#1 - Pierwsze spotkanie

Wróciłam do domu. Dzisiejszy dzień w szkole był okropny. Dostałam dwie jedynki. Zegar wskazywał 16:02. Moi rodzice wracają za dwie godziny, więc Postanowiłam pójść na spacer chociaż było już ciemno.

Doszłam do wniosku że wejdę w moją ulubioną uliczkę. Zawsze było w niej cicho, idealne miejsce do rozmyślań. Cisza, rozgwieżdżone niebo, latarnie uliczne. Czego chcieć więcej? Nagle usłyszałam płacz. Tak mi się przynajmniej zdawało. Postanowiłam iść za źródłem dźwięku. Zajrzałam w ślepą uliczkę skąd dochodził dźwięk. Zakryłam usta ręką żeby nie krzyknąć. Przy ścianie stał chłopiec, wyglądał na ok. 6 lat. Nad nim stał... właściwie nie wiedziałam co to było. Wyglądało jak klaun. Był bardzo wysoki zapewne ponad 2 metry, ubrany był w bluzkę w biało czarne paski, na barkach miał biało-czarne pióra, czarne szerokie spodnie z szelkami. Mimo krzyczącego głosu rozsądku by z tamtąd uciec, postanowiłam podejść bliżej.
Teraz dużo lepiej go widziałam, a szczególnie jego twarz. Była biała, miał czarne włosy, długi spiczasty biało-czarny nos, a jego oczy były całe białe tylko na środku były dwie czarne kropeczki. Jego dłonie nie były jak u normalnego człowieka. Jego palce wyglądały jak szpony. Dopiero teraz zauważyłam że chłopiec był naprawdę mocno poturbowany, aż zrobiło mi się niedobrze.

-Przepraszam! Będę się już słuchał rodziców! Obiecuję! - wyjąkał chłopiec.

- Hehe. Tak... oczywiście. Ale wiesz co? Było o tym pomyśleć wcześniej. Fajnie się bawiliśmy szkoda że musimy się pożegnać. Pa! - wychrypiał potwór po czym wyrwał mu serce.

Nie wytrzymałam, krzyknełam. Klaun odwrócił głowę w moim kierunku. Zauważył mnie...

- A co my tu mamy. - zaczął się do mnie zbliżać

- N-nie zbliżaj się.

- Pobawimy się?

-...

- Nie chcesz mówić? Szkoda...

Zniknął. Zaczełam się oglądać. Wygląda na to że mnie zostawił.

- Jeszcze porozmawiamy.

Usłyszałam głos za mną. Więcej nic nie pamiętam, zemdlałam.

Obudziłam się przywiązana do krzesła. Wokół mnie znajdowały się różne narzędzia. Były całe we krwi tak samo jak krzesło na którym siedziałaś. Żołądek podszedł mi do gardła.

- O, już się obudziłaś? Jestem Laughing Jack, a ty?

- A-Anita - odpowiedziałam.

-Hmm. Anita, ładne Imię... chcesz cukierka?

Wyciągnął do mnie rękę pełną cukierków, były czerwone, fioletowe, żółte i czarne.

Wybrałam czerwonego. Smak miał moco metaliczy, niczym krew. To była krew! Wyplułam cukierka na podłogę.

- Wyplułaś mojego cukierka! To nie było miłe.

- Smakował jak krew! Skąd ty to do cholery miałeś.

- Wszystkie cukierki robię sam.

Zrobiło mi się niedobrze. Czy to oznacza że przed sekundą miałam "kogoś" w ustach? Jack widząc moje zniesmaczenie głośno się zaśmiał.

- Gdybyś widziała teraz swoją minę! Hahahaha!

Wcale nie było mi do śmiechu. W obecnej chwili myślałam jak wydostać się ze szponów tego psychopaty.

- Skoro już jakoś zaczeliśmy, to może wreszcie się pobawimy. - powiedział Jack podchodząc do jednej ze ścian na których wisiały narzędzia do torturowania (tak wywnioskowałam)

- Co masz zamiar zrobić? - zapytałam śmielej, chociaż strasznie się bałam.

- Jeszcze nie wiem, daj pomyśleć.

Postanowiłam wykorzystać czas przez który Jack się zastanawia, na próbę jakiej kolwiek ucieczki. Niestety tu nie było okien, a jedyne światło dawała żarłówka zwisająca z sufitu.

- Cholera - wyszeptałam.

- Mówiłaś coś?

- Nie, nic.

- Muszę na chwilę wyjść, poczekaj tutaj - Jack otworzył drzwi i wyszedł.

To była moja jedyna szansa! Zaczełam się szarpać. Tak! Sukces! Lina rozwiązała się!

*To było za proste* - pomyślałam.

Ale to już nie miało znaczenia. Wybiegłam przez drzwi. Przebiegłam kilka korytarzy mijając kilkanaście drzwi, zapewne do innych pomieszczeń. W końcu udało mi się opuścić budynek. Zatrzymałam się zdyszana, podniosłam głowę i...

- Nie no, to chyba jakieś żarty są!

Znajdowałam się w opuszczonym starym wesołym miasteczku. Czyli jednym z najbardziej przerażających miejsc zaraz po psychiatryku. Słońce chyliło się ku zachodowi, czyli oznaczało to że byłam nieprzytomna praktycznie cały dzień. Nawet nie zdążyłam dobrze zapoznać się z otoczeniem, a mroczny klaun już mnie odnalazł.

- Robisz sobie wycieczki beze mnie? Już nie mówiąc o tym że kazałem ci zostać?

Zaczełam biec na oślep byle dalej od niego.

- Nie znasz tego miejsca. Znajdę cię nawet z zamkniętymi oczami haha.

Biegłam dalej. W końcu zabrakło mi sił i zatrzymałam się przy karuzeli. Czy tak właśnie miał wyglądać mój koniec? Zginę w miejscu gdzie kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu rodzice przychodzili z dziećmi, by te zajeły się sobą przez jakiś czas. Szczerze, już wolałabym ten psychiatryk.

- A nie mówiłem! - klaun siedział sobie jakby nigdy nic na dachu karuzeli, wlepiając wzrok we mnie.

- Ok, wygrałeś.

- Co wygrałem? Misia? Cukierka? Czy może jakieś dziecko z którym mógłbym się "pobawić" - ostatnie słowo bardzo mocno zaakcentował.

- Masz chore poczucie humoru. Poddaje się głąbie, mam dość - westchnełam.

- Oł. Ja bym jednak wolał misia. Ale to też wystarczy. Zabawna jesteś, na razie cię nie zabije, zobaczę co z tego wyjdzie.

- Nie chce być wścibska ale dlaczego tego nie zrobisz? Nie to że bym chciała, tylko pytam się z ciekawości.

- Mam ku temu powód i nie muszę ci o nim mówić. Heh, skoro cię nie zabiłem to może oprowadzę cię po tym miejscu.

- Dobra. - wolałam się mu nie naprzykrzać.

- Jeszcze jedno, jeśli spróbujesz uciec od razu zabiję wszytkie osoby na których ci zależy.

- Nie będziesz miał wyrzutów sumienia?

- Ja nie mam uczuć, ani sumienia. Chodźmy już, nie mam zamiaru siedzieć tutaj w nieskończoność.

Jack pokazywał i opisywał każde miejsce i każdą rzecz którą mijaliśmy. Musiałam przyznać że miejsce w którym (jak się dowiedziałam) mieszkał, było naprawdę dużych rozmiarów. Podobało mi się tu ale fakt faktem nie miałam najmniejszej ochoty spędzać tu czas dopóki ten morderca mnie nie wypuści. Trochę spochmurniałam.

- Coś nie tak? Nie podoba ci się tu? - zapytał.

- Nie, nie to nie tak po prostu... pewnie rodzice się o mnie martwią i wypytują o mnie wszystkich.

- Może jeśli w jakiś sposób mi sobą zaimponujesz to pozwolę ci wrócić do domu.

- Naprawdę?!

- Możliwe, ale wiedz że to nie nastąpi od razu i nadal jesteś zdana na moją łaskę.

- Jezu dziękuję! - przytuliłam odruchowo klauna, który nie był najwyraźniej nie był na to przygotowany bo stanął wyprostowany jak słup. Kiedy ogarnełam co zrobiłam, szybko się od niego odsunełam. - Wybacz, odruch.

- Powiedziałem "może". Spróbuj nie być tak irytująca to może przeżyjesz dłużej. Chodź, powinniśmy wrócić do budynku bo robi się coraz ciemniej.

- Ale, nie będę musiała siedzieć w tym "pokoju tortur"?

- Nie. Proszę, nie zadawaj już więcej pytań.

Wróciliśmy do budynku. Jack jak mówił tak zrobił. Nie zaprowadził mnie do pokoju tortur tylko do innego. Jak na stare opuszczone miasteczko było bardzo ładnie urządzone, były tam dwa fotele, stolik oraz dywanik.

- Usiądź sobie jeśli chcesz. - powiedział.

Usiadłam na fotelu a on na przeciwko mnie. Nagle zaburczało mi w brzuchu. Jack się zaśmiał.

- Jesteś głodna? - zapytał.

- No może trochę.

- Hahaha. Nie może tylko na pewno. Lubisz gofry?

- heh. Już myślałam że zapytasz czy chcę cukierka. Ale tak, lubię gofry.

- W takim razie poczekaj tutaj, ale mówiąc poczekaj mam na myśli zostań, a nie rób sobie wycieczek.

- No dobra, żadnych wycieczek bez ciebie.

- Trzymam cię za słowo. - wyszedł.

Nie miałam co robić więc postanowiłam zatopić się w swoich myślach...

- Anita... Anita!

- Co! Co! Pali się? Wulkan wybuchł?

- Zamyśliłaś się a ja wróciłem. Masz. - L.J podał mi tależ z czekoladowymi goframi oblanymi sosem czekoladowym ( szczęście że nie krwią). Klaun zaczął jeść swoje ale ja wolałaś je dokładnie obejrzeć.

- Nie są zatrute - powiedział.

- Skąd wiedziałeś że właśnie o to chodzi?

- Domyśliłem się.

- Wierzę ci. - odpowiedziałam poczym ugryzłam kawałek przygotowanego jedzenia. Gofry okazały się być bardzo dobre. I co najważniejsze nie był zatrute. Po skończonym posiłku rozsiadłam się wygodnie w fotelu. Jack poszedł w moje ślady.

- Bardzo dobre gofry. Sam robiłeś?

- Tak, dzięki.

- Co robimy?

- Nie wiem, jest już ciemno. Będę musiał iść.

- Gdzie i po co?

Nie odpowiedział. Zamiast tego posłał mi wrogie spojrzenie. Ewidentnie nie lubił zadawania mu wielu pytań, a jedyne co by mu sprawiło radość to moja śmierć, jednak z jakiś powodów nie mógł, lub nie chciał pozbawić mnie życia.

- Gdzie i po co? - ponowiłam pytanie.

- Nie twoja sprawa. Nie bądź taka wścibska. Zresztą nasza umowa nadal obowiązuje.

- Przepraszam, po prostu ciekawiło mnie to.

- Dobrze, a więc niech tak zostanie. Zbyt dużo rzeczy cię ciekawi. - podszedł do drzwi. - Twój pokój jest na przeciwko.

- Jack? - zatrzymałam go.

- Tak?

- Mam pytanie...

- Dobrze tylko szybko. Nie jestem w nastroju na jeszcze więcej pytań.

- Kiedy będę mogła swobodnie poruszać się po tym miejscu?

- Jak będę wiedział że nie uciekniesz. Zresztą chyba wiesz czym by się twoja ucieczka skończyła.

- Tak, oczywiście. To wszystko.
*Ciekawe gdzie idzie. Szkoda że mi nie powiedział. Muszę się tego dowiedzieć...*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top