65. Czasami warto trochę pocierpieć
><><Harry><><
- Loulou, gdzie jesteś? - zapytałem, rozglądając się po sypialni.
Nigdzie nie było mojej gwiazdeczki. Powinien jeszcze spać. Wczoraj okropnie wiercił się na łóżku i nie potrafił usnąć. Przegadaliśmy prawie całą noc. Zacząłem powoli się martwić. Zamknąłem drzwi i zszedłem na dół. Udałem się do kuchni. Dostrzegłem drobną postać szatyna. Siedział na krześle, lecz pochylony był nad stołem. Ten widok mnie rozczulił. Mój mały aniołek smacznie sobie spał.
Podszedłem bliżej niego i ukucnąłem przy nim. Nie zareagował, gdy delikatnie potrząsnąłem go za ramię. Musiał być naprawdę wykończony. A przecież dzisiaj w nocy mieliśmy oglądać gwiazdy. Złapałem go ostrożnie w zgięciu kolan, podtrzymując plecy i podniosłem go. Spojrzał na mnie sennie, próbując ocenić sytuację w jakiej się znalazł.
- Harry? - zdziwił się, marszcząc zabawnie swój malutki nosek.
- Śpij, gwiazdeczko. - złapałem kapelusz, który mu się zsunął z głowy.
O mały włos a upuściłbym chłopaka. Louisowi by się tonie spodobało. Już i tak za często marudzi na bolący tyłek. Pocałowałem go czule w czoło i ruszyłem schodami na górę w kierunku sypialni.
- Nie zrobiłem śniadania, przepraszam. - wymamrotał cichutko.
Przewróciłem oczami i westchnąłem. Jak zwykle troszczy się o wszystko i wszystkich, tylko nie o siebie. Gdybym go nie pilnował, zapewne zapomniałby by samemu jeść.
- Prześpij się, Loueh. - powiedziałem. - Jesteś głodny, kruszynko?
- Nie. - mruknął sennie. - Obudź mnie za pięć minutek. Trzeba zająć się zwierzętami.
- Naturalnie. - uśmiechnąłem się pod nosem. - Na pewno cię obudzę.
Przytulił się do poduszki i powrócił do spania. Sam zdjąłem mu buty ze stóp i odłożyłem obuwie na podłogę przy łóżku. Nakryłem niebieskookiego kocem i ostatni raz pocałowałem w czółko. Po cichutku opuściłem naszą sypialnię.
Sam złożyłem kapelusz i nałożyłem buty. Wyszedłem na podwórze. Pracownicy krzątali się, spiesząc ze swoimi obowiązkami. W oddali widziałem Zayna. Obok niego stała Allie, jego narzeczona. Poznali się w barze mlecznym. Chłopak wpadł po uszy i tak już zostało. Za kilka miesięcy biorą ślub. To będzie naprawdę piękna ceremonia. Ja miałem Louisa i tyle mi wystarczało.
Minęło kilka lat odkąd mój mały chłopiec pojawił się w moim życiu. Z nami bywało różnie, czasami się kłóciliśmy, aby po chwili się przeprosić i razem głośno śmiać. Teraz gdy mam dwadzieścia dziewięć lat, a moje kochanie dwadzieścia osiem, nie zmieniło się prawie nic, chyba, że poza miłością. Z dnia na dzień kocham Louisa jeszcze mocniej, o ile się tylko da. Jest całym moim światem. Moi rodzice są szczęśliwi, że mam u swojego boku kogoś tak wspaniałego.
Niektórzy ludzie gadają na nas, nie podoba im się związek dwójki mężczyzn, ale nie mają nic do gadania. Nie ważne co by się działo, Lou jest zawsze przy mnie. Razem jesteśmy silni. Dwa lata temu wybudowaliśmy mały domek na ranczu. Nie chciałem ciągle mieszkać z rodzicami. Teraz nikomu nie przeszkadzały nasze nocne harce. Czasem Louis naprawdę potrafił mnie nieźle wymęczyć. Przejąłem większość obowiązków ojca i nie mogłem sobie pozwolić na ciągłe obijanie się. Louis uważał, że to lepiej, bo zrobiłbym się okropnym leniem.
Teraz ruszyłem do stajni, aby nakarmić wszystkie zwierzęta. Musiałem się pospieszyć, bo za kilka minut powinienem pojechać wraz z Mattem i Erickiem naprawiać ogrodzenia. Gdy siodłałem kasztanowatego konia, odwiedził nas Niall. On również nie mógł pozwolić sobie na całodniowe obijanie się. Ojciec nauczył go wszystkiego, co potrzeba w pracy na farmie i również ma obowiązki. Był już po ślubie i urodziła mu się ostatnio córeczka. Ciągle przechwalał się swoją rodziną, był dumnym tatusiem. Często wraz z Louisem odwiedzaliśmy rodzinkę Horan. Lou uwielbiał zajmować się małą Christine.
Po dokończeniu swoich obowiązków, nadeszła pora obiadu. Oczywiście blondyn jako pierwszy zajął miejsce przy stole, to akurat się nie zmieniło. Ja sam oporządziłem zwierzęta i ruszyłem do swojego domu. Wszedłem po cichu i udałem się do sypialni. Tam na łóżku leżał zwinięty w kuleczkę szatyn. Był tak samo słodki, jak kiedyś. Nie znosił, gdy nazywałem go uroczym i zabawnie się wtedy denerwował.
Usiadłem na łóżku i potrząsnąłem delikatnie jego ramię. Mruknął coś pod nosem, ale po chwili otworzył swoje oczka. Błękit jego tęczówek był przepiękny. Przywitałem go pocałunkiem, który ochoczo oddał.
- Wyspałeś się, śpiochu? - uśmiechnąłem się.
- Wydawało mi się, jakbym dopiero co zamknął oczy. - westchnął. - Już biorę się do roboty.
- Zanim zakaszesz rękawy do pracy, pracusiu, pójdziemy na obiad.
- Obiad?! - zdziwił się i wskazał na mnie palcem. - Nie obudziłeś mnie. - mruknął niezadowolony.
- Tak słodko spałeś, że nie miałem serca. - przyznałem. - A teraz wstajemy i idziemy coś zjeść.
- Zanieś mnie. - zrobił oczka szczeniaczka.
Zaśmiałem się i podniosłem się z łóżka. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, poczułem jak Louis wskoczył mi na plecy. Uwiesił się mojej szyi, oplatając nogami mój tors. Złapałem go za pośladki, aby się nie zsunął.
- Dokąd zmierzamy, kowboju? - zapytałem rozbawiony.
- Kierunek ,,dom rodziców''! - zwołał i klepnął mnie z tyłek.
Odpłaciłem mu się uszczypnięciem w pośladki. Pisnął zaskoczony i siedział już cicho. Oczywistym był fakt, że niosłem go przez całą drogę. Dopiero później okazało się, że szatyn był boso i po zjedzonym obiedzie również zmuszony byłem zanieść swojego księcia do naszej sypialni, gdzie założył obuwie.
*****
- Loueh! Pośpiesz się! - zawołałem. - Zaraz zaczną spadać gwiazdy.
- Zaraz to ja spadnę, ale ze schodów. - mruknął, zbiegając po stopniach.
Złapałem go za dłoń i wyszliśmy na zewnątrz. Tam czekały na nas przygotowane konie. Wsiedliśmy na nie i ruszyliśmy. Louis nie miał pojęcia, gdzie go ciągnę i narzekał. Już przywykłem, że jest taką marudą, kochaną marudą rzecz jasna.
Po kilku minutach dojechaliśmy na miejsce. Przywiązaliśmy konie i przeszliśmy kilka metrów dalej. Na trawie był rozłożony koc, a wokół paliły się świeczki. W talerzach znajdowało się jedzenie zrobione przez moją mamę i siostrę. Mi jeszcze sporo brakowało do zostania dobrym kucharzem.
- A nie mieliśmy oglądać tylko gwiazd? - zdziwił się szatyn.
- Właśnie patrzę na najpiękniejszą i najjaśniejszą gwiazdeczkę. - odparłem szczerze. - Kocham cię, Lou.
- Ja ciebie bardziej, Hazz. - uśmiechnął się i przytulił do mnie.
Usiedliśmy na kocu. Ani na chwilę nie wypuszczałem mojej kruszynki z ramion. Opierał się o moją klatkę piersiową i zabawnie mruczał, gdy drapałem go po głowie. Ja sam okropnie się denerwowałem. Planowałem ten dzień już od dawna. Chciałem, aby wyszedł jak najlepiej.
- Patrz Hazz! - zawołał. - Spadająca gwiazda!
- To pomyśl życzenie. - szepnąłem i pocałowałem go w czoło. - O czym marzysz, kochanie?
- Wszystko o czym marzyłem, już dawno się spełniło. - uśmiechnął się. - A ty masz jakieś marzenia?
- Jeszcze tylko jedno. - odparłem. - Mam nadzieję, że spełni się dzisiaj.
- Jakie? - spojrzał na mnie zaciekawiony.
Odsunąłem się od niego na chwilę i rozejrzałem się po otoczeniu. Zagwizdałem i czekałem w napięciu na to, co się wydarzy. Louis był zdziwiony tym, co robię. Po chwili jednak przybiegł do nas Clifford. W pysku trzymał małe pudełeczko.
- Cliff! - zawołał zaskoczony szatyn. - Co on tu robi?
Pies podszedł do mnie i mogłem zabrać pudełeczko. Nieco je oślinił, na co się skrzywiłem. Otworzyłem je i uklęknąłem przed Louisem. Patrzył na mnie rozbawiony, ale widząc to co mam w dłoni, spoważniał. Poprawił się, siadając prosto.
- Louisie Williamie Tomlinsonie, czy zostaniesz moim mężem? - zapytałem, słysząc jak mój własny głos drży.
- Harry ja... - patrzył na mnie zszokowany.
Co chwila spoglądał to na moją twarz, to na srebrny sygnet, który znajdował się w pudełeczku. Przyłożył zaciśniętą dłoń do ust i zaczął... płakać? Nie chciałem zrobić mu przykrości! Może niepotrzebnie się z tym pośpieszyłem? Pewnie potrzebował na to czasu...
- Przepraszam Lou, ja...
Poczułem jego dłoń na swoich ustach. Pokręcił głową i spojrzał na mnie. Jego twarz oświetlał blask księżyca. Był taki piękny. Zabrał swoją dłoń i wpił się w moje usta. Straciłem równowagę i upadłem plecami na koc, a szatyn wylądował na mnie.
- Tak, Harry. - szepnął. - Chcę być twój i tylko twój.
Potem ponownie złączył nasze usta w pocałunku. Clifford szczekał na nas i upominał się o jakiś przysmak. Szkolenie go zajęło mi długie tygodnie. Z początku niszczył wszystko, co dostał do swojego pyska. Na szczęście dziś wyszło idealnie. W końcu pies odpuścił i zajął się jedzeniem, zrobionym przez Anne i Gem. Ale to nas nie interesowało. Byliśmy zbyt pochłonięci sobą nawzajem. I nawet spadające gwiazdy nie były tak ciekawe, jak mój przyszły mąż. Ta noc należała tylko do nas.
Przeszliśmy długą drogę, od nienawiści do ogromnej, szczerej miłości. Ta droga nie była usłana różami, a cierpieniem i przeciwnościami losu. Ale najważniejsze, że mieliśmy siebie nawzajem. Czasami warto trochę pocierpieć, dla takich chwil jak ta. Nigdy nie wiadomo, czy gdzieś na nas nie czeka jakiś samotny kowboj. Moim był Louis, mój przyszły mąż.
END
><><><><><><><><><><><><><><
Witajcie kadeci/wilki/nietoperze/dzieciaki/żołnierze/kowboje/wilczki!
||| To już koniec LONELY COWBOY! |||
Najwyższe miejsce w ff: 7! ♥
Bardzo wam dziękuję, za gwiazdki, komentarze i waszą obecność tutaj. ♥♥♥
Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze przy tworzeniu innych moich prac!
Serdecznie zapraszam na ,,Hell or Heaven", ,,Proud until death", a niedługo na Louisa i Harry'ego jako uczniów Hogwartu (wyczekujcie cierpliwie!)!
Jesteście najlepsi! XxX
><><><><><><><><><><><><><><
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top