi, to znaczy z samego Donovana.
– Przepowiednia głosi, że zostanie ona zwrócona wraz z synem. – Uśmiechnął się do siebie, choć wcale nie było mu do śmiechu. – Przez to mój szalony wuj Zion miał kilka żon i pokaźną gromadkę dzieci. Twierdził, że to jego nasienie zwróci mojej rodzinie wielkość. Nieważne. – Pokręcił głową i potarł zmarznięte ramiona. Shuna dorzuciła polano drewna do ogniska i wyjęła fajkę. Mówiąc dalej, przyglądał się, jak kobieta metodycznie nabiła ją i zapaliła, puszczając w ciemności szary dym. – Jak pewnie wiesz, jestem ostatnim z rodu i wcale nie spieszno mi do żeniaczki, ani zakładania rodziny.
– Nie trzeba się żenić, aby spłodzić potomka – mruknął Nun wciąż leżąc na sztorc. Podrapał się po brzuchu, przy tym podwijając koszulę. Donovan zniesmaczony odwrócił wzrok.
– Twierdzisz, że podróżując, zostawiłem za sobą gromadkę dzieci?
– Nie byłbyś pierwszym, który nie jest świadom bądź nie chce wiedzieć o istnieniu swoich potomków.
– Myśl, że wywiązałem się ze swoich obowiązków przepowiedni, napawa mnie niezmierną neutralnością.
Nun mruknął coś pod nosem, natomiast Shuna w zamyśleniu przyglądała się żołnierzowi, jakby na twarzy miał wypisaną niesamowitą historię.
– Będziesz jej szukał aż do samego wschodu słońca, aż do kresu wyspy, aż do dnia, kiedy twoje serce zabije ponownie i jeszcze dalej. Znajdziesz to, czego tak gorliwie poszukujesz, ale i stracisz to. Skoro nie potrafisz zaakceptować prawdy, że wasze drogi nie powinni połączyć się na nowo, oto twoje przekleństwo.
Donovan w zamyśleniu powrócił do chwili, kiedy to Baba wywróżyła mu przyszłość o odnalezieniu żony. Czemu Shuna znowu wróciła do tego tematu?
– Odnajdę żonę, czy w tym tkwi moje przeznaczenie?
– Czuję w kościach i oddechu świata, że odnalezienie żony to koniec podróży, a jednak nie twój cel i przeznaczenie. Twój wielki dzień nadejdzie z chwilą, gdy twe serce zabije ponownie, lekki człowieku.
– Mówiłaś, że widzenie jest o wiele klarowniejsze, niż sny, a jednak twoje słowa wcale nie odbiegają mglistością od nocnych koszmarów.
– Nie mi jest dane zrozumieć twoje serce. Ja jedynie widzę, że ono zaczyna bić. Leniwie i wciąż w grobowym tempie, a jednak zaczęło pulsować, przesuwając kolejne zapadki, aby otworzyć przed tobą drzwi przeznaczenia.
– Drzwi przeznaczenia... Kolejne mętne słowa – mruknął w zastanowieniu nad poetycką głębią wypowiedzi Shuny. – Waszym przeznaczeniem jest odnalezienie serca Selores, a moim?
– Kiedy drzwi się otworzą, ujrzysz dwie ścieżki, wtedy bogowie zdecydują o twoim losie.
– Jakby moje życie było takie ważne, aby sami decydowali o nim.
– Życie każdego z nas kształtuje świat. W mniejszym czy większym stopniu niszczymy bądź odbudowujemy go, a bogowie próbują ustanowić ład.
– Nie my, tylko oni. W końcu to oni decydują o naszym losie.
– Nic nie rozumiesz, lekki człowieku.
Donovan nic nie odpowiedział na kolejne niejasne słowa starszej kobiety. Decydowali, a jednak nie decydowali?
– Chodźmy.
Nun z niemałym oporem wstał z gołej ziemi. Wyprostował zastałe kości, przy tym strzelając stawami, jakby wrzucił szyszkę do ognia. Po nim podniosła się Shuna, wspomagając się o ramię innego staruszka, który znalazł się przy niej.
Donovan przypatrywał się kompanii dziadków kierującej się w szarości brzasku. Drzewa nasyciła nieprzenikniona czerń, kontrastująca z niebem w kolorze błękitu wymieszanego z błotem.
Donovan wstał i ciągnięty ciekawością, ruszył za grupą, wchodząc w rozpierzchającą się wśród drzew mgłę.
Szedł wśród szarości lasu, rozproszone pojedynczymi pochodniami, trzymanych przez niektórych ze staruszków. Konary nad nimi szumiały senną kołysankę nocy, kiedy to stopy idących łamały małe gałązki i mlaskały o mokrą ziemię.
Nie mógł stwierdzić, jak długo szli, bardziej skupiony na czerpaniu wrażeń ze spaceru. Padała na nich łuna brzasku. Dziwna, groteskowa, lśniła nietypowym blaskiem w rwącym potoku wśród krzewów dzikiej róży i jarzębiny.
Wpatrywał się w wyprostowane niczym żołnierze na warcie choinki. Zieleniły się przy bliższym spotkaniu z ogniem, kiedy to pochylone nad nimi, powyginane gałęzie klonu czy jesionu zdawały się sięgać po jego duszę.
Nie miał duszy. Tak przynajmniej powinien uważać, oddając cześć śmiertelnym bogom i żyjąc dniem dzisiejszym. Religia moriendo jasno wskazywała priorytety. Żyj dziś, bo jutro nie nadejdzie.
Mimo to często rozmyślał nad duszą oraz życiem po śmierci. Myśl o tym była jego marzeniem, które z czasem stało się obsesją.
Tkwił w tej mrzonce, że odnajdzie wszystko, czego mu potrzeba, nim odejdzie w nicość bądź odejdzie gdzieś...
Jak twierdziła Shuna wszyscy urodzili się z jakiegoś powodu. On uważał, że gdy tylko odnajdzie żonę, jedyne co mu zostanie, to dotrzeć na wschód. Tam wszystko miało się zakończyć.
Jaki miałby mieć powód, aby dalej żyć? Czego mogli chcieć od niego bogowie? Był śmiertelny, skundlony i mały. Czego mogli chcieć od tak mało znaczącej osoby?
Staruszkowie stanęli przed usypaną kapliczką. Przypominała piwniczkę z położonymi na ścianie wzniesienia drewnianymi drzwiczkami. Na jej obu bokach ułożono kamienie. Na nich wyrzeźbiono inskrypcje, oczywiście te stare, które nawoływały do czczenia nieśmiertelnych bogów zniszczono, zastępując je właściwymi dla religii moriendo.
– Chodź, lekki człowieku – odezwała się Shuna i wystawiła dłoń w jego kierunku.
W tym czasie staruszkowie wokół zaczęli bujać się na boki i mamrotać słowa modlitwy. Donovan pomyślał o kopalni, o mrocznej magii i o tym, jak niemal zginął. Wciąż widział przed oczami maga wśród ciemnych macek, widział, jak jednym ruchem bądź w bezruchu powalił kilku czarodziei, czuł wibrację ścian, powietrza, makabrycznej arii demonów. Wciąż czuł grozę i mimo tego wszystkiego odnalazł w sobie odwagę. Odwagę nie tylko wspieraną przez ciekawość, ale i obraz córeczki. Muszę poznać prawdę – pomyślał. Muszę iść do przodu.
Ruszył. Otrzymał od Nuna pochodnie. Nim zeszli kilka schodków do dołu, pozwolił, aby Shuna ujęła go za ramię. Otworzył drzwi i weszli w ciemności.
Pochodnia w jego dłoniach tańczyła na zefirze, jakby wokół nie było ścian, a stali na wzniesieniu. Czuł zapach nie tylko ziemi, zepsutych darów w postaci jedzenia, ale także rześkość rannego deszczu. Zaciągnął się nim i pomyślał, że gdzieś w ciemnościach rośnie krzak jeżyn, że u jego stóp rozrzucono poziomki. Niemal czuł ich słodycz na języku.
– Pomóż mi, lekki człowieku. – Staruszka podała mu kosz, a sama usiadła na ławeczce przed wąskim stołem pełnym w zepsute dary.
Donovan wzniósł oczy do niskiego sufitu, który wyłożono kolorowym szkłem. Płonąca pochodnia odbijała się od niego, tworząc zjawiskowe refleksy. Migotały i mknęły przez eter przy jego ruchu, niczym żywe istoty.
Szum płynącej wody wyrwał Donovan z podziwu nad pięknem tej podziemnej kapliczki. Zwrócił oczy ku głębi, ku ciemności, która lśniła niczym gadzie oczy. Podszedł bliżej i ujrzał rzekę. Rwącą, wąską, z pewnością zgubnie głęboką.
– Odnalazłeś wrota ku bogom.
– To tylko rzeka.
– Rzeka to życie, a oni je tworzą. Nurt to czas, którym oni manipulują, a szum to muzyka, którą nam nucą, abyśmy szli dalej.
– Jeśli skoczę, to po drugiej stronie odnajdę bogów? – zapytał półżartem półserio. Postąpił krok do przodu, przyjrzał się czarnej, migoczącej bestii.
– Nie ty masz być ofiarą – odparła, a wtedy Donovan przypomniał sobie o koszu. Shuna podeszła do niego i otworzyła wieko, ukazując stos poziomek i jeżyn. – Bogowie zażyczyli sobie słodycz lasów i łąk, więc oto ich słodycz.
– A co jeśli zażyczą sobie krwi?
– Dostaną ją.
Obawiałam się, czy ten rozdział nie jest zbyt leniwy, ale uznałam, że ta historia potrzebuje nieco wyjaśnień.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top