▶20◀

Spotkanie zapoznawcze z rodzicami Kamila odebrałam jako pełne życzliwości, choć wcale się nie starałam, żeby wypadło dobrze. Ku mojemu zdziwieniu zrobiłam na nich duże wrażenie, o czym Kamil dobitnie mnie uświadomił, gdy kilka dni potem przekazał mi zaproszenie na Wigilię. Miałam spędzić całe święta z jego rodziną (co wydawało się logiczne, skoro oficjalnie nie miałam swojej). Początkowo myślałam, że to żart.

– Jesteś pewien, że nie zaprosili mnie jedynie z litości?

Chłopak prawie parsknął śmiechem, na chwilę odrywając wzrok od drogi.

Jechaliśmy z niemałą prędkością prawie opustoszałą drogą w kierunku stolicy. Kamil, jak każdy świeży pracownik został zaproszony na niedzielny podwieczorek u swojego przełożonego – kierownik chciał lepiej go poznać, co rzekomo miało wpłynąć na atmosferę pracy. Chłopak uznał, że to dobra okazja, żeby wyjechać gdzieś razem, pokazać mi coś więcej niż tylko zabytkowe centrum miasta. Dla mnie naprawdę była to pierwsza wycieczka odkąd się przeprowadziłam, zatem cieszyłam się jak dziecko, choć nie dawałam tego po sobie poznać.

– Mój ojciec stwierdził, że masz na mnie dobry wpływ – powiedział. – Dzięki tobie otworzyłem się, zacząłem znowu grać na gitarze... no wiesz, przestałem być kujonem i zająłem się normalnym życiem.

Przytaknęłam mu z cichym westchnieniem. Moi rodzice raczej nigdy nie powiedzieliby czegoś takiego. Po pierwsze, nie byłam osobą, dla której podręczniki byłyby świętsze niż relikwie. A po drugie dlatego, że nie interesowali się moim życiem, o ile nie robiłam z siebie pośmiewiska – czyli prawie w ogóle. Jednego roku zapomnieli nawet, że moje urodziny wypadają trzeciego, a nie trzynastego sierpnia.

Milczałam przez chwilę, myśląc, jak zgrabnie odbiec od tematu – moja przeszłość to ostatnie, o czym chciałabym rozmawiać.

– Jaki prezent mogłabym im sprawić? Nie jestem szczególnie pomysłowa, jeśli chodzi o upominki. Zwłaszcza, że prawie w ogóle nie znam twoich rodziców.

Kamil w zamyśleniu skręcił w prawo na wąską gruntową drogę biegnącą między polami, na których zalegała cienka warstwa śniegu. Zeszłej nocy nad region nadciągnęły fantazyjne chmury, nie do końca szare, nie do końca liliowe, z których zaczęły sypać malutkie płatki. Dość wcześnie jak na śnieg, pomyślałam sobie, obserwując z okna sypialni, jak okolica powoli pokrywała się puchatym białym kocem. Przez myśl przebiegło mi pytanie, czy w Nowym Jorku też zrobiło się tak chłodno, ale nie chciałam roztrząsać tego tematu. Starałam się myśleć o przeszłości najmniej jak to tylko było możliwe.

– Cóż – zaczął – będziesz miała okazję poznać ich bliżej.

– To znaczy?

– Z braku zajęcia moja matka napiera na spotkanie z tobą.

Wciąż nie rozumiałam, co miał na myśli.

– Może nie do końca ci się to spodoba, ale... chciałaby nauczyć cię gotować – wyjaśnił.

– Aż tak źle się spisałam, pomagając jej ostatnio przy obiedzie?

Nachmurzyłam się, choć dopiero po chwili zdałam sobie z tego sprawę.

– Nie do końca to miałem na myśli. Ona... – westchnął przeciągle. Unikał mojego wzroku. – Tak. Ale wierz mi, ona chciałaby ci pomóc, a nie ganić. Jest cierpliwa, dużo rozumie. Poza tym, od zawsze pragnęła mieć córkę, ale nie mogła. Teraz widzi w tobie potencjalną synową – wymówił to słowo powoli, podkreślając je. – Niby nie to samo, ale wiesz, jakie bywają matki. Zawsze chcą postawić na swoim, nie?

– Tak, niestety.

– Daj jej szansę, dobrze?

Od niechcenia kiwnęłam głową.

Chwilę później patrzyłam, jak Kamil parkuje auto przed dużym domem na skraju lasu. Zatrzymał się tuż obok srebrnego porsche, które stało w kącie parkingu bez tablic, na kapciach. Ku mojemu zdumieniu wyglądało identycznie jak to, które z bólem serca zostawiłam w Nowym Jorku. Wysiadłam i zaczęłam dyskretnie przyglądać się karoserii, aż w końcu znalazłam to, czego szukałam – podłużna rysa zdobiła prawe tylne nadkole. To mógł być czysty przypadek, ale...

– Widzę, że podoba ci się mój nowy nabytek – usłyszałam za sobą niski, basowy głos. Natychmiast odskoczyłam od auta i obróciłam się.

Przysadzisty mężczyzna w grubym swetrze w poprzeczne pasu szedł w naszym kierunku. Kamil szybko znalazł się tuż przy moim boku i złapał mnie za rękę.

– Sprowadzili to cacko tydzień temu z samiuśkiej Ameryki specjalnie dla mnie. Siostrzeniec uparł się, że opłaci transport, choć nalegałem, żeby zostawił je dla siebie – powiedział wesołym tonem. Wyciągnął rękę w moją stronę. – Jacek Pąk, dla znajomych Pączek.

– Alicja Nowak. – Uścisnęłam jego dłoń, zaskakująco chudą w porównaniu z resztą ciała. Miałam nadzieję, że nie zauważył, jak bardzo roztrzęsiona byłam.

Pozbyli się mojego samochodu! Jak w ogóle mogli to zrobić?! Czy sprawy miały się aż tak źle, że wyprzedawali co cenniejsze rzeczy, żeby spłacić te cholerne długi? Czy pozbyli się też psa? Biedny Joe, jeśli teraz tułał się po obcym mieszkaniu. A czy mój dom nadal był mój? Czy gdyby coś potoczyło się nie po mojej myśli, miałabym do czego wrócić?

Kamil wymienił uścisk z szefem.

– Auto wygląda jak nowe. Ile ma przejechane?

– Bardzo niewiele. W papierach widnieje tylko jedna właścicielka od nowości, osiemnastolatka na dodatek. Gdzie taka dziewczyna mogła jeździć? Na zakupy?! – Z jakiegoś powodu pan Pąk zaczął się śmiać. Naszła mnie nagła chęć, aby uderzyć go w tę pulchną twarz, nawet jeśli miał wiele racji.

– Więc jaki to rocznik?

– Końcówka siedemnastego. Świetna zdobycz, nie? Ciekawe, jakie będzie zainteresowanie tym cackiem na rynku.

Zerwał się chłodny wiatr, który szybko przybrał na sile. Skuliłam się, pomimo kurtki narzuconej na ciepły golf.

– Wejdźmy może do środka. Wygląda na to, że zaraz znowu zacznie sypać śnieg – powiedział pan Pąk, spoglądając w niebo.

Ruszył w stronę domu, a Kamil za nim, popychając mnie przed sobą. Byłam tak zszokowana, że mogłabym stać tam wryta w ziemię przez najbliższe kilka godzin.

***

– Dlaczego taka jesteś?

– Jaka? – spytałam, zapinając pas bezpieczeństwa.

Kamil powoli wycofał, uważając na porsche, a potem wyjechał przez bramę. Wydawał się przy tym dziwnie rozproszony, co było do niego niepodobne – zawsze był nadzwyczaj skupiony na jeździe. Zerknęłam w lusterko i po raz ostatni spojrzałam na auto, którego srebrny lakier błyszczał w świetle małych lampek okalających dom pana Pąka.

– Milcząca. Zauważyłem, że są takie chwile, kiedy mało mówisz, ale dzisiaj nie odzywałaś się prawie w ogóle. Jakby ktoś uciął ci język.

Nie odpowiedziałam od razu. Bo co miałabym powiedzieć? Oskarżyć jego szefa o to, że jeździ moim autem, które pewnie nabył legalnie? Równie dobrze to nadal mógł być koszmarny zbieg okoliczności – prawdopodobieństwo wynosiło jakieś jeden do stu milionów, a więc więcej niż szansa na wygraną na loterii, ale nadal wydawało się absurdalne. Wszystko przecież się zgadzało. Model, kolor, rysa na błotniku, rocznik, przebieg... nawet to, co powiedział o właścicielce. To wręcz niewiarygodne!

– Po prostu... czułam się nieswojo i...

– Nie kłam, proszę – przerwał mi ostrym tonem, który odebrałam jak policzek. Po chwili dodał łagodniej: – O co chodzi?

Powiedzieć mu w końcu czy nie powiedzieć?

Moją chwilę zawahania wziął chyba za przejaw strachu.

– Kochanie, możesz mi powiedzieć. Błagam, nie każ mi zgadywać.

Położył dłoń na mojej dłoni spoczywającej na kolanie. Niemal natychmiast ją cofnęłam. W aucie panowała ciemność, nie licząc słabej niebieskiej poświaty bijącej od grającego cicho radia. Nikły blask oświecał jego twarz, na której dostrzegłam wyraz szczerego zaskoczenia.

– Co cię ugryzło?

Odwróciłam twarz w stronę szyby, udając, że podziwiam spowite w mroku ponure przedmieścia Łodzi. Jak dobrze, że byliśmy już tak niedaleko.

– Nie zrozumiesz.

– To może spróbuj mi wytłumaczyć. – Ostra nuta w jego głosie sprawiła, że momentalnie na niego spojrzałam. Zacisnął zęby. Niedobrze. Zdecydowanie nieodpowiednia chwila na wyznanie, do którego szykowałam się tygodniami.

Na szczęście na poczekaniu wymyśliłam idealną wymówkę.

– Jako facet pracujący w aptece wyjątkowo słabo znasz się na kobiecych przypadłościach – burknęłam, krzyżując ręce na piersi.

Szybko pojął, co miałam na myśli. Czule pogłaskał mnie po ramieniu, szepcząc, że jest niesamowicie niedomyślny i przeprasza. Nawet nie wiedział, jak bardzo źle się czułam – i to bynajmniej w powodu wyimaginowanego bólu brzucha. Miałam ogromne wyrzuty sumienia, bo kolejne podłe kłamstwo padło z moich ust. Bo po raz kolejny stchórzyłam. Bo po raz kolejny nie powiedziałam mu prawdy. Wiedziałam, że ta chwila w końcu musi nadejść, ale specjalnie przesuwałam ją w nieskończoność. Nie wiedziałam jednak, ile wytrzymam, niosąc na moich ramionach to ciężkie brzemię. A ono z dnia na dzień stawało się cięższe. Im więcej kłamałam, tym więcej należało później odkręcić.

***

Miesiąc później, kiedy na zewnątrz pojawiło się zaskakująco dużo białego puchu, a w sklepach zapanował przedświąteczny szał, drugi raz spotkałam się z Krzysztofem. Był zdumiony, gdy poprosiłam, żeby przyjechał do Łodzi, aby mnie uczesać na wigilijną kolację. Twierdził, że cały grafik miał już zapełniony i mogłam zadzwonić wcześniej, ale ostatecznie zgodził się, mówiąc:

– Czego się nie robi dla przyjaciół?

Rozpogodziłam się, słysząc te słowa. Dotychczas byliśmy tylko dobrymi znajomymi. Teraz staliśmy się przyjaciółmi. I nie miałam wątpliwości, że relacja pomiędzy mną a mężczyzną starszym ode mnie o dobre piętnaście lat była bardziej prawdziwa niż jakiekolwiek szkolne przyjaźnie, które w życiu zawiązałam. Paradoksalnie, była nawet prawdziwsza niż ta, którą stworzyłam z Kamilem – nie romantyczna, ale pozbawiona kłamstw i oszustw.

Zjawił się u mnie w piątkowy poranek, tradycyjnie z wielkim zestawem przyborów do czesania. Na wejściu przytulił mnie, drapiąc moje czoło swoją nieprzystrzyżoną brodą.

– Kawa czy herbata?

– Widać, że czas spędzony w Polsce odbija się na twoim zachowaniu – rzucił ze śmiechem. – W Ameryce pewnie byś tego nie zaproponowała.

– Próbuję być przykładną gospodynią domową – wyjaśniłam, wlewając wody do czajnika. – Odkąd dowiedziałam się, że pani Dąbrowska widzi we mnie potencjalną synową, muszę się starać.

– Potencjalną synową? – powtórzył ze zdumieniem, rozsiadając się na kuchennym krześle. Śmiał się pod nosem, a jego śmiech mieszał się z gwizdem czajnika.

– No co? Mam udawać Polkę, to muszę w końcu wziąć się do roboty. Dlatego porozmawiamy dziś po polsku.

W ostatnim czasie kilka razy odwiedziła mnie mama Kamila. Krysia rzeczywiście okazała się wyrozumiała, jeśli chodzi o moje zdolności kulinarne, choć skrytykowała nawet jajecznicę na boczku, którą uważałam za swoje popisowe danie.

Już pierwszego dnia zrobiła mi prawdziwą rewolucję w kuchni, powołując się na jakiś serial telewizyjny – z ciekawości obejrzałam wieczorem parę odcinków, ale nie mogłam uwierzyć w surowość kobiety, która ten program prowadziła. Większość przyrządów okazała się „niezdatna do użytku" albo „za mała, żeby przyrządzić dobry posiłek". Podobnie z jedzeniem w lodówce – pełne chemii, niezdrowe, a w najlepszym przypadku przeterminowane.

Jednak następne spotkania wypadły w całkiem przyjemnej atmosferze. Fajnie było oglądać mamę Kamila kręcącą się po mojej dużej kuchni – musiała to być dla niej miła odmiana – w rytm starych polskich piosenek, podśpiewującą pod nosem. Pokazywała mi, jak powinno się używać danego noża, do czego służy to a to naczynie, garnek, patelnia. Nauczyłam się czyścić czajnik z kamienia i włączać piekarnik, który dotychczas stał nieużywany. Z pomocą Krysi upiekłam swoje pierwsze ciasto – piernik z orzechami, który okazał się prostszy niż sądziłam. A na obiad przygotowałam sobie coś ambitniejszego niż spaghetti z sosem ze słoika – kotlety mielone z ziemniakami. Wyszło tyle jedzenia, że mama Kamila wzięła resztę do domu, żeby jej mąż i syn również coś zjedli. Sądząc po opinii Kamila, danie wyszło całkiem dobre.

– Zależy ci na tym, co? – odezwał się Krzysztof, wyrywając mnie z zamyślenia. – W takim razie poproszę kawę.

– Sypana czy rozpuszczalna?

Parsknął śmiechem i w międzyczasie wydusił, że mu to obojętne.

Dwie minuty potem postawiłam na stole dwie filiżanki słabej kawy z mlekiem, znad których unosiły się jasne stróżki pary.

– No, to co takiego działo się przez ostatni miesiąc? – Krzysztof uniósł swoją filiżankę i przystawił do ust. – Pachnie dobrze. I smakuje też wyśmienicie.

– Dzięki. – Upiłam łyk swojej kawy. Nieszczególnie mi smakowała. – Wracając... chyba potrzebuję twojej rady.

– Zawsze spróbuję ci pomóc. O co chodzi?

– Kamil zaprosił mnie na Wigilię.

Krzysztof pokiwał głową.

– Ciekawe. Mów dalej.

– Problem w tym, że nie wiem, czego się spodziewać. Święta w Ameryce obchodziłam inaczej niż obchodzi się je w Polsce. Wprawdzie nauczycielki opowiadały mi o tradycjach wigilijnych, ale to było lata temu i nic nie pamiętam. Powiedz mi chociaż o najważniejszych rzeczach, które powinnam wiedzieć.

Zamyślił się na moment i dokończył pić kawę.

– Chodźmy do łazienki. Będę cię czesał i przy okazji wszystko wytłumaczę.

Usiadłam przed dużym lustrem i obserwowałam w nim, jak Krzysztof rozkłada swoje przybory.

– Nie umyłaś włosów – zauważył.

Jęknęłam w duchu.

– Czy to konieczne?

Przekrzywił lekko głowę i przez chwilę mi się przyglądał. Ostatecznie stwierdził, że spróbuje coś wymyślić „na sucho".

– Dalej chcesz przypominać Avril Lavigne?

– Nie. Tym razem chcę być Słowianką.

Przez chwilę w milczeniu czesał moje włosy, aż były idealnie gładkie.

– Co powiesz na to, żeby je trochę podciąć?

– Rzeczywiście, końcówki trochę mi się rozdwajają...

– Nie, nie. Myślałem raczej, że do ramion. Albo łopatek, jeśli chcesz, żeby były dłuższe.

– Właściwie... To byłaby miła odmiana.

Usta Krzysztofa wygięły się w szerokim uśmiechu.

– W takim razie musisz umyć włosy.

Kilka minut później siedziałam na krześle wgapiona w lustro. Woda ociekała z moich włosów, ale najwyraźniej mojemu świetnemu fryzjerowi to nie przeszkadzało. Z lekkim przerażeniem obserwowałam, jak długie jasne strąki opadają na białe płytki podobnie jak śnieg za oknem powoli pokrywał ziemię.

W międzyczasie Krzysztof z uporem maniaka próbował władować mi do głowy przydatne wiadomości na temat Wigilii i tego, jak to wyglądało w polskich domach.

– Koniecznie musisz poznać kolędy. Bez tego ani rusz. Jest ich mnóstwo. Wiele interpretacji, wiele gwiazd podjęło się, by je zaśpiewać. Są nawet wersje góralskie, które mają w sobie coś... specjalnego. Mogę ci włączyć te klasyczne, których aż wstyd nie znać.

– Wstyd?

– Tak. Jeśli masz być Polką, katoliczką na dodatek, musisz je poznać. Wiesz, nawet mam pomysł.

Odłożył nożyczki i wyjął z kieszeni telefon. Otworzył aplikację z muzyką, wpisał jakąś krótką nazwę i zwiększył głośność na maksimum. Z głośnika popłynęły łagodne nuty, spokojna melodia wypełniła pomieszczenie.

– Cicha noc... Święta noc... – śpiewał cicho, sprawnie operując przyborami.

Minęła chwila, zanim rozpoznałam tę pieśń.

Silent night – mruknęłam. – Nie wiedziałam, że przetłumaczono ją na polski.

– To klasyk. Dobrze, że go kojarzysz. Łatwiej będzie ci zapamiętać tekst.

– Wygląda na to, że najbliższe dwa dni spędzę na uczeniu się kolęd.

Zaśmiał się cicho, sięgając po cienki grzebień.

– Odnośnie pozostałych tradycji. Pamiętaj, że musisz spróbować każdej z dwunastu potraw.

– Dwunastu?

– Tak, choć nie na każdym stole pojawiają się wszystkie. Ach, no i koniecznie pamiętaj, że...

Krzysztof, który zwykle dużo mówił, tym razem nawijał jak najęty. Co rusz przychodziły mu do głowy kolejne rzeczy, o których powinnam wiedzieć, i opowiadał mi o nich bardziej szczegółowo niżbym chciała. Nawet kiedy skończył mnie czesać, wciąż miał wiele do powiedzenia. Odniosłam wrażenie, że trafił na temat, który uwielbiał. Mógłby pewnie mówić jeszcze długo o pieniążkach wkładanych do pierogów, o karpiu po żydowsku i pasterce, gdyby nie dzwonek domofonu.

Zerwałam się z kanapy uważając, aby nie rozlać drugiej kawy i podbiegłam do okna, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Pomimo gęsto sypiącego śniegu zdołałam zauważyć kuriera czekającego z dużą przesyłką. Kuląc się przed zimnem, wcisnął guzik po raz drugi.

Dziwne, że nie zadzwonił na komórkę, pomyślałam sobie, wpuszczając kuriera na podwórko.

– Będziesz mieć gości? – spytał Krzysztof, wychylając się z salonu.

Odwróciłam się do niego z przepraszającym uśmiechem.

– To tylko kurier z przesyłką.

Pokiwał głową ze zrozumieniem. Chwilę później przeszedł do łazienki.

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi.

– Dzień dobry. Przesyłka dla pani Alicji Nowak.

– Tak, to ja.

Kurier trzymał głowę pochyloną, garbił się. Jego twarz przesłaniała czapka z daszkiem – dziwny wybór jak na tę porę roku. Normalnie nie zwróciłabym na to większej uwagi, gdyby nie to, że głos mężczyzny wydawał mi się dziwnie znajomy. Wręczył mi duże kartonowe pudło, które okazało się tak ciężkie, że miałam kłopot z utrzymaniem równowagi. Odetchnęłam z ulgą, odstawiając je na ziemi. Naprawdę zamówiłam aż tyle rzeczy?

– Proszę pokwitować. – Podsunął mi pod nos formularz i podał długopis. Nabazgrałam koślawe A. Nowak we wskazanym miejscu. – Dziękuję, miłego dnia.

Oddalił się szybkim krokiem zanim zdążyłam powiedzieć „Dowiedzenia".

Dziwny gość, pomyślałam. Pchnęłam kartonowe pudło w stronę salonu. Cholerstwo ważyło prawie tyle samo co duży wór kamieni.

– Chyba powinienem już pójść – powiedział Krzysztof, ponownie zjawiając się w salonie. Jedną dłoń zacisnął w pięść. Wyraźnie pobladł.

– Coś się stało? Dobrze się czujesz?

– Nie... Znaczy tak, wszystko ze mną w porządku. Po prostu... żona przed chwilą dzwoniła. Mam odebrać ją z Manufaktury i wracamy na święta do Warszawy.

Powoli pokiwałam głową.

– W takim razie pozostaje mi życzyć ci „Wesołych Świąt".

Odpowiedział tym samym, chwycił torbę ze swoimi przyborami leżącą w przedpokoju i podszedł do drzwi.

– Na pewno wszystko dobrze? – spytałam z naciskiem, opierając się bokiem o ścianę.

Spojrzał na mnie z rosnącym przerażeniem w oczach. To było dziwne. Widziałam go już złego, zagniewanego, rozczarowanego. Ale nigdy tak wystraszonego.

– Na pewno.

Szarpnięciem otworzył drzwi i sobie poszedł, nawet ich nie zamykając. Szedł szybko, a na schodach przeskakiwał po dwa stopnie.

Może i uwierzyłabym, że było z nim w porządku, gdybym tylko słyszała jak rozmawia przez telefon.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top