▶6◀

Plan mojej ucieczki opierał się głównie na tym, aby wymknąć się z domu niepostrzeżenie i udać się na lotnisko jak najszybciej. Obojętne mi było, o której jest najbliższy samolot do Polski. I nie ważne, czy miałabym wylądować w stolicy, nad morzem czy na wyżynach. Liczyło się, że zniknę z Nowego Jorku, i choć wszyscy będą mnie szukać, nie odnajdą mnie tak szybko.

Wszystko wydawało się łatwe. Ściągnęłam z szafy swoją walizkę. Drzwi do mojego pokoju były zamknięte na klucz, co inni uznali za znak "Dajcie mi spokój, jestem w żałobie". Wiedząc, że raczej nikt nie będzie mi przeszkadzał, pakowałam ubrania, dokładnie dobierając ciuchy do klimatu panującego w Europie Środkowo-Wschodniej, a ten był bardzo zmienny. Upchnęłam kilka bluz, parę sukienek i całe mnóstwo koszulek oraz wszystkie moje dżinsy. Wahałam się przed spakowaniem eleganckiego czarnego kostiumu. Miałam włożyć go na pogrzeb rodziców, ale to, że postanowiłam go opuścić, wcale nie oznaczało, że może mi się nie przydać. Kto wie, może w Polsce znajdę pracę?

Zdałam sobie sprawę, że całą moją walizkę zajmują ciuchy. Gdy spojrzałam na pary butów, które zamierzałam ze sobą zabrać i inne walające się po biurku przedmioty, bez których nie mogłam wyjechać, wpadłam w lekką panikę. W pośpiechu zaczęłam szukać torby na basen, którą znalazłam na dnie szafy. Moje pierwotne zadowolenie szybko przerodziło się w przerażenie - zapomniałam, że dno torby było podarte. Nie umiałam sama zaszyć dziury, więc rzuciłam ją w kąt i zastanowiłam się, co dalej. Nie miałam więcej walizek ani obszernych toreb, a mój szkolny plecak był stanowczo za mały. Jedynym wyjściem było "pożyczenie" czegoś od rodziców, lecz nie czułam się gotowa, aby wejść do ich garderoby. Byłam pewna, że się rozpłaczę, a nie mogłam sobie na to pozwolić. Lecz musiałam być silna, jeśli chciałam uciec stąd jak najprędzej.

Zmusiłam się do tego, by przemknąć na palcach do sypialni rodziców, gdzie znajdowało się wejście do obszernej garderoby. Miałam nadzieję po prostu wejść, wziąć to, co mi potrzebne, a potem wyjść i nie wracać. Spędziłam tam jednak zdecydowanie zbyt wiele czasu. Wbrew moim założeniom wcale nie poryczałam się jak bóbr, uświadamiając sobie, że już nigdy nie zobaczę mamy ani taty.

Gdy tylko otworzyłam drzwi do garderoby, rzuciły mi się w oczy rzędy wieszaków zapełnionych ubraniami, w których rodzice, o dziwo, nigdy się nie pokazywali. Zawsze ubierali się formalnie, zdarzało się tak, że tata w czasie urlopu chodził po domu w spodniach od garnituru i idealnie wyprasowanej koszuli, a mama nigdy nie rozstawała się z eleganckimi żakietami, raz nawet poszła w takim na plażę. Dlatego zdziwiło mnie, że pośród tych drogich i uroczystych wdzianek znalazłam bawełniane koszulki ze śmiesznymi motywami, luźne spódnice, bluzy sportowe i połyskujące, satynowe sukienki. I choć wiedziałam, że nie powinnam tego robić, bardzo dokładnie przejrzałam ciuchy mamy i wybrałam coś dla siebie.

Wróciłam do pokoju z szeroką torbą podróżną, w której upchnęłam rzeczy należące kiedyś do mamy - koszulkę z logo Nirvany, luźny neonowy top, długą koszulę w kratkę, dwie pary dżinsów z dziurami oraz elegancki, zielony płaszcz z klamerkami. Dopakowałam do tego szpilki, sandały, adidasy i jedną parę trampek oraz kosmetyki i bieliznę. W obszernej bocznej kieszeni spakowałam składaną parasolkę, podręczny słownik angielsko-polski z gramatyką (bardzo przydatny), farby wraz z zestawem pędzli i teczkę ze swoimi pracami oraz czystymi kartkami.

Pewna, że spakowałam już wszystkie ubrania, które starczyłyby mi na jakiś miesiąc, zajęłam się tym, co najważniejsze. Wyjęłam z szuflady paszport i upewniłam się, że jest ważny. Potem za pośrednictwem telefonu zajrzałam na swoje konto bankowe. Od osiemnastych urodzin mogę swobodnie z niego korzystać, a przez te wszystkie lata rodzice wpłacali mi pewne kwoty pieniędzy. Nigdy nawet nie sprawdziłam, ile kasy się tam zgromadziło, dlatego byłam niesamowicie zaskoczona, gdy zobaczyłam kwotę 500,000 $. Przez myśl przebiegło mi pytanie, co mogę zrobić z tą kasą, ale zanim zdążyłam poważnie się zastanowić i zaplanować, ktoś zapukał do drzwi.

- Chwileczkę! - zawołałam, po czym otworzyłam drzwi do szafy. Wepchnęłam do środka walizkę i torbę, nerwowo rozglądając się po pokoju, aby upewnić się, że ukryłam wszystkie dowody moich planów.

Zanim jednak otworzyłam drzwi, zdałam sobie sprawę, że jestem bardzo roztrzęsiona. Potrzebowałam chwili, aby złapać oddech. Nie mogłam dać po sobie poznać, że czymkolwiek się stresuję. Opanowawszy drżenie rąk, przekręciłam klucz w drzwiach.

Na korytarzu stał Will, czyli ostatnia osoba, której spodziewałabym się po dwudziestej trzeciej. Uśmiechnął się blado na mój widok, a potem wbił wzrok w buty.

- Już myślałem, że nie otworzysz.

- Musiałam się zastanowić, czy chcę kogokolwiek teraz widzieć. - To wcale nie było kłamstwo, nawet gdybym nie planowała ucieczki, też raczej wolałabym siedzieć w pokoju w samotności. No, może Joe byłby moim towarzyszem. - Co chcesz?

- Przeprosić. Nie powinienem był mówić takich rzeczy. To było... nie na miejscu. - Will spojrzał mi prosto w oczy i złapał mnie za ręce. - Wybaczysz mi, Jane?

- Wybaczę. Jeśli obiecasz, że nie będziesz nigdy więcej mówił podobnych głupot.

- Obiecuję. Nigdy więcej. - Will przytulił mnie, trochę pocieszająco, a trochę jak na brata przystało.

Weszliśmy do środka. Usiadłam na łóżku i oparłam się o ścianę z nogami podciągniętymi pod brodę. Will siadł po turecku na podłodze. Próbował pogłaskać psa, lecz Joe za każdym razem odsuwał się od niego.

- Uparty zwierzak.

- Wcale nie. Broni swojej właścicielki przed niemiłymi osobnikami.

Will spojrzał na mnie zaskoczony, a Joe wbił wzrok w moją twarz, jakby się pytał, jak mogłam powiedzieć podobną głupotę. Chwilę później znowu zwinął się w biało-czarną kulkę na swoim posłaniu i zakrył uszy łapami, odcinając się od naszej rozmowy.

- Dość dziwne stworzenie - oznajmił William i wstał, aby zająć miejsce koło mnie. Przez minutę przyglądał mi się uważnie. - Wyglądasz, jakby rzucił cię chłopak, a nie, jakbyś przeżyła ogromną tragedię.

- Dla wielu trzynastolatek strata chłopaka oznacza koniec świata.

- Ale ty nie masz trzynastu lat, tylko osiemnaście, Jane.

- Nie powinieneś wypominać kobiecie, ile ma lat - odgryzłam się. Will otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął. - A z resztą, nie mam już siły, by płakać. Wszystkie łzy wylałam wczoraj, dzisiaj moje oczy są zupełnie suche. Co wcale nie znaczy, że nie czuję żalu.

- Rozumiem, co czujesz...

- Nic nie rozumiesz. Twoi rodzice nadal żyją. I masz kogoś, do kogo możesz zwrócić się o pomoc.

- Przepraszam - powiedział Will i odwrócił twarz. - Znowu powiedziałem głupotę. Chyba powinienem już sobie pójść.

- Zostań. Za dużo czasu spędziłam dziś sama. Poza tym muszę ci o czymś powiedzieć.

To przykuło jego uwagę. Nie wyszedł z pokoju, wrócił na swoje miejsce i wpatrywał się we mnie jak w zwierciadło.

- Coś się stało?

Byłam o krok od tego, żeby zdradzić swoje plany. Jednak wiedziałam, jak Will zareagowałby, gdybym wprost wyznała, że uciekam do Polski. Najpierw wyśmiałby moje tchórzostwo, potem wymieniałby wszystkie wady tego pomysłu, a na koniec błagałby, żebym została w Nowym Jorku i obiecywałby pomoc. Nie mogłam mu tego zrobić, wyjazd to była wyłącznie moja sprawa.

- Dzisiaj wieczorem spotkałam się z prawnikiem rodziców.

- Pan Mason, tak? Tata mówił mi, że przyszedł, ale nie powiedział, czemu pofatygował się tu osobiście.

- Chodzi o długi. Rodzice mieli straszne zadłużenia opiewające na kilka miliardów dolarów. Teraz wszystko przeszło na mnie. Ot, taki spadek.

- Kurczę, nie jest kolorowo - skwitował Will.

- Mnie to mówisz? Mam czas do następnego tygodnia, aby spłacić część zadłużenia. I chyba rzeczywiście skończę na ulicy. 

- Jane, nie możesz tak mówić. Wszystko się ułoży, zobaczysz. Może i pożegnasz się z samochodem, ale...

- Mam w nosie samochód! Musiałabym sprzedać dom! A mam tylko jeden. Gdyby rodzice wybudowali jeszcze domy poza miastem, może i bym się zastanowiła nad sprzedażą, ale tak... Nie mam innej opcji.

- Cóż, prawo jest twarde, jak to mówią w Polsce.

- Polacy tak nie mówią.

- A jak?

- Kuwa mać! - Demonstracyjnie rzuciłam poduszką o ścianę.

Przytłumiony huk obudził Joe'go, który wstał i poszedł w kierunku drzwi. Doskoczył do klamki, a potem wyszedł przez szczelinę. Kopnął drzwi tylną łapą i od razu się one zatrzasnęły. Joe zostawił nas osłupiałych w moim pokoju.

- Mądry pies. Chyba zacznę go lubić - uznał Will.

- Nie sądzę, żeby to było odwzajemnione uczucie. - Zaśmiałam się cicho.

- Po raz pierwszy tego dnia widzę uśmiech na twojej twarzy - zauważył, a potem nagle zmienił temat: - Powiesz komuś o tych długach?

- Chyba nie. Twoi rodzice zaczęliby panikować. Albo uznaliby, że to ich przerasta i byłabym zdana na siebie.

- Trochę cię poniosło, Jane. Oni nigdy by czegoś takiego nie zrobili.

- A który szanujący się biznesmen posiadający własne długi przyjąłby na siebie jeszcze kolejne?

Will zamilkł na dłuższą chwilę. Wyglądał, jakby coś rozważał.

- Dobrze. Może ty im nie powiesz, ale ja tak. Jak tylko wstaną...

- Nawet nie próbuj.

- Bądź rozsądna, Jane. Nie poradzisz sobie sama. To poważna sprawa, a skoro uważasz się za "dorosłą" kobietę, powinnaś to rozumieć. - Wyszedł, nie dodając nic więcej.

Żegnaj! - chciałam zawołać, lecz nie zdobyłam się na to. Od razu wydałoby się, że uciekam.

Zamknęłam za nim drzwi na klucz, aby tym razem nikt mi nie przeszkodził - istniało duże prawdopodobieństwo, że Will niedługo wróci, by mnie przeprosić - wbrew pozorom jest niekonfliktowy i łagodny jak baranek. Wyciągnęłam z szafy torbę i walizkę. Sprawnym ruchem otworzyłam wszystkie szafki i po raz ostatni sprawdziłam, czy na pewno spakowałam to, czego potrzebuję. Znalazłam pustą torbę na laptopa upchniętą pod toną różnych czasopism o sztuce. Bez wahania wyciągnęłam ją i wsadziłam do środka komputer.

Wówczas zdałam sobie sprawę, że nie mam jak dotrzeć na lotnisko. Wprawdzie było mi obojętne, jaki los spotka Porsche - mogli je ukraść, podpalić, odholować, wystawić na aukcję, a mnie by to nie obchodziło, ale problem stanowiłoby spakowanie do środka ogromnej walizki i dwóch toreb.

Zamówiłam więc Ubera, a w tym czasie ubrałam się w ciuchy przeznaczone na lot. W przetartych dżinsach, fioletowej koszulce, szarej bluzie z kapturem i niebieskich trampkach wyglądałam przeciętnie, jak rzadko kiedy. Jednak kiedy priorytetem było niewyróżnianie się, umiałam dobrze się zamaskować i nikt nie rozpoznawał we mnie Nowojorskiej Księżniczki.

Kiedy przyszedł SMS, że kierowca już czeka, minął kwadrans po północy. Wówczas wyjęłam z telefonu kartę pamięci, na którą zdążyłam zgrać wszystkie zdjęcia, nagrania i piosenki, a komórkę wyłączyłam i schowałam do szuflady. Dużo łatwiej byłoby innym namierzyć mnie w Polsce za pomocą sygnału z telefonu, a ja nie chciałam ryzykować, nawet wiedząc, że komórka byłaby mi czasami bardziej potrzebna niż laptop, który, nawiasem mówiąc, trudniej wykryć. Od czegoś trzeba było zacząć maskowanie dawnego życia. Upewniłam się, że mam już wszystko - portfel, kartę bankową, słuchawki, kartę z telefonu - i zasłoniłam twarz kapturem.

Po cichu zeszłam na dół, taszcząc bagaże. Unikałam wszelkiego hałasu, nie chciałam, aby ktokolwiek się obudził, dlatego wyszłam na dwór przez drzwi kuchenne. Na zewnątrz było chłodno, więc zasunęłam bluzę. Strażnicy przy wjeździe opuścili swoje stanowisko, więc otworzyłam główną bramę i wyszłam na ulicę. Zamykając wrota za sobą, poczułam na policzku jedną, zbuntowaną łzę, którą szybko starłam.

Kierowca cierpliwie czekał w samochodzie, zasłuchany w jakąś smętną piosenkę. Był młody, niewiele starszy ode mnie. Jego mały Ford nadawałby się raczej do rozwożenia pizzy niż ludzi, ale z pewnością był wystarczający, aby zmieścić moje bagaże. Widząc mnie kroczącą z walizką i dwiema torbami przewieszonymi przez ramię, natychmiast wyszedł i pomógł mi je zapakować.

- Panienka wybiera się na długie wakacje, jak widzę? - zagadnął mnie, pakując walizkę do bagażnika.

- Właściwie to tak. - Podałam mu torbę podróżną, a tą z laptopem wzięłam ze sobą do auta. Usiadłam na tylnym siedzeniu. Po chwili usłyszałam zamykanie klapy, a kierowca wrócił na swoje miejsce. - Na lotnisko Kennedy'ego poproszę.

- Wedle życzenia.

Ruszyliśmy sprzed mojego domu, który obrzuciłam ostatnim spojrzeniem. W czasie jazdy ze smutną miną obserwowałam okolicę, w której się wychowywałam. Wszystkie te drogie domy migały jak latarnie uliczne, przypominając mi, że wywodzę się z bogatej rodziny, a wkrótce mój status społeczny miał ulec wielkiej, gwałtownej zmianie. Mijając szkołę i plac zabaw z jedyną w mieście całoroczną trampoliną, miałam ochotę pomachać w tamtą stronę.

Tymczasem kierowca z zainteresowaniem przyglądał mi się w lusterku, jakby próbował zdjąć ze mnie kaptur, by zobaczyć moją twarz.

- A tak na marginesie, jestem Rick - powiedział.

- Jane - mruknęłam, nie odwracając twarzy.

- Miło cię poznać.

- Ciebie również.

- Mogę zapytać o cel podróży?

- Wybieram się do Europy.

- Fajnie - stwierdził. - A gdzie konkretnie? Hiszpania? Francja? Może Grecja? Albo Włochy?

- Wolę nieco chłodniejsze i mniej turystyczne miejsca.

- W takim razie pewnie Finlandia. Latem turystyka średnio kwitnie. Z pewnością nie ma co narzekać na tłumy. Choć to chyba logiczne, w końcu kto normalny uczy się fińskiego?

- Nie, nie lecę do Finlandia. Ale może kiedyś się skuszę.

- Więc gdzie?

Zanim mu odpowiedziałam, zastanowiłam się, czy mogę zdradzić swoje plany przypadkowej osobie. Skąd mogę wiedzieć, czy jest godny zaufania? A co, jeśli doskonale wie, kim ja jestem, tylko udaje głupka, a kiedy wkrótce zacznie szukać mnie policja, on wszystko wyśpiewa?

Chociaż z drugiej strony, niski chłopak o twarzy cherubinka cieszącego się na widok czekolady, chyba nie może być groźny.

- Łapię pierwszy samolot do Polski.

- Obrałaś sobie Polskę za cel? To dość nietypowe miejsce. Jest jakiś powód?

- Nieszczególnie.

- Zupełnie bez powodu lecisz do tak nudnego kraju?

- Tam nie jest nudno. Poza tym, mam tam kilku znajomych, których chciałabym odwiedzić. - Trochę żałowałam, że to kłamstwo nie było prawdą.

- Rozumiem.

Reszta drogi minęła w ciszy. Rick był odrobinę zażenowany tym, jaką głupotę palnął, a ja nie chciałam wdawać się w niepotrzebną dyskusję.

Zapłaciłam Rick'owi 50 $ za podwózkę, kiedy zatrzymał się przed terminalem lotniska. O tej porze ruch był nieco mniejszy, więc mógł stanąć tuż przed drzwiami. Rick pomógł mi wytaszczyć walizkę i wielką torbę z bagażnika, radząc, żebym nie wieszała jej na ramieniu, tylko położyła ją sobie na walizce. Okazało się to całkiem praktyczne.

- Miłej podróży - zawołał, wracając do samochodu. Jednak zanim do niego wsiadł, zapytał jeszcze: - Co byś powiedziała na to, żebyśmy się kiedyś jeszcze spotkali, Jane?

- Może kiedyś jeszcze się zobaczymy.

- Fajnie. Na razie!

Kiedy Rick odjechał z piskiem opon, obróciłam się w stronę lotniska. Z niejaką dumą przeczytałam napis JFK INTERNATIONAL AIRPORT, po czym skierowałam się w stronę 7-go terminala, skąd odlatywały samoloty bezpośrednio do Polski.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top