Rozdział XX
Cały teren dziedzińca sprawiał wrażenie jeszcze bardziej piaszczystego niż do tej pory. Wąska ścieżka z kamieni, prowadząca od bramy wejściowej do wejścia głównego pałacu, była prawie niewidoczna przez warstwy naniesionego na nią pyłu. Palmy, niegdyś dumnie zdobiące ten teren, okazały się być w makabrycznym stanie: liści na drzewach nie było wcale, gałęzie zwisały żałośnie, w większości połamane, a jedna z nich była wyrwana z korzeniami i przewrócona, zajmując wręcz połowę dziedzińca. Westchnąłem cicho, wiedząc, że minie sporo czasu, zanim kolejne zostaną zasadzone i wyrosną na tyle wysokie, aby rzucać cień na osoby tędy się przechadzające.
Poszedłem na środek dziedzińca, omijając nie tylko palmy, ale także przywiane skądś śmieci, rzeczy, których wcześniej nie widziałem na oczy — prawdopodobnie jakieś marne wyroby rzemieślnicze ludzi z wiosek. Rozejrzałem się; budynki, sprawujące funkcję mieszkań służby, nie nadawały się do zamieszkania, dachy zostały pozrywane, a kilka domów wyglądało, jakby w każdej chwili mogły się rozpaść; jedynie wille kapłanów i innych ważnych na moim dworze osób prezentowały się w miarę przyzwoicie, jednak również nosiły ślady burzy piaskowej. Na widok willi Taehyunga coś ścisnęło mnie w sercu; mógłbym się tego wypierać, ale w tym momencie potrzebowałem go najbardziej z całej służby i, mimo że Jongho sprawował się na swoim stanowisku doskonale, wykazał się lojalnością, nigdy nie zastąpi mi Kima.
Gdzie on w ogóle był? Mało czasu poświęciłem w ostatnich dniach na myślenie o Taehyungu, jednak nie oznaczało to, że nie liczyłem na jego powrót w czasie mojej nieobecności. Sądziłem, że poszedł po rozum do głowy i wróci gotowy, aby odbudować naszą przyjaźń oraz dyplomatyczne relacje, bynajmniej tak się nie stało. Był pierwszą osobą, której utrata odrobinę mnie zabolała, mimo to postanowiłem dać mu szansę, jeśli tylko zechce, bo to oznaczało, że gdzieś w głębi duszy naprawdę mi na nim zależy, tak, jak na obecności Yoongiego.
Powoli ruszyłem wzdłuż budynków, skupiając teraz swoje myśli właśnie na Minie. Zmrużyłem delikatnie oczy przez rażące promienie słoneczne, gdy spojrzałem w niebo, słysząc kwilące ptaki. Dwa przeleciały niedużo nad moją głową, zatoczyły koło i odfrunęły.
Przez to wszystko prawie zapomniałem o istnieniu innych gatunków.
Może przydałby mi się jakiś zwierzak, którego mógłbym udomowić i rozpieścić, zdecydowanie byłoby z nim mniej problemów niż z człowiekiem, chyba że tym zwierzęciem okazałby się Yoongi, zmieniony na moją prośbę w kota, w końcu już kiedyś przybrał taką postać i prezentował się bardziej potulnie niż teraz, lecz znałem go na tyle, by wiedzieć, że przez większość czasu uprzykrzałby mi życie.
To chyba był jego sposób na okazywanie miłości.
Chciałem, aby był obok mnie, jednak z drugiej strony, nie chciałem wyjść na takiego, który ani chwili nie potrafi spędzić bez ukochanego, ponieważ było to do mnie niepodobne. Powinienem czerpać radość z jego oddania, miłości i żądać, by był bezustannie obok. Zdawałem sobie sprawę, że pojawiłby się, kiedy zechce lub kiedy ja go kilkukrotnie zawołam, jednak tym razem coś podpowiadało mi, że mój bóg musi pobyć w samotności i ułożyć swoje myśli, zapewne miało to związek z jego ostatnio słabym humorem i dystansowaniem się, odkąd poszliśmy do łoża. Nie miałem powodu do myślenia, że przestał mnie kochać czy był niezadowolony, lecz nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że w jakiś sposób ma to związek ze mną. Yoongi wspominał o niezbyt dobrej atmosferze wśród bogów, oby nie chodziło o sprawy Egiptu — nie chciałem, żeby w żadnym wypadku Min wyszedł na tego złego, a Horus, jako wyżej postawiony w hierarchii, miałby swoje winy odpuszczone.
— Wasza Wysokość, to nie jest dobry pomysł! — Ostrzeżenie Jongho uświadomiło mi, że mimowolnie skierowałem swoje kroki w stronę królewskiego ogrodu. Zamiast się zatrzymać, przyspieszyłem tempo, wchodząc między dwie zewnętrzne części pałacu, za którymi znajdował otwarty przedsionek, z niego można było wejść do pałacu i przejść kilkadziesiąt kroków przez korytarz, który już bezpośrednio wychodził na ogród.
Królewski ogród od dawna był dla mnie niezmiernie ważny; tutaj uciekałem, odcinałem się od zgiełku panującego w pałacu, od głupich spojrzeń i władzy, którą tak kochałem. Spędziłem mnóstwo czasu na spacerach, jedzeniu winogron, przesiadywaniu w altanie czy pod cieniem palmy daktylowej. Ogród był moją ostoją, w której nikt mi nie przeszkadzał.
Było to również miejsce, gdzie wszystko się zaczęło. To tutaj podsłuchałem rozmowę kapłanów, tutaj zrodził mi się w głowie plan wykorzystania boga do zapełnienia mi wolnego, przepełnionego nudą czasu. Ten teren stał się moją nadzieją na lepsze jutro. Dzięki niemu zacząłem kochać.
Mimo że zazwyczaj była to moja samotnia, najlepiej wspominałem chwile, które spędziłem tutaj z Yoongim. Każdy z tych razów wydawał mi się magiczny, jakbyśmy byli we własnym świecie, w którym nie istnieje nikt poza nami.
Teraz nie patrzyłem na ogród, a na istne zgliszcza piękna.
Ze wszystkich alejek widoczna była jedynie ta, która skręcała w stronę okna mojej sypialni. Drzewka owocowe, wcześniej zasadzone w równych rzędach, po prostu zniknęły; nie było po nich nawet pni, co mogło wskazywać, że ta piaskowa burza zdecydowanie nie była przypadkowym wytworem pogody. Horus musiał doskonale zdawać sobie sprawę, jak bardzo cenię to miejsce, dlatego w nie uderzył najbardziej.
W stronę winorośli nawet nie zerknąłem; chciałem darować sobie widok najpewniej złamanej drabinki do podtrzymywania liści i żałośnie wyglądających gałązek, ledwo zipiących, zamiast tego utkwiłem wzrok w miejscu wcześniejszej altany, mając teraz przed oczami kilka wystających badyli ułożonych w okrąg. Westchnąłem cicho i poszedłem w tamtą stronę, po czym kucnąłem i dotknąłem patyka, przypominając sobie, że kiedy ostatni raz siedziałem w jeszcze całej altanie, Yoongi podarował mi pierścionek, znajdujący się bezustannie od tamtej chwili na moim palcu.
Promienie słońca nienaturalnie padły na piasek tuż przy moich stopach. Zmarszczyłem lekko brwi, a kiedy poczułem mrowiące ciepło na serdecznym palcu, wstałem i zwróciłem się ku oknu mojej sypialni. Zza grubej zasłony wyglądał Min, z troskliwym wyrazem twarzy. Pomachał mi, a ja oddałem gest, ciesząc się, że nie był na mnie zły za ten drobny wybuch przed moim wyjściem.
— Panie!
Przewróciłem oczami, zmuszony oderwać spojrzenie od mojego boga i przenieść je na starszego sługę, który przydreptał tu za mną.
— Jest w porządku — uspokoiłem go, nawet nie kłamiąc. Czułem neutralność w stosunku do tego, co zastałem, chociaż wiedziałem, że ten stan nie potrwa długo. — To tylko ogród — powiedziałem pewnym tonem, mimo że wewnątrz mnie wszystko krzyczało: „To aż MÓJ ogród!".
— Oh! Rozumiem. — Uśmiech Jongho odjął mu kilka lat. Uznałem, że za młodu musiał mieć w sobie pewien urok. — Cieszę się, że Wasza Wysokość nie wziął tego zbyt do siebie. Za wiele ma na głowie zmartwień, żeby jeszcze przejmować się ogrodem.
— W każdej chwili możemy zasadzić nowe rośliny.
— Z moją boską mocą mogę ci w jedną noc odbudować to, co tutaj było.
Wzdrygnąłem się, czując nagle dłonie oplatające moją talię i ciężar znajomego podróbka na ramieniu. Nie spodziewałem się, że właśnie teraz Min zmaterializuje się przy mnie.
— Jongho, czy jacyś wartownicy zostali w pałacu? — zwróciłem się do sługi, kładąc swoje dłonie na te Yoongiego.
— Tak, Wasza Wysokość. Kilku, pilnują cel.
— W porządku. Proszę, idź i powiedz im, aby zaprowadzili Hyejin do sali tronowej, za chwilę tam się pojawię — powiedziałem, a kiedy upewniłem się, że prośba dotarła do mężczyzny, poczekałem, aż zniknął w korytarzu, a następnie odwróciłem się przodem do Yoongiego.
— Mogliśmy nie uciekać — szepnąłem, patrząc na jego policzki, nie chcąc spoglądać mu w oczy. — Może wszystko wyglądałoby tutaj inaczej.
— Może byś nie przeżył — powiedział Min, ściskając moją talię. — Nasze pozostanie tu nie zmniejszyłoby skali zniszczeń, Jimin — dodał nieco chłodniej.
Odsunąłem się od niego na wyciągnięcie ręki, aby nie być tak blisko, jednak aby jednocześnie nie uniemożliwić mu obejmowanie mnie.
— Jesteś zły, Yoon? Nie widzę potrzeby zwracania się do mnie takim tonem.
Jego ręce puściły mnie, a ciepło bijącego od jego obecności gdzieś wyparowało. Przez ułamek sekundy poczułem się, jakbyśmy byli dla siebie obcy.
— Chyba nie zdajesz sobie sprawy, jako bardzo wymagające jest podtrzymywanie z tobą relacji. Przykro mi to mówić, skarbie, i uwierz mi, te słowa bolą mnie o wiele bardziej niż ciebie, lecz nic dobrego sobą nie reprezentujesz. Nie potrzebuję mieć obok siebie dobroczyńcy, troskliwego, kochanego władcy czy kogoś fizycznie pięknego. Pokochałem ciebie, tak po prostu, nic na to nie poradzę, jednak ty możesz coś poradzić na swoje zachowanie wobec mnie. — Złapał mnie za podróbek, tym samym zmuszając, bym patrzył mu w oczy. — Wiesz, że potrafiłbym ci dopiec, jeśli tylko tego bym chciał. To ja z naszej dwójki mam prawdziwą władzę, Jiminie, podkreślałem to wielokrotnie. Mam najzwyczajniej w świecie dość twoich humorów i próżnych tekstów, tego myślenia, że jesteś jedyny i najważniejszy. Jesteśmy w związku — oznajmił, jakbym nie rozumiał, co oznaczają te słowa. — Obaj powinniśmy być dla siebie tak samo ważni.
Pokręciłem głową, zszokowany tym wszystkim, co padło z jego ust. Jak on mógł tak mnie obrażać? Osoba, która twierdziła, że mnie kocha, równocześnie próbowała mi wmówić, że nie mam żadnej wartości? To było podłe.
— Skoro mnie kochasz, to właśnie powinienem być dla ciebie jedyny i najważniejszy, więc co masz za problem? — Podniosłem głos, żeby choć częściowo poczuć się bardziej władczo.
— Problemem jest to — odparł Yoongi sucho — że ty jesteś dla mnie najważniejszy i robię wszystko, aby cię chronić, natomiast dla ciebie nie liczę się ja, tylko ty sam.
— Jak możesz tak mówić?! — krzyknąłem z bezsilności. Mógłbym zaprzeczać, lecz doskonale wiedziałem, że taka była prawda. Swoim zachowaniem nie udowadniałem, że stawiam Yoongiego na pierwszym miejscu, chociaż moje najgłębiej skrywane myśli nie pozostawiały co do tego wątpliwości. — Pozwoliłem ci spać na moim łożu, kąpaliśmy się razem, a nawet ci się oddałem! Czy to o niczym nie świadczy?!
— Czasami to za mało — stwierdził spokojnie. — Proszę, abyś przemyślał moje słowa. — Musnął ustami mój policzek. — Później musimy odbyć jeszcze jedną ważną rozmowę, dlatego proponuję, abyśmy teraz ochłonęli po kłótni odseparowani od siebie.
— Zraniłeś mnie tak, że nie mam już więcej ochoty z tobą rozmawiać. — Naburmuszyłem się. Byłem gorszy niż małe dziecko, powiedziałem te słowa jedynie dlatego, by wywołać w nim poczucie winy. Udało mi się go chyba urazić, bo przez jego twarz przemknął grymas, a coś w kocim spojrzeniu błysnęło smutno.
— Nie masz wyboru. Będę czekał w sypialni.
— Czekaj gdzie chcesz, mam to gdzieś — warknąłem. — Zejdź mi z oczu. — Machnąłem na niego ręką i odwróciłem się w stronę korytarza, mając zamiar odejść do sali tronowej.
— Kocham cię, skarbie — powiedział Yoongi i pstryknął, pewnie znikając, aby pojawić się w moim pokoju.
Westchnąłem cicho i wyszedłem z ogrodu, nie chcąc na razie skupiać na nim swoich myśli. Zamiast tego krążyły one wokół Mina, raz po raz odtwarzając naszą sprzeczkę sprzed chwili.
Nie czułem się najlepiej z tym, co o mnie powiedział. Było mi najzwyczajniej przykro i uważałem, że przesadził, ponieważ, jeśli już nie mógł się powstrzymać przed rzuceniem we mnie tych słów, mógł je obrócić w żart lub rzec to w łagodniejszy sposób. Jego wypowiedź dźgnęła mnie w najgłębszy zakamarek duszy i nic przez długi czas nie będzie potrafiło zakleić tej małej ranki, nawet jego przeprosiny.
Raptem w ciągu kilku minutach znalazłem się w sali tronowej, gdzie czekali już na mnie Jongho, Hyejin i jeden z wartowników. Sługa od razu odsunął się na bok i pokłonił mi się nisko, wartownik jedynie skinął głową, a Hyejin, którą mocno trzymał za ramię, nie okazała żadnej postawy szacunku wobec mnie.
— Ahn Hyejin — odezwałem się od razu, idąc w stronę podestu, na którym ustałem i zwróciłem się w jej stronę. — Za zniewagę wobec władcy czeka cię śmierć, bez żadnego procesu. Zostaniesz stracona jeszcze dzisiaj przed zmrokiem, jednak teraz masz czas, aby wytłumaczyć motywy swojego postępowania. Pamiętaj, że żadne słowa już ci nie pomogą, ale zdecydowanie mogą cię jeszcze bardziej pogrążyć. — Oparłem dłoń o podłokietnik tronu, spoglądając na kobietę. Tym razem włosy miała rozpuszczone, jej wcześniejsza fryzura już dawno musiała się popsuć. Z niezadowoleniem stwierdziłem też, że ma inną, czystą szatę — ktoś musiał zachować pozory władcy dbającego nawet o więźniów i podał jej świeżą tunikę. Musiałem później zapytać Jongho lub wartowników, kto to zrobił.
— Nic ci nie powiem. — Roześmiała się i szarpnęła swoim ciałem, lecz cichy jęk bólu wyrwał jej się z ust, kiedy trzymający ją mężczyzna wzmocnił uścisk.
— Zostawcie nas samych — poprosiłem, widząc, że nie wyciągnę z niej nic w taki sposób. Może jeśli dam jej odrobinę swobody, to przeprosi i zapewni, że gdyby tylko dostała szansę na dalsze życie, już nigdy nie zorganizowałaby podobnego procesu. Miałem tylko nadzieję, że w razie wykazania niesubordynacji, jeśli nie będę potrafił sobie z nią poradzić, Yoongi odpowie na moje wołanie o pomoc, mimo naszej wcześniejszej kłótni.
— Ale Wasza Wysokość... — zaczął wartownik.
— Zostawcie nas — powtórzyłem bardziej dosadnie. Jongho bez protestu wyszedł, chwilę później z oczu zniknął mi także młodszy mężczyzna, wcześniej puszczając Hyejin, która boleśnie upadła na kolana, lecz żaden z nas się tym nie przejął. — Wstań — warknąłem.
Kobieta podniosła się i ku mojej uciesze, nie próbowała ani uciekać, ani mnie atakować. Spojrzała mi hardo w oczy i powtórzyła, że nie piśnie ani słowa.
— Po prostu nie podobają mi się rządy Jego Beznadziejności — dodała.
Z wściekłości zachłysnąłem się powietrzem i zacisnąłem dłonie w pięści, aż pobielały mi kostki.
— Jak śmiesz?! — krzyknąłem. W ostatnich czasach stało się to chyba moim ulubionym pytaniem. — To zniewaga majestatu! Czy masz w sobie jakąkolwiek pokorę?! Nie, bo jesteś tylko marną, wiejską poddaną!
Mimo mojego podniesionego głosu Hyejin nie wydawała się przerażona, a wręcz przeciwnie — była rozbawiona, jakby skrywała wielką tajemnicę, o której tylko ja nie wiem.
— Już go rozumiem — mruknęła sama do siebie, kiwając przy tym głową.
— Kogo? — zapytałem ostro, robiąc kilka kroków w jej stronę. — Jakiego „go"? — Myśl, że mogła mieć, nie dajcie bogowie, podobny układ z Horusem jak ja z Yoongim, przyprawiła mnie o uścisk w żołądku.
— Właściwie, co mi szkodzi zdradzić wszystko Waszej Wysokości? — Wzruszyła ramionami, znów mówiąc do siebie. Jej zachowanie dawało mi powody do myślenia, że ta kobieta nie należy do zrównoważonych osób. — Niech Jego Beznadziejność usiądzie lepiej na tym tronie, bo zaraz padnie.
— Nie, dziękuję — odrzuciłem jej sugestię chłodnym tonem. — Postoję. — Nie dodawałem już nic więcej, nie chcąc jej zniechęcać do wyjaśnień.
— Planowaliśmy protesty i z tego co wiem, nie jako jedyni, więc prędzej czy później dotarłby do ciebie tłum ludzi.
— Do rzeczy — ponagliłem ją, już nawet nie zwracając jej uwagi na to, że powinna zwracać się do mnie należytym tytułem.
— Pewnego dnia przyszedł do nas mężczyzna, po sposobie jego poruszania się, wypowiedzi, a także po wyglądzie, zrozumieliśmy, że musi być to osoba, która na co dzień przebywała w pałacu. — Przeczesała swoje długie włosy, po czym nakręciła jeden kosmyk na palec, jawnie mnie lekceważąc. — Podarował nam całą sakiewkę królewskich skarbów, w zamian za jak najszybsze zorganizowanie protestu.
Miałem na dworze zdrajcę?
Zmarszczyłem brwi, zaczynając analizować w głowie zachowania wszystkich bliskich sług. Moje pierwsze podejrzenia padły na Jongho, ale szybko zostały odrzucone; wątpiłem, aby starzec był w stanie przejść taki kawał drogi, poza tym wielokrotnie wykazywał się lojalnością — nie było powodu, abym mu nie ufał.
Inni raczej także nie wychylali się poza dziedziniec, chyba że pod moją nieobecnością, jednak było to już po proteście. Nikt więcej po prostu nie mógł tego zrobić. Kobieta kłamała.
Jednak zapomniałem o jednej, ważnej osobie, którą wcześniej bezustannie miałem obok, ale to nie było możliwe... Po prostu nie mogło być.
Hyejin była najwyraźniej zadowolona z mojego zdezorientowania, lecz postanowiła mnie uświadomić, z podłym uśmieszkiem mówiąc:
— To był Kim Taehyung.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top