1.3 Śmiertelni Bogowie
Morgana szła chwiejnie wśród ciemnych gęstwin i choć starała się, aby kroki stawiać równo i cicho, nie zawsze jej to wychodziło. Raz czy dwa razy runęła na ziemię, ale zaraz się podniosła i brnęła dalej. Z liściem przyklejonym do policzka bądź kolejnym siniakiem na kolanie. Wciąż niezauważona, dzięki gwarnej kompani osiłków, brnących doliną z pochodniami, w oddali tak małymi, jakby była zapałkami.
– Piekielne ciemności.
Czarodziejka podniosła butelkę do ust i upiła potężny łyk, z rozbawieniem zastanawiając się, czy słodkie procenty pomogą jej widzieć w mroku lasku.
– Na pewno. A pieczeń z karczmy pomaga na sraczkę. Albo lepiej. Potencję. – Prychnęła pod nosem, po czym dodała swoją błyskotliwą uwagę: – To stąd tyle fagasów w karczmach.
Ledwo powstrzymała się od głośnego parsknięcia śmiechem. Przystanęła w miejscu i odchyliła gałąź młodego dębu, aby wyjrzeć na ścieżkę w dole. Nie mogła ryzykować, aby pójść górskim traktem, jak Bend Knife Gang, mogła zostać zauważona. Szlak za miastem był kręty, ale brakowało krzewów, drzew czy skał, które stanowiłyby jej kamuflaż. Dlatego niechętnie wspięła się na skalne wzniesienie i stamtąd śledziła kroczących doliną mężczyzn.
Ci szli bez pośpiechu, radośnie opowiadając sobie krwawe historie i sprośne żarty, jakby nie zmierzali ku tajemniczemu miejscu spotkań z pogańskim bogiem, a do kolejnej karczmy, gdzie czekały na nich kurtyzany z dzbanami wina oraz wydrążone bochny chleba zalanymi pieczenią z warzywami.
Donovan kroczył wśród nich żwawo i chwiejnie. Wypite litry alkoholu w akcie rozpaczy nad fałszywymi kobietami, utrudniały mu chód. Jakiś nieśmieszny psikus losu sprawił, że został oskarżony o próbę oszustwa w karty. Jowialny Barby zmienił się w złaknionego zemsty łotra. Jego kolorowa kompania siłą wyprowadziła żołnierza z karczmy i nikt z zebranych nie zaoponował. W końcu, kto staje w obronie oszusta? Nawet jeśli był nim żołnierz? A może tym bardziej, jeśli był nim żołnierz?
Osiłek o imieniu Hop stracił zęba, kiedy to Donovan w zrywie złapał za kamień i napadł na niego, aby tylko utorować sobie drogę ku ciemnym gąszczom, gdzie planował zgubić wesołą kompanię. Innemu z osiłków, Darenowi o miękkim sercu, zaczęło rosnąć limo pod okiem, psując śliczną buźkę. Żołnierz także z nim spróbował zawalczyć o wolność.
Skończyło się na tym, że związali Donovanowi ręce, ale i to nie stłumiło jego woli walki bardziej, niż plączące się pod nim nogi. Co i rusz napadał na któregoś z członka gangu. Kamieniem, patykiem czy nawet gołymi pięściami. Kopał, wierzgał, bełkotliwie wyklinał ich imiona i matki, a nawet samych bogów, co spotkało się z niezadowoleniem kompanii.
Odważny, a jednak zbyt słaby naprzeciw grupie umięśnionych mężczyzn.
– Panowie, gdzie mnie prowadzicie?
– Przed oblicze boga.
Donovan spojrzał na rosnące przed jego oczami góry. Spiczaste szczyty wbijały się w skłębione, szare sklepienie niczym sztylety. A u ich stóp skuliły się iglaste ciemności, szumiące kołysankę zagajniki, skryte wśród nich sowy i bliżej nieokreślone dźwięki dzikiej zwierzyny. Mówiono, że w górskich lasach grasowały wielkie niczym konie trójrogie dziki o centkowanym umaszczeniu zwanymi tridzikiami bądź nosorożcami z Wontalor, czy larnic-długich na metr granatowych łasic o spiralnych różkach i długich, gadzich językach. Oprócz nich w głębi lasu, bądź w jaskiniach na stromych stokach gór widywano żukopodobne stworzenia nazywane hienami z gór bądź dżaridami. Swoimi czułkami potrafiły wyczuć padlinę na kilka mil, a ostrymi kłami rozpłatać ciało w kilku kęsach.
Góry Shkarr stanowiły kłębowisko wielu niebezpiecznych gatunków zwierząt oraz krążyły wokół nich pasjonujące legendy. Kiedy Donovan jeszcze nie wymawiał litery R matka opowiadała mu bajki o Wybrankach, bliźniaczkach, kochanicach bogów. Ludzie mówili, że pogrzebano je żywcem w górskiej wsi w Sharr, inni twierdzili, że wiedźmy złożyły się w ofierze, aby przekląć naród czarodziei. Wielu powtarzało w tajemnicy swoich czterech ścian, że król Nergard setki lat temu spłodził z jedną z sióstr-wybranek syna, niepokonanego wojownika z krwią magów płynącą w jego ciele. Legenda głosi, że nieśmiertelny królewicz wciąż kroczy wśród swoich poddanych, zapalając przed ich domami świeczki, prosząc o wiarę i maluje na ich oknach lodowe wzory. Naukowcy obalili ten mit, tłumacząc go różnicą temperatur i parą wodną oraz kilkoma skomplikowanymi naukowymi formułkami. Jednak nawet oni drżeli na widok twarzy bogów w szronie w swoich oknach. W takich momentach nauka nie miała znaczenia, a wszelkie tłumaczenia tłumiły wątpliwości i strach.
– Moich bogów tutaj nie ma – odezwał się Donovan wciąż wpatrując się w zbocze góry i malujące się na nim cienie. Teraz niemal nieruchome, poruszane jedynie w rytm tańczącego w pochodniach ognia.
– Ruszaj się! Nie pozwólmy mu czekać.
– Bóg! Demon! Bóg! – Głupek popchnął Donovana, brzydko się krzywiąc i mamrocząc coś pod nosem.
– Po co mnie do niego prowadzicie?
– Bóg głodny – mruknął głupek.
Wiatr zawył wśród wznoszących się wokół doliny drzewach. Szelest ich liści i jęki drewna, tworzyły niemal ludzkie odgłosy. Donovan poruszył dłońmi, aby sprawdzić węzły. Wrzynając się w skórę, sztywno trzymały się na jego nadgarstkach.
– Bogowie nie czują głodu – podjął mało trapiący go wątek, aby tylko pociągnąć ich za języki.
– Ten tak.
– Przykro mi, Donovanie – Przed żołnierzem stanął Barby. Barczysty i wysoki, choć nie wyższy od niego. Różowa koszula w słabym świetle wydawała się mieć kolor purpury. Gdzieś w oddali wzbijając się do lotu, zaskrzeczał ptak. – Jesteś wspaniałym towarzyszem przy piwie, z pewnością godnym miana pułkownika żołnierzem, ale bogowie są głodni, a my jako ich wierni słudzy, jesteśmy winni posłuszeństwo.
– Czemu ja?
– Miasta są pełne niewiernych, a tacy, jak ty, ufni potędze bogów, mają w sobie moc, której bogowie potrzebują.
– Bóg głodny – mruknął na nowo głupek, klepiąc się po brzuchu. – Ty – Wskazał na swoje oko, po czym na Donovana. – Widzieć. Ty.
– Wiara jest ważna, bez niej nasze istnienia nie mają sensu. Poza tym oszukałeś nas w karty. Nie daruję ci tej zniewagi, a dzięki twojej ofierze, zemszczę się na tobie i przypodobam bogu.
– Nie śmiałbym was oszukać.
– Oczywiście! A karty same się zaczarowały!
Kilka godzin wcześniej, kiedy to w karczmie Pink Spritz and Lollipop Donovan właśnie wygrywał ogromną ilość shreblinów, wyciągnął długie, patykowate ramiona, aby przygarnąć do siebie monety, nagle jego karty zamigotały srebrzystym blaskiem, po czym twarze na nich nabrały innych kształtów.
Osiłkowie zerwali się do pionu, przekrzykując jeden przez drugiego i oczekując zwrotu wszelkich monet. Niemal doszło do awantury, w której Donovan z pewnością straciłby coś więcej niż zęba. Jednak Barby uspokoił swoich ludzi, po czym z pozwoleniem zniesmaczonej oszustwem Kassandry, wyprowadził z przybytku żołnierza.
Willow z początku obawiał się, że zaciągnął go nad strumień, skopią, po czym wrzucą do nurtu. Kiedy wyprowadzili go z miasta, płacąc strażnikowi za milczenie, Donovan sam nie wiedział, co o tym myśleć. Dlatego z zacięciem walczył o wolność, co i tak zakończyło się porażką.
Po kilku godzinach marszu kolorowa kompania zeszła z górskiego traktu, zagłębiając się w zagajnik. Wiotkie ramiona brzóz tworzyły naturalną, zielonkawą zasłonę. Kilka z niskich drzew głaskały osiłków po głowach. Donovan na nowo zaczął myśleć o ucieczce. Mógł ich zgubić w ciemnościach zagajnika.
– Magowie zaślepieni żądzą potęgi, plują bogom w twarze, a my nieustannie za to płacimy. Głód, wojna, śmierć setek ludzi, sieroty i wdowy – po tych słowach splunął na ziemię. – Jebać baby, ale dzieci... – Barby zamienił swoje atrybuty jowialności i flirtu z karczmy w powagę i złość dowódcy bandy. – Naprawimy to!
Za nim reszta gangu krzyknęła z płonącym w głosach ogniem zapału. Ryk echa poniósł się po lasie, strasząc ptactwo i zwierzynę.
– Ja muszę iść na wschód...
Barby odwrócił się twarzą do żołnierza. Złapał go za kark i przez chwilę Donovan nie był pewien, czy ten gest miał w sobie więcej gniewu czy pasji. Pocałunek czy cios? Desperacja podsunęła mu niedorzeczną myśl: Szkoda, że nie podobają mi się mężczyźni.
– Czuj się dumny, że umrzesz w imię naszych bogów, w imię miłości do nich i nawrócenia tego parszywego narodu.
– Nie jestem gotów na śmierć, ja muszę iść na wschód! Muszę odnaleźć moją żonę!
– Donovanie. – Poklepał go po policzku, a jego usta wykrzywił mroczny uśmiech, kiedy to tańczące płomienie sunęły cieniami po jego twarzy. – Bogowie wszystko widzą i skoro podarowali nam ciebie, to oznacza, że nie musisz nigdzie iść.
Pochylona wśród gałęzi dębu Morgana, starała się podsłuchać rozmowę.
Po mieście krążyły pogłoski o gangu Barbiego składającego ludzi w ofierze pogańskim bogom. Dla śmiertelnej bogini Morgany było to niedorzeczne bajdurzenie, ale ciekawość i chciwość popchnęły ją w ramiona pościgu. Myśl o nagrodzie za uratowanie Donovana oraz zapłata za pomoc w śledztwie znajomego maga, skusiły ją do opuszczenia ciepłej karczmy o dwuznacznej nazwie Pink Spritz and Lollipop. Dwie pieczenie na jednym ogniu – pomyślała.
Gang dotarł do podnóża góry. Na jej zboczu malowały się straszne obrazy olbrzymów. Ruchomych i ciemnych. Podążały za gangiem, naśladując ich ruchy na zielonym igliwiu i poszarpanym listowiu szumiącym na gałęziach.
HIHIHIHIHIHIHIHI!
Morgana za pierwszym razem niemal pisnęła ze strachu. Na gałęzi drzewa siedział ptak wielkości kruka o przeplatanych żółtych i czerwonych skrzydłach. Dziób i krótkie pierze wokół niego miał czarne, a oczy małe i białe. Chichotek – nazywali go ludzie z miasta. Rzadki gatunek zamieszkiwał jedynie lasy gór Sharr. Mówiono, że żywił się duszami. Morgana widziała, jak ptak dziobał rzucone ziarno.
– Aż dziw, że jeszcze nikt ich nie złapał ani nie wbił noża w twoje plecy.
Morgana podskoczyła z przyciśnięta do ust dłonią. Butelka w drugiej niemal rozbiła się o skały pod jej nogami.
– Nie zakradaj się tak, Maurice! Jesteś magiem, nie łotrzykiem!
Mężczyzna wyglądał niczym jastrząb w swoich krótkich, ulizanych włosach, zakrzywionym nosie i czujnych, czarnych oczkach. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat, a pomarańczowa szarfa wyznaczała jego przynależność do magów umysłu. Mimo to Morgana nie drżała ze strachu, a wręcz przeciwnie. Pałało od niej zirytowanie.
– Co bym nie uczynił i tak byś się wystraszyła – odparł czupurnie i odchylił gałąź dębu.
– Poznałam wielu z was, a jeszcze więcej z was przeżyje – odparła i upiła łyk wina z butelki.
Maurice skrzywił się na wspomnienie wysokiej śmiertelności jego rodzaju. Pochował wielu ze swoich braci magii. Zbyt wielu i zbyt młodych.
– Możesz bredzić o waleczności, ale tak naprawdę lękasz się mnie, tak samo, jak i innych kyanitowych magów.
– Z pewnością – mruknęła, a mag umysłu spojrzał na nią zirytowany. – Jakbyś miał mnie zabić, już dawno być to uczynił.
– Nie bądź taka pewna siebie, to często jest bardziej zgubne od noża w plecach.
– Zrań mnie – mruknęła butnie, nie obarczając maga choćby spojrzeniem.
– Na razie jesteś mi potrzebna.
– Póki pragnę zarobku, moja przydatność nie umrze wraz z tymi pragnieniem.
– Tak pewni siebie ludzie umierają młodziej od moich braci. – Ironiczny uśmiech na twarzy Maurice nie przeraził czarodziejki, a może jednak.
– Ty lękaj się młodej śmierci, a mnie pozwól cieszyć się tym, co mi zostało. Swoje już przeżyłam.
– Nie zmylisz mnie słowami staruszki.
Przebijające się światło pochodni świetnie wyznaczało rozmieszczenie osiłków, dzięki czemu magowie jeszcze ich nie zgubili. Szli na miękkiej ściółce z igliwia i liści, starając się nie wpaść w zajęcze nory czy też przewrócone konary drzew. Maurice, dzięki niewiarygodnie dobremu wzroku w ciemności, pokonywał przeszkody z dziecinną łatwością, jednak pijana Morgana ledwo ocierała się o śmierć poprzez złamanie karku.
– Zmarszczki i reumatyzm nie są wyznacznikiem wieku.
Zerknął na nią uważnymi, sokolimi oczkami. Delikatne blizny na policzkach, nieruchoma, lewa część twarzy i zmęczone spojrzenie czarodziejki. Potarła czerwony nos, po czym wyjęła zza pazuchy woreczek ziół, potrząsając nim na boki. W powietrzu uniósł się drażniący zapach specyfiku.
– To powinno nam pomóc otumanić tę hołotę.
– Skoro już mnie zaciekawiłaś, to zdradź mi, ile masz lat.
– Na ile lat ci wyglądam? Nie mów mi, tylko pomyśl. – Natarczywie i smutno wpatrywała się w ledwo widoczną ścieżkę pod swymi nogami. – Teraz dodaj dwadzieścia lat. – Skinął głową. – Po tym kolejne i jeszcze jedno dla pewności.
Parsknął śmiechem, nie obawiając się zdemaskowania. Gwarny gang stanowił świetną zasłonę dymną.
Moc drzemiąca we wnętrzach magów sprawiała, że starzeli się dwa razy wolniej od niemagicznych ludzi. Zawdzięczali to swojej boskości, jak i latami praktyk nad magicznymi specyfikami.
– Gdzie twoi towarzysze?
– Melvina i Bothan powinni niedługo do nas dołączyć.
– Lisiczka i Pizduś? – prychnęła wzgardliwie na samo wspomnienie magów. – Nie mogłeś zabrać kogoś bardziej kompetentnego?
– Melvina to wyśmienita niewidzialna czarodziejka, a Bothan od trzeciego roku życia praktykuje telekinezę – odparł z udawaną złością, gdyż nie potrafił opanować rozbawienia w głosie na dźwięk przydomków, które wieki temu Morgana przypisała jego towarzyszom.
– Lisiczka nie potrafi trzymać języka za zębami, aż dziw, że jej nie słyszymy, a Pizduś jest tak leniwy, że prędzej bym bezinteresownie pomogła leżącemu włóczędze, niż on przesunąłby szklankę – Potarła czerwony nos. – używając magii.
– Jestem ci dozgonnie wdzięczny za wiarę w moich ludzi.
– Do usług. A teraz płać. – Wystawiła dłoń, tym gestem pospieszając maga.
– Połowa z góry. – Podał jej kilka monet. – Połowa, kiedy wrócimy.
Przeliczyła monety, po czym schowała je do przytroczonej do pasa sakiewki. Po tym w milczeniu doszli do krawędzi zbocza. W dole w nikłym świetle pochodni widzieli, jak gang szedł wzdłuż ustawionych na torach starych wagoników, wielkich, porośniętych mchem, z pewnością pustych skrzyniach, mignął im także drewniany wóz z jednym kołem i kilka beczek z wielkimi dziurami wielkości pięści.
Nad wejściem do opuszczonej kopalni wisiała tabliczka. Skrzypiała, kołysząc się na jednej linie, kiedy to druga luźno zwisała, niby w zaproszeniu cierpiącym.
Kopalnia Magnezytu. Nad wejściem do niej wznosił się stok górski. Pokruszony z wieloma wejściami na wykutych szerokich i długich skalnych pułkach. Niemal na samą górę wił się kabel, dzięki któremu zwożono na dół znalezione minerały oraz wywożono na górę potrzebne ku temu materiały i sprzęt.
Barby rzucił kilka rozkazów, po czym z częścią osiłków i Donovanem zniknął pod łukowatym wejściem jaskini wspieranym przez grube, drewniane belki.
– Podzielili swoje siły. Ruszamy?
– Poczekamy na resztę.
Morgana bez komentarza, jednak z głową pełną wątpliwości, czekała. W nagrodę za ugryzienie się w język upiła potężny łyk z butelki.
– Tak z czystej ciekawości, to rząd pragnie dowiedzieć się prawdy na temat oddawania hołdu pogańskiemu bogu, czy raczej zlikwidować źródło zdrady? A może jedno i drugie?
– Naszym zadaniem jest stłamszenie kłamstw.
– W takim razie mamy wszystkich zabić?
– Jeśli zajdzie taka potrzeba.
– Wyjaśnisz to?
Spojrzał na nią z ukosa, doszukując się źródła jej ciekawości.
– Jaka sytuacja będzie wymagała zabicia wszystkich osiłków i żołnierza?
– Martwisz się o złote monety, którymi obsypie cię żołnierz w nagrodę za ratunek? – zakpił z niej, gdyż sam złożył podanie o utworzenie grupy wywiadowczej, nie dla dodatkowych shreblinów, ale aby wierniej służyć swojemu państwu, niszcząc wszelkie nasienie zdrady.
– Dbam o swoje interesy. Czy to takie dziwne?
– Nie. To do ciebie nad wyraz podobne.
– A więc tłumacz, z jakiego powodu stracę dodatkowe shrebliny?
– Jeśli zdemaskujemy fałszywego boga na oczach gangu, nie widzę potrzeby, aby ich zabijać. Ani ich, ani twojego żołnierzyka – dodał z rozbawieniem, na widok zadowolonej miny Morgany. – Jednak jeśli bóg okaże się zbyt potężny, może jeszcze bardziej prawdziwy dla Barbiego to...
– Bogowie nie istnieją. Przynajmniej nie ci pogańscy. To my rządzimy na świecie, to przed naszą potęgą drżą inni, to dla nas liczy się tu i teraz kiedy to dzień kolejny i poprzedni nie mają znaczenia. To my jesteśmy bogami tego świata.
– Więc nie masz o co się martwić.
Po drugiej stronie doliny przeleciał chichotek, wydając z siebie groteskowy dźwięk. Jeden z osiłków przestraszył się, wten reszta zaczęła się z niego drwić. W akompaniamencie echa ich śmiechów na wzniesienie dotarła reszta magów.
– Morgana! – Przywitała się Melvina z entuzjazmem i uścisnęła czarodziejkę na powitanie.
Melvina była wysoka i smukła, a na jej drobne ramiona zakryte fioletowym płaszczem spływały rude włosy. Na ramieniu biała białą szarfę, wyznaczającą jej specjalizację w niewidzialności.
– Nie powinnaś pić podczas misji. To zbyt ryzykowne. – Oparła dłonie na biodrach i zwróciła się ku ich zwierzchnikowi.
– Też cię miło widzieć – odparła Berrycloth niechętnie, patrząc na czarodziejkę z ukosa.
– Nie mogłaś wytrzymać dnia bez butelki?
– Morgana pod wpływem jest wydajniejsza niż my na trzeźwo.
– Właśnie! Moje zmysły wyostrzają się, kiedy alkohol tłamsi bojaźliwość i labilność.
– Dla pewności, że nie stłumisz reszty zmysłów, zabiorę od ciebie resztę. – Nim Berrycloth zdołała umknąć, sokół odebrał z jej dłoni butelkę i schował ją do swojego plecaka.
– Mogłam się tego spodziewać – mruknęła, krzywiąc swoją i tak osobliwą twarz. – Dziękuję Melvino, dobrze cię widzieć Bothanie.
Niski i korpulentny mężczyzna skinął jej głową na przywitanie. Twarz miał okrągłą i nijaką, a małe oczka chował za okularami. Nosił na sobie fioletowy płaszcz żołnierski z niebieską szarfą, oznaczającą maga telekinezy.
– Gang nie spodziewa się ataku. – Maurice przenikliwie wpatrywał się w grupkę mężczyzn, stojących u wejścia do kopalni. Śmiali się jeden przez drugiego, popychając się i żartując. Trzymane w ich dłoniach pochodnie tworzyły na skalnym sklepieniu monstrualne cienie, a chichotek przelatywał wśród gęstwin, swoim głosem tworząc osobliwą atmosferę. Wśród wysokiej trawy cykały świerszcze, gdzieś w oddali w akompaniamencie pohukiwania sowy kumkały żaby. – Bothanie ty zaczniesz dywersję.
– Ja to zrobię. Bothan niech odpoczywa – odezwała się Melvina swoim władczym tonem. Na jej ustach igrał delikatny uśmiech, a w oczach błyszczało podniecenie.
– Mam dla was mikstury wzmacniające oraz mieszek z ziołami, który powinien ich uśpić. – Morgana wyciągnęła z kieszeni małe zalakowane buteleczki i woreczek. Wokół niego roznosił się drażniący zapach ziół.
– Nie będę zdawać się na twoje zioła, tylko sama zajmę się zgrają. Znasz mnie, Morgano. Uwielbiam być w ruchu.
– O tak – mruknął Bothan z uśmiechem, który mógł oznaczać jedynie coś nieprzyzwoitego.
– Nie świntusz teraz! – Poklepała Bothana po pulchnym policzku. Był od niej niższy o niemal pół głowy i o wiele szerszy, jednak dziewczyna zdawała się nie zwracać na to uwagi. – Zostaw energię na potem.
Morgana stłumiła podchodzący do gardła obiad i alkohol.
– Ruszaj, Melvino.
– Nie pośpieszaj mnie, Maurice. Znasz mnie. Zrobię, co trzeba i kiedy trzeba – rzekła, po czym zniknęła. W jednej chwili stała przed nimi. Smukła, w fioletowym płaszczu i zadziornym uśmiechem, a w drugiej widzieli jedynie ciemne zarysy drzew. Nad ich głowami przeleciał chichotek, wydając z siebie dziwaczny odgłos. Jego kolorowe pióra odznaczały się w ciemności, a chichot poniósł się echem wśród mokrego listowia. Zaraz po nim nastąpiła lawina krzyków, sapnięć i szamotaniny.
Melvina zaczęła działać.
Zamieszanie rozpoczęło się, kiedy to jeden z osiłków zniknął. Mężczyźni stojący przy łukowatym wejściu do kopalni zamarli. Jeszcze nie przerażeni, jedynie zdezorientowani.
– Wow! Mega sztuczka. – Mężczyzna z łysiną i kozią bródką, rozdziawił w zaciekawieniu usta. Na imię mu było Hram, był najświeższym nabytkiem Barbiego.
Morgana w znudzeniu usiadła na konarze, oparła brodę na dłoni i przyglądała się delikatnej poświacie Melviny. Niemagiczni nie mogli jej ujrzeć, dzięki czemu sztuczka musiała się udać. Jednak Berrycloth uważała, że w tym wieku ruda czarodziejka powinna nie pozostawiać po sobie żadnego śladu widocznego dla magów, ale sztuczka ze znikaniem innych wydawała jej się nawet interesująca.
Po chwili zniknął i drugi z osiłków. Ten w zielonej koszuli i krótkim, skórzanym płaszczu z metalowymi sprzączkami, Hram. Siedzący na beczce mężczyzna aż poderwał się na równe nogi i zapanowało ogólne poruszenie.
– Co jest? – Machnął ręką, która natarła na nicość, a ta jęknęła w bólu i wrzasnęła:
– Co ty wyprawiasz?!
Zszokowany facet w zielonej koszuli został powalony ciosem nicości. Ktoś ponownie zniknął, ktoś się pojawił, ktoś oberwał, ktoś na kogoś wpadł, a kałuże pluskały i brudziły nicość, aż zaczęła nabierać kształtów. Z początku jedynie członków, później korpusów i głów. Wrzało niczym w ulu, przekrzykiwali się przekleństwami i niewybrednymi określeniami osłów oraz gorszych, waląc się po łbach i miotając jako cienie i ciała. Obok nich pojawiła się wysoka, smukła dziewczyna, nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat. Na sobie miała różową sukienkę i fioletowy płaszcz z wojskowymi odznaczeniami. Niemal wszyscy leżeli tuż przed jej stopami jęcząc bądź tracąc przytomność od uderzenia w głowę.
– K-kim? – zapytał jedyny obolały, ale wciąż stojący. Melvina spojrzała na niego z podekscytowaniem. Posłała uśmiech wąskich warg, obiecujący pocałunek, a nie to, co miało nadejść. Jednym ruchem, tak aż jej płomienne włosy podskoczyły do góry, zadała cios rączką noża. Osiłek jęknął i padł na ziemię, twarzą lądując w kałuży.
– Melvina, niewidzialna czarodziejka, chorąży i hobbystycznie członkini grupy Cieni, która narodziła się, aby zniszczyć wasze wierutne kłamstwa o istnieniu pogańskich bogów – powiedziała do niezbyt kontaktujących osiłków.
Jeszcze kilku kuliło się, stękając z bólu. Tych dokończyła Morgana swoją mieszaniną ziół i wplecionej w nie magii.
– Piękne przedstawienie – mruknęła Berrycloth, kiedy to wraz z Bothanem i Mauricem zeszli ze wzniesienia. Czarodziejka niemal potknęła się o własne nogi, w ostatniej chwili uratowało ją ramię kyanitowego, który zszedł ze zbocza z szybkością i sprawnością sokoła, natomiast Bothan przeniósł się swoją mocą, nawet nie poruszając nogami czy choćby małym palcem u stopy.
– Ruszajmy! Ten smród ziół jest nie do zniesienia! – sarknęła Melvina, marszcząc swój mały nosek. Skierowali się ku wejściu do kopalni. – Na twoim miejscu dodałabym nieco lawendy bądź płatków róż.
Morgana przemilczała uwagi, skupiając się na nadchodzącej misji.
Drewniana tablica zabujała się pod wpływem wiatru, wydając nieprzyjemny odgłos ocieranego sznura o kamień. Wicher zawył w rozrzuconych w dolinie drzewach, pochylając się ku grupie magów, a gdzieś w oddali zachichotał kolorowy ptak.
Nietypowa drużyna. Sokół z ciążącym nad nim od narodzin wyrokiem śmierci, gadatliwa, niewidzialna czarodziejka, mrukliwa pijaczka i pulchniutki zboczek z pierwszym śladem zarostu.
Weszli do kopalni niemal jednym krokiem, oczywiście Bothan nie poruszył nawet małym palcem u stopy, lewitując nad ziemią. Leniwym wzrokiem przesunął po ciemnościach, kiedy to Maurice i Melvina wyciągnęli zaczepione na sznurkach świecące kryształy. Morgana podała swoim towarzyszom nasycone świeżą dawką magii mikstury na wzmocnienie.
– Lubię ciemności – mruknął Bothan z obleśnym uśmieszkiem.
– Tak samo, jak moją matkę – odparła. – Musimy zdemaskować tych fałszywych bogów. Irytują mnie te mistyfikacje! To my jesteśmy śmiertelnymi bogami, a ci nieistotni we wszechświecie prostaczkowie pragnął nam odebrać władzę.
Ściany rozciągały się na 15 stóp, a sufit niemal sięgał na dziesięć. Podpierany był przez potężne belki z drewna, metalowe kołki i obręcze. Stół po lewej pokrywała gruba warstwa pyłu oraz ptasich i nietoperzych odchodów.
– Fu... – skrzywiła się Morgana.
– Nie powinnaś się krzywić, w końcu jako medyczka i zielarka, miałaś styczność z różnymi potrzebnymi do mikstur wydzielinami – zganiła ją Melvina, co spotkało się z niechętnym spojrzeniem. – Poza tym sporo ptasich odchodów jest używana a kremach i maseczkach na twarz.
Bothan parsknął śmiechem, a jego towarzyszka zaczęła dalej gderać, tłumacząc właściwości kupy.
Szli dalej. Gdzieś na ziemi leżał kilof oraz szpadel ze złamaną rączką. Znaleźli kilka zbutwiałych skrzyń i wielką beczkę wypełnioną linami, a nawet paczkę gwoździ. Kiedy w ciemnościach przesuwali kryształami natknęli się na bielejące w świetle kości. Mógł być to młody niedźwiedź bądź dzik. Nie byli pewni, zaczynając na ten temat jałową dyskusję.
– Niedźwiedzie nie umierają w jaskiniach, gdzie śpią, tylko na polu, w walce. Gryzą, póki nie złamią zębów bądź nie stracą głowy.
– A dziki srają w lesie.
Melvina zachichotała, a reakcja Morgany była przeciwna.
– Obleśny jesteś, wiesz? – mruknęła, zerkając na pulchnego, niskiego chłopczyka ze spiczastą czapeczką na okrągłej głowie. Bothan mówił niewiele, a kiedy decydował się odezwać, czarodziejka żałowała, że ten marnuje tlen.
– Nietypowy humor to oznaka odwagi – odparła Melvina, a jej pociągłą twarz oblał rumieniec, niemal zlewając się z piegami.
– Nie. To oznaka wypaczonego humoru.
– Nie wszystko, co inne, jest niewłaściwe – zganiła Morganę, trzymając dłoń na ramieniu Bothana. – Jego odwaga słów jest o wiele ważniejsza niż czyny, ponieważ to słowa najsilniej kształtują nasze życia.
– Skoro tak twierdzisz.
Pod ścianą leżał przewrócony niczym ranne zwierzę wózek. Morgana kopnęła go, a ze środka wydobył się syk. Czarodziejka odskoczyła, jakby głos stanowił elektryczny prąd, który przeszedł po jej kręgosłupie. Po chwili z ciemności wypełzł stwór na dziesięciu odnóżach. Korpus wielkości psa mienił się czerwienią na chitynowym pancerzu, a długie czułki poruszały się, wychwytując drżenia w powietrzu, dzięki czemu widziały, drugie z pary czułek miały za zadanie wyczuwania pożywienia. Dżaridy nie polowały, tylko rozkoszowały się padliną, z tego powodu nazywano je hienami z gór. Mimo tego zwierzę kilka razy kłapnęło ostrymi niczym sztylety żuwaczkami i z dzikim sykiem natarło na magów.
Morgana z wrzaskiem zrobiła kilka kroków do tyłu. Maurice z Bothanem ani wystawili dłonie, wypowiadając zaklęcia, aby unieszkodliwić stwora.
Hiena zatrzymała się, wierzgając licznymi odnogami. Syczała w bólu i wściekłości. Jej skorupa niemal pękła na pół przez wyłaniającą się z niewidzialności Melvinę. Nóż w jej dłoni miał długie ostrze i różową rączkę, tak samo jak jej szeroki uśmiech. Szarpnęła rączką, a zwierzę zamarło.
Mężczyźni rozpierzchli zgromadzoną w dłoniach magię.
Morgana wpatrywała się w stwora z taką samą nieufnością, co w Melvinę. Dziewczyna, którą zapamiętała sprzed lat, zniknęła. Ta niewinna, gadatliwa kwoka została zastąpiona krytykującą, ale i odważną wojowniczką.
– Chodź, Morgano. Mam nadzieję, że twoje wrzaski nie zdradziły naszej obecności.
– Trop prawdzi w tymi kierunku. – Maurice wskazał na lewą odnogę kopalni, dusząc w zarodku wszelkie sprzeczki.
Ślady kroków były wciąż mokre, a gdyby uważniej się wsłuchać w ciężką ciszę, można było usłyszeć rubaszny śmiech gangu oraz echa ich gwarnych rozmów.
Drużyna minęła zardzewiały wózek oraz zwłoki i ruszyła za sokołem. Na środku ciągnęły się dwie pary torów. Każda z nich prowadziła do innego korytarza. Wybrali lewą stronę. Tunel wydawał się nieco mniejszy, a kiedy szli ciemnościami, wspomagając się słabym światłem kryształów, na mokrych ścianach sunęły ich pochylone cienie. Omijali przewrócone wózki, kilofy i kości. Kilka nietoperzy popiskując przeleciały nad ich głowami, niczym zjawy z przeszłości. Z pewnością przestraszone gwarem Bend Knife Gang. Może mile szli szerokim korytarzem, po czym ten zaczął się zwężać. Tory urwały się o wiele wcześniej. Co i rusz natykali się na pochodnie utkwione w żelaznych obręczach, ogryzek od jabłka, kilka pustych butelek, ciemną plamę moczu. Morgana przekręciła oczami. Przeszli nad ciemną przepaścią po moście stworzonym z trzech lin, jedna na stopy, a dwie na ręce. W oddali lśniły przeraźliwe oczy rzeki, szumiąc niczym zagajniki podcza sztormu.
Dystans między magami a grupą osiłków malał z każdym krokiem. Ich głosy niosące się po korytarzu, stawały się donośniejsze i wyraźniejsze. Kolejna plama moczu jeszcze parowała w zimnym powietrzu kopalni.
– Melvina idź przodem, nie chcemy aż nadto się zbliżyć – rozkazał Maurice.
– Zbliżenia są korzystne – odezwał się Bothan ze swoim dwuznacznym uśmieszkiem.
Lisica z chichotem odeszła w ciemności. Reszta niespiesznie szła do przodu, nasłuchując wszelkich oznak walki, w co i rusz zmąconej ciszy kopalni. Gdzieś zachrobotało bądź popiskiwało, jednak to nie zwierzętami się przejmowali. Nieznane nadciągało, a napędzane gonitwą myśli nabierało strasznych kształtów pogańskiego boga.
Niektórzy z magów dogłębnie zastanawiali się nad własną potęgą. Nad śmiertelną boskością i nad kłamstwami rozprzestrzeniającymi się wśród ludzi. Co, jeśli prostaczkowie składali pokłony pogańskim bogom, a oni im odpowiadali? Co, jeśli na końcu tego tunelu stanie przed nimi potężny niczym wiekowy dąb bóg? Co, jeśli zerwie z nich skórę i zrobi sobie z niej płaszcz? Co, jeśli to wszystko to prawda, co opowiadają sobie chłopi w zaciszu domów, uważając, że tam bezpiecznie mogą rozprawiać na temat starych bogów?
Niewidzialna czarodziejka wróciła prędko z wielkim uśmiechem ekscytacji na drobnych wargach.
– Jeszcze kawałek, a wyjdziemy z tej zatęchłej ciemnicy na stare, ale iście królewskie korytarze.
Magowie zaskoczyło takie stwierdzenie. Prowadzeni ciekawością, żwawiej ruszyli do przodu. Korytarz zwęził się jeszcze bardziej, aż wysoka Melvina musiała się pochylić, aby nie uderzyć głową w drewniane belki. Po kilku metrach korytarz się powiększył, mokre, nierówne ściany zastąpiły wykute w skale kolumny i płaskorzeźby, podłogę pokrywała kamienna, ciemna kostka w większości starty wzór. Mijali pokryte rdzą, misternie wykonane kandelabry, kilka zbutwiałych drzwi prowadzących w ciemności, ramy w obrazach pochłonięte przez wilgoć i pył oraz kilka zwierzęcych trofeów. Na jelenim porożu zadomowił się pająk, szyjąc swoje chusty z nici.
– Tędy – wskazał drogę Maurice, wskazując na mokre ślady kroków.
Korytarz sunął do przodu wysokimi, łukowatymi sufitami o rzeźbieniach godnych samego zamku królewskiego. Wypukłe linie przecinały się ze sobą, tworząc artystyczne wzory na ich głowami.
Szli w kierunku głosów niesionych echem. Głośnym, z nutą ekscytacji. Byli blisko.
Doszli do wysokich, drewnianych wrót okutych żelazem. Jedna strona trwała zamknięta, kiedy to druga zapraszała do środka.
Podchodząc bliżej, ujrzeli potężną jaskinię, zalewała ją fioletowa fala z wystających ze ścian kryształów, podobnych do tych, które trzymali na rzemykach magowie. Środkiem ciągnęła się kręta ścieżka kamiennych schodów, zakończona źródłem. Woda skapywała z sufitu kropla za kroplą, a odgłos wydawał się nieznośnie głośny, nawet dla oddalonej drużyny.
– Co teraz? – mruknęła Morgana, kiedy to skryli się za jednym z wielkich głazów, skąd mogli obserwować przebieg wydarzeń. Melvina z Bothanem szeptali się sobą, skrywając się w ciemnościach po drugiej stronie ścieżki. Ogromny głaz stanowił świetną kryjówkę.
– To zależy od gangu. – Maurice w głębokim zastanowieniu rozglądał się po jaskini.
– Co by się nie działo, potrzebuję żołnierza żywego.
– Skąd w tobie ta wrażliwość? – Nikły uśmiech oraz ciemne oczy sokoła z błyskiem rozbawienia, zirytowały Morganę.
– Nie zapominaj, kim jestem. Za coś należy pić, a martwy żołnierz nie zapłaci. – W toaście uniosła małą butonierkę.
– A już zaczynałem wątpić w twoją czarną duszę.
– Nic takiego, jak dusza nie istnieje. Podarowano nam tylko tu i teraz. – Ponura nuta w głosie Morgany, nie zrobiła wrażenia na Maurice. Myśl o nicości, która nastąpi po śmierci, stanowiła dla niego chleb powszedni. Dumał o tym często, chociaż lata temu zaakceptował fakty i pozwolił, aby życie poprowadziło go, gdzie powinno i jak długo powinno. Nie walczył z nieuniknionym, ale rozpoczął śledztwo zbudowane na czystej ciekawości.
A co, jeśli pogańscy bogowie istnieli? Co, jeśli życie po śmierci istniało? Co, jeśli posiadał duszę?
Wtedy życie nabierało barw nadziei, a nieustannie pochmurne dni dziwnego blasku. Bladego promyka, błysku czegoś więcej niż złota, uśmiechu bogini we śnie, kiedy upadł, ktoś poda mu dłoń, już nie leży w nieskończoność w mistycznej ciemnicy.
– Jednak gdybym miała duszę. Z pewnością przeraziłaby cię swoją głębią czerni.
– W takim razie nasze dusze by się dogadały.
W jego uśmiechu kryło się coś więcej niż cień żartu, więcej niż świadomość własnych błędów i występków. Czarodzieje mimo swojego ego i szaleńczego pędu po trupach, posiadali serca, które nie biły tylko dla korzyści, oraz umysły niepłonące jedynie ambicją.
– Nie ma opcji, chłopczyku, moja zjadłaby twoją.
Maurice nachmurzył się na wspomnienie jego wieku, a nie pożarcia jego nieistniejącej duszy.
W milczeniu wyjrzał zza kamienia, przyglądając się scenie u podnóża schodów. Fioletowe kryształy nie świeciły zbyt jasno, raczej nadawały grocie tajemniczej poświaty, niż stanowiły główne źródło światła, jednak sokoli wzrok Maurice pozwolił mu na ujrzeniu wielu szczegółów.
Mężczyźni stanęli w pół okręgu wokół małego basenu. Donovan stojąc na miękkich kolanach, dyskutował z Barbym. Możliwe, że grał na czas, szukając możliwej drogi ucieczki.
Barby wraz z kędzierzawym Hopem, włożyli Donovana do kamiennej wanny. Z początku stawiał opory, po czym nagle przestał.
– Co...? – jęknął Maurice, przyglądając się nagłej zmianie zachowania.
Siedzącemu żołnierzowi woda sięgała do połowy brzucha, a jego głowa leżała na wyżłobionej w kamieniu ramie wanny. Żołnierz przelewał im się w rękach, bełkocząc i rzucając białkami oczu na boki.
– Podali mu jakieś zioła. Może...
Pomruk dzikiej bestii przelał się przez grotę niczym fala, wprawiając ściany i podłogę w wibrację, a ciała zebranych w grocie przybierając o gęsią skórkę.
– Co to?
Po pomruku grotę opętała fala modłów zlewających się w jedno niczym chaotyczny taniec dzikiego ludu na jednej z topionych wysp. Mieszanina pisków, jęków, mamrotania i nagły wrzask, niby zgrzyt miecza przeciągniętego przez skałę. Aż zasłonili uszy, skuleni w strachu i niepewności.
Tak nagle, jak jaskinię zalała kakofonia dźwięków, tak samo nagle zamilkła niczym przecięte nożem gardło. Zaraz po tym kryształy zgasły, zdmuchnięte przez demoniczny głos.
– Lubisz, kiedy jest ciemno – mruknął Bothan, a chichot Melviny zdawał się krzykiem ekscytacji wśród grobowej ciszy. Morgana zaklęła w myślach, a Maurice poruszył się nerwowo, mając się na baczności. Dwójka gołąbków znajdowała się kilka metrów dalej, skryci za wielką skałą, zdawali się nie rozumieć nabierającej powagi sytuacji.
– Ty! – Grotę na nowo rozjaśniły kryształy. Szalone, ciemnoczerwone ogniki, błyskające we wszystkich kierunkach niczym rzucona petarda. – Zadrżyj pod moją potęgą albo zgiń, niech twa dusza opuści twe ciało... – Pomruki na nowo przelały się wśród stalaktytów i ludzi, energia dźwięku zdawały się ich dotykać z delikatnością i stanowczością pierwszego kochanka. Maurice zacisnął usta w wąską linię, poruszając palcami i szykując odpowiedź na atak. – Niech twoje oczy przestaną ślepnąć, twoje uszy kłamać, a twoje usta bluźnić.
Błyski kryształów zamarły niczym rażone energią stado much. Skupiły całą swoją uwagę na wannie i nieruchomej postaci żołnierza. A on, mokry i zdezorientowany patrzył ponad siebie, na sufit, na ogromne cielska cieni o kształtach nieludzkich i upiornych. Poruszały się leniwie z gracją ptaków, a ich pomruki nabrały na sile, jakby uzyskały kolejne oddechy, echo nawoływań w nieznanym im języku pulsowały siłą, wprawiając wszystko w drżenie.
– Jam wasz prawdziwy bóg! Padnijcie przede mną na kolana, albo wasze oczy zapłoną od boskiego widoku, uszy zaleje krew mojej mądrości i sami odgryziecie swoje języki, nie ufając mojej potędze!
Gang ukorzył się przed głosem i cieniami. Śmiertelni bogowie skryci za głazami drżeli z niepewności. Czy aby odrzuceni wieki temu bogowie wrócili? Czy była to jedynie sztuczka? Śmiertelnie przerażająca sztuczka.
– Klęknijcie przede mną!
– Nikt nie będzie przed tobą klęczał! – We wrotach stanęła grupka magów. Mieli różnokolorowe szarfy i fioletowe żołnierskie płaszcze. Stojący na ich czele mężczyzna miał gładko ogoloną przystojną twarz i błysk w jasnych oczach.
– Co to za zlot? – mruknęła Morgana.
Maurice milczał.
– Klęknijcie przed swoim bogiem! – Ściany zadrżały i posypał się gruz, jakby olbrzym uderzył o niego pięściami.
– Słyszeliście boga?! Na kolana! – Członek Bend Knife Gang powstał i poparł stwora z ciemności, będąc gotów zmusić ostrzem swojego noża do uległości.
– Zamilcz, robaku!
– Panie... – słowa ugrzęzły w gardle osiłka, a ciemna masa cieni przyszpiliła go do ziemi, miażdżąc mu nos, o czym świadczyła płynąca wśród kamiennych płyt krew i jego ciche jęki, które idealnie współgrały z zawodzeniem ciemności.
– Klęknijcie!
– Ty cieniu klęknij przed potęgą narodu czarodziei! To my jesteśmy bogami, to my rządzimy i będziemy trwać na ziemi, kiedy ty stanowisz jedynie... – Mag złapał się za gardło, urywając swoją obelgę. Jego twarz przybrała grymas wielkiego cierpienia.
– Hob! – Doskoczyła do niego niska, pulchna kobietka o kręconych, płowych włosach. Szarfa na ramieniu świadczyła o tej samej specjalizacji, co Morgany. Mikstury, wzmacnianie magią broni, maści i wszystkiego, co się tylko dało. – Hob, kochany! – Złapała jego twarz w dłonie, a on błagał oczami, niemymi ustami i całym sobą. Błagał o oddech.
– Zostaw go! – Mag z niebieską szarfą na ramieniu – żołnierz telekinezy wybiegł przed szereg i wystawił swoją malutką dłoń przed siebie. – Zostaw go! – wrzasnął po raz kolejny, napinając w złości i strachu pulchną twarz.
– Klęknijcie!
Grota zawrzała od wibrującej wśród ścian energii, od szaleńczo pędzących światłach kryształów, od ponownie zalewających przestrzeń szeptów i jęków. Wdzierały się do uszu, do świadomości, pod skórę. Zdawały się wpełzać do myśli, siejąc w nich zamęt.
– Pojmijcie swoją niższością, robaki!
Mag telekinezy także złapał się za gardło, dusząc się i krzywiąc. A po nim jego kompani. Blask kryształów migotał czerwienią na ich wykrzywionych w cierpieniu tortury twarzach, na walce ich kończyn drżących w drgawkach nadchodzącej śmierci.
– Maurice, w coś ty mnie wplątał? – jęknęła Morgana, czując zimne poty na ciele.
Jęki konających dołączyły do modłów groty, z początku będąc oddzielną kakofonią, ale po chwili spotkały się, zlewając się w jedno. Wtedy głosy nabrały na sile, jakby właśnie dążyły do epicentrum arii, jakby zaraz miały szczytować, uderzając swoją mocą w sufit i ściany, aż posypał się gruz, aż z ciemności zaczęły spływać pająki, uciekając od mrocznych drżeń.
Maurice zmrużył swoje małe, ciemne oczka. Nie potrafił opanować strachu, choć uważał go za wiernego przyjaciela w swojej podróży. Żył w obawie przed przekroczeniem granicy magii, w obawie przed skrzywdzeniem kogoś bliskiego w szaleństwie, w obawie przed zniszczeniem siebie samego. A jednak spotkanie ciemności, która określała się jako prawdziwy bóg, stanowczo zakleszczyła pazury trwogi na jego młodym sercu. Niby pogodzony ze śmiercią, a jednak zaczął się lękać.
Co, jeśli...?
Dusze jęczały, boski głos gromił przestrzeń swoją potęgą, a oni drżeli od tego, lękali się wychylić ze swoich kryjówek.
– Żadne stosy złotych monet nie są tego warte.
– Morgano. Nie dostaniesz złamanego szreblina, jeśli nie dowiemy się prawdy. – Jego głos drżał, tak samo jak i ciało. Wydawało się zbyt kruche naprzeciw ciemnej mocy.
Odgłosy modłów zmieszane z garłowymi jękami duszonych pobratymców, zbierały swoje żniwa w postaci strachu zaciskającego się na sercu, które nie powinno się lękać, uspokajane umysłem.
Bogowie nie istnieją, życie po śmierci nie istnieje, nie mamy duszy. A jednak kyanitowy truchlał od kakofonii pomruków i oddechu śmierci na swoim karku.
Co jeśli...?
– Bothan! – wrzasnął w momencie poderwania się z ziemi. Wpadli na schodki we dwoje, niczym zgrana para w tańcu i wystawili przed siebie dłonie, a ich oczy skierowały się w górę, w plątaninę spływających z sufitu cieni. Energia skumulowana w palcach czarodziei lśniła nieśmiało w porównaniu do bijącej od ciemności grozy. Stali dumni i hardzi, a jednak nędzni i ludzcy. Bogowie, jednak śmiertelni. – Pokaż się!
– Wy... – Magowie przy wrotach padli nieruchomo na skalne podłoże, a jaskinia na nowo wydawała się wziąć oddech, niczym płuca olbrzyma. Zew przesunął się wzdłuż groty, z sufitu posypał się gruz i pył, a kryształy zwolniły dziką pogoń czerwieni za nieznanym.
– Skoro jesteś bogiem, to nie lękaj się nas! – rzucał oczami na boki, w poszukiwaniu ludzkiego kształtu, a nie pokracznych i potwornych cieni. – My, robaki, śmiertelni bogowie, jesteśmy żartem naprzeciw twojej mocy, więc nie lękaj się nas! Pokaż się nam! Pokaż swoją potęgę! No chodź!
Światła kryształów znieruchomiały na komendę niskich jęków i leniwie zaczęły przesuwać się na lewo, na półkę skalną wystającą ze ściany niczym wbity miecz. Macki wyginające się pod silnym wiatrem niczym porwane żagle zaczęły odkrywać blade ciało. Mężczyzna z początku rozmazany i potężny, nagle zmalał do ludzkich rozmiarów i nabrał kształtów. Wciąż wysoki, ale smuklejszy i wciąż emanujący potęgą, mimo nici blizn oblepiających jego nagie ciało.
– Śmiertelni bogowie? – wydawało się, że prychnął. – Sami sobie nadaliście to miano, żaden z ludzi dobrowolnie przed wami nie klęknął. Ja jestem prawdziwym bogiem! Zegnijcie przede mną kolana! – Zagrzmiał, a wszystko zaczęło się sypać i mieszać. Od nieustannych jęków i modłów, pomruków i echa, nienawiści i strachu, zaprzeczenia i akceptacji. – Klęknijcie! – zaryczał niczym dzika bestia.
Bothan z Mauricem wypowiadali zaklęcia, machali dłońmi, rzucając w boga wiązkami energii, migoczącymi magią pięściami splecionymi ze złości i, jeśli wierzyć legendom, cząstką samego Stwórcy. Podobno czarodziei stworzono z myśli Stwórcy i każdy z nich posiadał w sobie jego moc. Oczywiście, jeśli wierzyć starym opowieściom, a nie historii spisanej w księgach magów. Historiach o boskości, potężnych, a jednak śmiertelnych bogów narodzonych z czystej magii. Żaden Stwórca ani pogańscy bogowie nie istnieli. Czarodzieje wierzyli w tu i teraz, a życie po śmierci nie miało bytu. A jednak na półce skalnej stał mężczyzna. Potężny i nietykalny. Żadne z zaklęć, czy to rzucane przez maga telekinezy, czy maga umysłu, nie dotarło do niego.
– Ugnę pod wami kolana, mierne stworzenia. – Wzniósł dłonie do góry, a wszelkie kryształy, niczym wierne psy, spojrzały na czarodziei. Oślepiające i wściekłoczerwone niczym usta kurtyzany. – Ugnę, aż usłyszę trzask łamanych kości! Aż wyjęczycie w agonii me imię! Aż zaczniecie błagać o szybszą śmierć!
Echo niosło jego słowa niczym moc rzucanych inkantacji. Ziemia drżała, gruz sypał się, ograniczając widoczność i boleśnie odbijając się od ciał. Kryształy bezlitośnie lśniły, a Maurice wraz z Bothanem skupiali energię, która raz za razem rozpierzchała się, wprawiając ich w poczucie bezsilności. Oślepieni i bezradni niby śmiertelni bogowie naprzeciw fałszywego boga, bo tak go nazywali. Choć ta myśl zaczęła zanikać w ich umysłach, tłamszona strachem i niemocą naprzeciw mężczyzny oplecionego w cienie.
Morgana w skulonej pozycji przemknęła wzdłuż skarpy, osłaniając oczy przed pyłem i gruzem, rozrywającym puste pajęczyny. Nikłe światło trzymanego w dłoni kryształu ukazało szlak symboli pod jej nogami, w powietrzu wciąż unosił się specyficzny zapach farby. Inskrypcje wydawały się jej stare i dziwnie znajome.
Niemal przewracając się, dobrnęła do źródełka.
– Uciekajmy stąd. – Wyciągnęła dłoń w kierunku Donovana. On spojrzał na nią oczami widzącymi, a jednak oślepionymi boskością postaci obleczonej w cienie.
– Teraz wierzysz?
– Wierzę w potęgę magii mojego narodu, nie w tajemniczych wariatów w cieniu.
– To, co niewidoczne, cięższe dla rozumu, ale słodsze dla duszy, gdy przyjdzie chwila zrozumienia.
– Chcesz zginąć?
– Nie zginę, bóg karze niedowiarków, więc nie lękam się go. – Oparł głowę o wezgłowie kamiennej wanny, kontynuując bełkot. – Złożę mu pokłon, który winni mu jesteśmy od stuleci wyrzekania się jego i jemu podobnych.
– On chce twojego życia złożonego w ofierze, głupcze!
Osiłkowie drżeli w strachu, nawet nie próbując ich powstrzymać. Leżeli na ziemi w swoich skórzanych płaszczach opiętych na górach mięśni, bezsilnych naprzeciw potędze boga. Jeden z nich przyciskał dłoń do złamanego nosa. Krew i łzy wyznaczyły linię na jego wykrzywionej w przerażeniu twarzy.
– Nie lękam się śmierci... – Ostatnie słowo porwała aria echa, niosąc przez grotę ze zgrozą i obietnicą.
– To zostań i zgiń.
– Jednak to jeszcze nie mój czas. Muszę iść na wschód i jeszcze dalej. – Smutek w jego spojrzeniu zaprzeczał jego uśmiechowi.
– Nie bredź, tylko się zdecyduj! – Ponownie podała mu dłoń, wtedy on wystawił swoje skrępowane. Przecięła więzy i pociągnęła go do góry, ale on z pluskiem wpadł do wody.
– Poczekaj – wyjęła z kieszeni kawałek chleba, zmięła go w dłoni, mamrocząc zaklęcie i wpuszczając do niego niewielką ilość mocy. – Zjedz to.
Skrzywił się na widok urwanego skrawka chleba.
– Bierz.
Wziął do ust i niewiele gryząc, gdyż nieprzyjemnie chrzęściło w zębach, z grymasem obrzydzenia przełknął w pośpiechu stworzoną papkę wzmacniającą.
– Chodźmy. – Pomogła mu się podnieść. Tym razem powstał i pewniej postawił pierwsze kroki.
– Gdzie mój płaszcz?
– Kupisz sobie drugi.
Bez słowa zrobił kilka kroków w bok. W ciemności niemal nic nie widział. Wszelkie kryształy niczym krwiste oczy chochlików skupiły się na samobójczej dwójce magów. Starali się powalić postać w cieniach, jednak ich magia pierzchła pod naporem mocy o wiele potężniejszej niż śmiertelnych bogów. Gdzie podziała się ich potęga i boskość?
Płaszcz leżał zaraz obok wanny, tuż przy składających pokłon osiłkach. Donovan złapał za materiał.
– Nie zapomnij o pudernicy! – syknęła Morgana i pociągnęła go za sobą, aby czym prędzej czmychnąć z jaskini. Mamrotania z ciemności wibrowały o wiele silniej, a blask kryształów zacząć mrugać, drżeć, może nawet powarkiwać niczym dzikie zwierzę.
Morganie wydawało się, że z kakofonii głosów wyłoniła kilka znanych słów. Umarli mówili zza światów? Błagali o wybaczenie i łaskę? Zadrżała na samą myśl o armii nieżywych stojących wśród nieskłębionej ciemności. Armia wyjąca arietę dla bezlitosnego boga, który bez skinienia palca czy wypowiedzenia zaklęcia potrafił odebrać oddech grupce magów, po czym powalić ich bez tchu.
Morgana przystanęła, wpatrując się w ledwo widoczny ślad niewidzialnej Melviny. Parła do przodu, aby dostać się do boga. Irytująca, ale i odważna. Nie pragnęła uratować własną skórę, mogła uciec, jak oni, jednak ta uparcie kontynuował samobójczą misję.
– Marne stworzenie!
Mężczyznę w cieniach nie można było oszukać. Zerwał niewidzialne zaklęcie z Melviny w tym samym czasie odrzucając ją do tyłu. Prędkość, z którą poleciała na skały, mogła ją zabić.
Bothan machnął ręką, powstrzymując lot swojej towarzyszki. Ta wrzasnęła z bólu, kiedy to dwie mocy spotkały się ze sobą. Jedna pchała ją na skalne sklepienie, druga starała się ją uratować.
Melvina wygięła się pod dziwnym kątem, a krew spłynęła z jej ust.
– Puść ją! – rozkaz Maurice zlał się w jedno z agonalnym krzykiem czarodziejki. Bothan uczynił to, w tym samym czasie rzucając ogromnym kamieniem w kierunku plątaniny cieni wokół bladego ciała.
– Przebije ci odbyt stalagmitem! – Strużka potu spłynęła po owalnej twarzy maga, wsiąkając w już i tak mokrą koszulę. Płaszcz stał się niezwykle ciężki, jakby ktoś wrzucił mu do kieszeni garście kamieni.
Mag telekinezy operował dwoma dłońmi. Jedną zatrzymał lot czarodziejki tuż przed uderzeniem, aby zneutralizować lot, w tym samym czasie, gdy usłyszał głośny huk i jęk dziewczyny, w ruch poleciały odłamane nawisy. Cienie oplatające boga poruszyły się niczym żmije, wybijając pociski z toru. Stalagmity wbijały się w ścianę, a pył i kurz sypał się na ziemię niczym śnieg. Głosy zadrżały, ucichły, po czym nagle wrzasnęły jednym chórem. Agonalne pojękiwania i zrozpaczone krzyki.
Bóg spojrzał w górę i z sufitu polał się strumień wody. Z pluskiem zaczął rozbijać się o puste źródełko. Donovan z Morganą wymknęli się z jaskini pod osłoną ciemności i wrzasków.
Bóg warknął i machnął ręką, a jeden z osiłków wpadł do źródełka. Jego skóra w zetknięciu z wodą zaczęła bulgotać niczym gotowana potrawka. W czerwonym świetle ciecz wydawała się nabrać fioletowego odcienia, mieniącego się żółcią i syczącego niczym stado żmij. Osiłek wrzeszczał głośno i krótko, tak samo, jak dochodził. Jego koszula stopiła się ze skórą, a spływająca z sufitu woda wypaliła w jego czaszce dziury, wpływając do mózgu niczym do czarki.
Bóg skierował spojrzenie na Bothana. Ten wciąż próbował zranić go pociskami z głazów i kamiennych ostrzy ze stalaktytów i stalagmitów. Czarne macki bez trudu chroniły nagie ciało, z łatwością odbijając magiczne ataki, a dziwna aura chroniła go przed kyanitowym magiem i jego sztuczkami.
Kiedy to cienie wyginały się w obronie swego pan, on stał niewzruszony i nieruchomy. Nie wypowiedział żadnego zaklęcia, nie wykonał żadnego gest.
Stary i zapomniany bóg powrócił?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top