Coming home

20%

Czerwony ręcznik przewiązany przez szyję siedmiolatka, imitujący pelerynę, powiewa na wietrze pod wpływem stawianych przez niego kroków. Pędzi przez kamienistą ścieżkę, głośno dyszy, a palące uczucie rozchodzi się w jego piersi.

— Peter, zaraz się wywrócisz! — Głos ciotki odbija się echem w jego umyśle, gdy z przejęciem stawia kolejne kroki, w pogoni za kupionym za ostatnie kieszonkowe latawcem.

Latawiec krwiście czerwony, podobnie jak jego peleryna. Ten sam, który wyślizgnął się z jego dłoni i niesiony jesiennym wiatrem, rozpoczął podróż w nieznane.

— Peter! — Trzydziesty krok, trzydziesty pierwszy, trzydziesty drugi. Drobna dłoń wędruje ku górze, palce chwytają biały sznurek, by delikatnym szarpnięciem sprowadzić go na ziemię. Trzydziesty trzeci krok, trzydziesty czwarty, trzydziesty piąty.

Upadek.

Peter Parker potyka się o wystający z ziemi kamień, wymachując rękoma tak, by złapać równowagę, ale nawet to nie wystarcza, by uchronić go przez bolesnym spotkaniem z gruntem.

Kolana i dłonie chłopca wbijają się w ziemię, podobnie jak drobne kamyki w jego odsłoniętą skórę.

Jednak Peter Parker ignoruje przeszywający go ból, patrzy jedynie na sznurek trzymany między swoimi palcami, by później przenieść wzrok ku górze, na uwięziony w jego zasięgu latawiec.

Złapał go, upadł, ale złapał latawiec.

— Peter, mówiłam, że się przewrócisz. — Ciocia May delikatnym gestem odgarnia kosmyki włosów, które opadły na jego twarz i spogląda na niego z przejęciem.

— Mam go! Mam latawiec! Jestem bohaterem!

— To prawda, jesteś małym bohaterem, Peter.

I tego dnia wraca do domu niczym bohater.

40%

— Zostaw go! — Peter Parker występuje przed szereg zgromadzonych na szkolnym dziedzińcu uczniów. Tych samych, którzy lustrują go zdziwionym spojrzeniami, szepcząc między sobą.

Trzynastolatek oddycha głośno, zaciska pięści, podczas gdy brązowe tęczówki jego oczu ciemnieją.

Szkolny osiłek, wyższe o dwie głowy, odwraca się, mierząc go wzburzonym, jak chmury nad miastem, spojrzeniem.

— Mówiłeś coś robaku? — warczy, trzymając dłoń zaciśniętą na kołnierzu innego młodzieńca. Wyraźnego przerażonego, z zaszklonymi oczami i zmęczonymi myślami.

— Zostaw go. — Peter Parker robi krok w przód, a osiłek puszcza swoją ofiarę, gorzko śmiejąc się pod nosem.

Chłopiec doskonale wie, co teraz go czeka.

Nim pierwsze krople deszczu spadają na rozgrzaną ziemię, Peter otrzymuje pierwszy cios. Wycelowany w brzuch, sprawia, że zgina się w pół. Kolejny; nieco dokładniejszy, uderza w szczękę chłopaka, sprawiając, że upada na plecy, donośnie jęcząc.

— Niech to będzie dla ciebie nauczka, bohaterze od siedmiu boleści. — Jego oprawca spluwa w bok i odchodzi. Odchodzą wszyscy, nikt nie pomaga mu wstać, żadna dłoń nie zostaje wyciągnięta w jego stronę.

Tego dnia wraca do domu nie jako bohater, wraca jako zagubiony chłopiec.

70%

Panie Stark? Nie czuję się najlepiej. — Peter Parker patrzy na swoje dłonie, drży gdy niepokój alarmuje w jego umyśle, gdy podpowiada, że coś się zbliża, gdy ciepło rozlewa się wewnątrz jego ciała.

Dwa niepewnie kroki; tyle jest w stanie wykonać, gdy bezsilność przejmuje nad nim kontrolę, gdy traci grunt pod nogami, gdy Tony Stark wypowiada raptem kilka słów, które nie docierają do przerażonego chłopca.

— Nie wiem... nie wiem co się dzieje. — Upada, lecz tym razem zostaje złapany. Jego ciało przechodzą dreszcze, kiedy nerwowo próbuje chwycić Starka, oplatając go chudymi ramionami, nie chcąc go puszczać, nie chcąc...

— Nie chcę odchodzić, nie chcę odchodzić, Panie Stark, proszę. Proszę, nie chcę odchodzić, nie chcę odchodzić — bełkocze łamliwym głosem, próbując ukryć się przed śmiercią w ramionach Starka. Jego drżące dłonie zsuwają się po plecach Tony'ego, a czas nie zwalnia.

Strach rozchodzi się po jego ciele niczym trucizna. Przyśpiesza jego oddech, nie może przełknąć śliny i złapać powierza w płuca, dygocze przeraźliwie, jego oczy pokrywają się szklistą powłoką, a ciało zaczyna opadać w dół i tylko Tony chroni go przed feralnym upadkiem.

Boi się. Boi się śmierci, bólu, tego co czeka go później. Przeźroczyste łzy spływają po jego zabrudzonych policzkach, gdy jego ciało drętwieje, gdy Stark nadal trzyma go w ramionach, rozpaczliwe próbując zatrzymać go tam na zawsze.

Podczas kiedy jego plecy stykają się z ziemią wie jedno; odchodzi. Nie może poruszyć palcami, dłoń nie zaciska się w pięść, a klatka piersiowa unosi się ledwo widocznie.

Przełyka gorzkie łzy, pozwalając ostatnim z nich opaść na jego skórę i po raz ostatni patrzy w zrozpaczone oczy Starka. Tego, z którego śmierć drwi od lat.

— Przepraszam — szepcze niemalże bezgłośnie i próbuje unieść dłoń jeszcze raz, próbuje złapać Tony'ego, próbuje wyswobodzić się z ramion śmierci.

Bohater nie wraca już do domu.

100%

***
OGÓLNIE NIE CZUJĘ, ŻEBY TO BYŁO DOBRE, ALE MUSIAŁAM TO Z SIEBIE WYRZUCIĆ, PRZEPRASZAM.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top