| LESSON TWELVE - ❝WYTĘŻ WZROK, SŁODKA CANDY...❞

──── 🏠 ────

──── 🏠 ────

        Candy jak w transie powtarza w myślach te trzy słowa.

        Będę jej bogiem.

        Będę jej bogiem.

        Będę jej bogiem.

        Podnosi skołowana wzrok z podłogi i powoli wycofuje się do drzwi, jednak wychodząc, zahacza łokciem o leżącą na komodzie pokaźnych rozmiarów kopertę, która upada na podłogę. Jako że nie jest zaklejona, wysypuje się z niej kilka zdjęć. Dobberman schyla się i wyciąga rękę, chcąc je podnieść, jednak zamiera, dostrzegając, co przedstawiają.

        Pierwsze zdjęcie. Podnosi je delikatnie z podłogi. Fotografia ciąży jej w dłoni. Jest na niej... kobieta. W średnim wieku, pięćdziesięcio może sześćdziesięcioletnia. Ma podobny kolor włosów do Candy... ciemny blond o ciepłym odcieniu, przywodzącym jej na myśl kłosy zboża na polu lub zachodzące słońce. Jej oczy przewiązane są czarną przepaską, przez co Candy nie widzi dokładnie twarzy kobiety, wydaje się ona mieć jednak bardzo delikatne rysy twarzy i zgrabny nos... A przynajmniej tak się Candy wydaje, bo druga, widoczna na zdjęciu połowa jej twarzy pokryta jest... krwią cieknącą z jej nosa.

        Candy upuszcza zdjęcie na podłogę i drżącymi rękoma podnosi kolejną fotografię.

        Ciężko jest jej na to patrzeć... Zdjęcie jest zrobione w zielono — fioletowej palecie barw. Teraz twarz tej samej kobiety jest rozciągnięta, podłużna, wręcz nienaturalnie wygięta. Jej górna część dalej zakryta jest opaską, jej usta z kolei wyginają się teraz w kształt litery „o". Musi rozciągać je przerażający, ogłuszający krzyk, jak zwierzę wychodzący siłą wprost z rozchylonych warg kobiety. Niemy dla Candy wrzask wydobywając się z jej gardła, musiał kosztować ją wiele siły. Candy nie może powstrzymać swych myśli, które podsuwają jej skojarzenia do jednego z obrazów Muncha. „Krzyku". Fotografia jest o tyle przerażająca, że wszystkie kolory są nienaturalne. Cera kobiety jest zielona, opaska fioletowa, krew z resztą też. Te kolory w połączeniu z tą makabryczną pozą są... po prostu przerażające.

        Trzecie zdjęcie. Ta sama kobieta. Jej blond włosy do ramion są widocznie przetłuszczone. Wyglądają jak stronki, jak łodygi kwiatów dziwnie powyginane, pomalowane na jasno i poprzyczepiane do jej głowy. Znowu ma opaskę na oczach. Głowa nieznajomej opada na jej lewe ramię. Albo jest wycieńczona, albo... śpi. Z kącika ust blondynki wycierka ślina. Zmieszana z krwią. Ohyda. Candy zauważa, że jest przywiązana do krzesła. Za jej plecami Dobberman dostrzega obdrapaną ścianę. Ktoś ją porwał... żeby zrobić jej takie zdjęcia... To nieludzkie. To popierdolone! Jak można tak traktować drugiego człowieka?! Ale... skoro te zdjęcia są tutaj, w pokoju Normana... czy znaczy to, że...?

        Candy upuszcza zdjęcie i zaczyna płakać, łapiąc się za twarz dłońmi, aby zagłuszyć swój szloch.

        Jest jej niedobrze, ale dzielnie podnosi kolejne zdjęcie. Już czwarte. Otoczenie kobiety na nim jest rozmazane. Ona sama ma zawiązane oczy, zakneblowane usta i skute kajdankami dłonie. Zdjęcie jest jakby zrobione od dołu, przez co proporcje fotografowanej kobiety są zaburzone, zniekształcone. Jej głowa wydaje się być nienaturalnie mała w porównaniu do reszty ciała. Nieznajoma teraz przypomina Candy jakiegoś giganta, z rękami większymi od głowy.

        Piąta fotografia. Kobieta leży na podłodze, ma... rozpruty brzuch.

        Jej wnętrzności wylewają się z niej na kafelki obok.

        Candy zaczyna drżeć. Pot spływa jej po twarzy, oblewa ją całą. Ramiona, dłonie, stopy... Drży, robi się jej niedobrze. Zaczyna hiper wentylować, ale nim upuści kopertę i pobiegnie do łazienki, czując w gardle charakterystyczny smak wymiocin, zauważa że policzki kobiety są rozcięte. Na kształt... uśmiechu. Makabrycznego uśmiechu.

        Uśmiechu, który tak dobrze Candy zna. Z codziennych śniadań, obiadów, kolacji. Ze wspólnej wyprawy do galerii, wspólnego siedzenia na werandzie.

        Z uśmiechu Normana.

        Candy rzyga, nachylając się do muszli klozetowej, przed oczyma wciąż mając twarz tej kobiety.

        Nagle telefon w jej kieszeni wibruje, gdy ona sama charczy do kibla. Wyciąga go z kieszeni spodni roztrzęsioną dłonią, gdy drugą zaczesuje do tyłu włosy ze spoconego czoła.

        Podnosi klapkę urządzenia.

Masz jedną nową wiadomość.

        To jakieś nagranie.

        Candy odpala je, opierając się plecami o zimną ścianę łazienki za nią, czując się jak w koszmarze, z którego nie może uciec. Z którego i tak nie ma dokąd uciec.

        — Błagam, proszę nie! — To ta kobieta ze zdjęcia. Krótkowłosa chce odrzucić telefon, który nagle parzy ją niemiłosiernie w dłoń. Ale zamiera, kiedy ręka autora filmiku odwiązuje opaskę, sprawiając, że twarz kobiety przestaje być zagadką.

        — Błagam, zostaw mnie! Zostaw! Zrobię wszystko, o co poprosisz, tylko... nie zabijaj mnie!

        — Zamknij pizdę, kurwo. Candy... nikt nie mówił ci, że nie odbiera się sms–ów od obcych numerów? Ale, hmm, cóż, skoro już to oglądasz to... wytęż wzrok, słodka Candy... czy to nie twoja mamusia?

        Candy odrzuca telefon przed siebie, przedmiot rozbija się o kant umywalki.

        Candy wrzeszczy, plując śliną. Candy drży, kuląc się w kącie łazienki. Nie wie, ile tam siedzi. Nie wie, ile razy nachyla się nad muszlę klozetową, pozbywając się z siebie wszystkiego, co zjadła do tej pory. Mówi coś do siebie, a może to tylko jej myśli krzyczą w jej głowie? Płacze, a może się śmieje. Wbija sobie paznokcie w twarz, w ramiona, w dłonie, w nogi, krzycząc, piszcząc, wrzeszcząc, płacząc, po prostu bojąc się.

        Łzy żłobią jej jasną skórę na policzkach, kiedy w końcu gwałtownie podnosi się z kafelek pokrytych własną krwią i wymiocinami i rzuca się do ucieczki. Potyka się, upada, rozwala sobie podbródek o kant prysznica i łokieć. Nieporadnie się podnosi, skomląc. Jej nogi drżą, gdy potyka się co rusz, w wręcz pijackim amoku odbijając się od ścian w poszukiwaniu wyjścia z tego piekielnego domu. Zbiega po schodach, zasłania usta pięścią, próbując zdusić szloch, krzyk, wymioty, wszystko na raz.

...czy to nie twoja mamusia?

        Głos Normana dudni jej w głowie, wraca i wraca do niej jak echo w jaskini.

Będę jej bogiem.

        Candy przekręca klucz w drzwiach i wybiega na ulicę, puszczając się w szaleńczym biegu tam, gdzie tylko poniosą ją nogi.

        Jej głowa huczy głośniej od samochodów i ludzi na otaczającej ją ulicy. Myśli rozrywają jej głowę od środka, choć łapie ją obiema dłońmi i ściska, wbijając w nią w amoku swoje długie paznokcie.

        Candy ma ochotę coś sobie zrobić. Czuje... nie, już nie czuje tego czegoś, tego dziwnego uczucia, które dotychczas towarzyszyło jej w każdej interakcji z Normanem. Teraz jest jej cholernie niedobrze. Naprawdę niedobrze. Choć bierze głębokie wdechy, coś zaciska się na jej gardle, powodując, iż ma wrażenie, że zaraz połknie własny język. Wyczuwa na podniebieniu smak porannej kawy, kanapki z dżemem i tego hamburgera, którego zjadła w przerwie w pracy. Wszystkie te smaki mieszają się ze sobą, tworząc charakterystyczny posmak wymiocin, które przed chwilą z siebie wypluła. Przed oczyma nadal ma... matkę, jej mamunię, jej kochaną mamusię, która tuliła ją do snu każdego wieczoru, gdy ojciec wracał pijany do domu. Jej mamusię, która głaskała ją po włosach, kiedy Candy dostała swój pierwszy okres. Jej mamusię, która lubiła cicho śpiewać przy gotowaniu i tańczyć, kiedy nikt nie patrzył. Jej mamusię, która zawsze biła jej brawo na szkolnych przedstawieniach, siedząc w pierwszej ławce i gwiżdżąc z zachwytu. Jej mamusię, która pakowała jej kanapki do szkoły i odprowadzała ją do drzwi z przyjaznym uśmiechem, nawet, jeśli Candy miała już te naście lat. Jej mamusię, która choć wyrządziła jej wiele złego, nie broniła przed ojcem, sprowadziła na Candy całe to piekło, to jednak była jej mamunią; najukochańszą osobą w całym jej małym wszechświecie.

        Osobą, która teraz leżała w kałuży własnej krwi z wyprutymi wnętrznościami! Ktoś... Kurwa, nie jebany ktoś, a Norman Black, jej lokator, potraktował ją jak pierdolone zwierzę przeznaczone na rzeź. Jej matkę! Jedną z najważniejszych osób w jej życiu! Jej m a t k ę! Teraz nie ma już nikogo... n i k o g o na tym świecie!

        Łzy. Łzy. Słone łzy. Niewygodne łzy spływają po jej policzkach. Męczą ją, przyprawiają o zawroty głowy, gdyż, choć ściera je cały czas, one się nie kończą. Rozmazują jej makijaż, moczą koszulę, przyklejają się do policzków, obrzydzając ją. Ściera je, ściera drążącymi dłońmi, wyciera w siebie, w koszulę, na boki, a one i tak kurwa się nie kończą. Wredne łzy, jebane łzy.

        W końcu nie wytrzymuje i upada na kolana, krzycząc głośno jak chora psychicznie. Choć może faktycznie taka się stała w tym momencie? Chora, nieobliczalna...?

        Może właśnie o to cały czas chodziło Normanowi? O pozbawienie jej resztek człowieczeństwa...?

        Zapadając w otchłań nieświadomości, słyszy t y l k o jego głos i widzi t y l k o jego twarz.

...jest pani bardzo odważna.

Wystarczy jedno spojrzenie w pani oczy, aby człowiek pamiętał je na zawsze.

Jest pani tak czarująca i piękna, że wątpię, aby ktokolwiek chciał panią skrzywdzić.

Och, Candy... jesteś taka słodka.

A może to wszystko tylko się jej przyśniło? Tak, ha ha! To wszystko na pewno tylko się jej przyśniło... przecież taki miły mężczyzna jak Norman nikogo by nie skrzywdził...!

Kobiety? Nie żartuj. Wszystkie, oprócz ciebie ode mnie uciekają.

Owszem, Candy. Widzisz, ja jestem... bardzo, bardzo niegrzecznym chłopcem, takie dziewczynki jak ty powinny na mnie uważać.

A więc już chcesz się mnie pozbyć, słodka Candy...?

Myślałem, że jesteś inna, Candy!

Ja... naprawdę cię lubię, Candy! A ty... robisz mi takie... takie świństwo! To prawie jakbyś sama wbiła mi nóż w kącik ust i pociągnęła do góry!

Jebany... chuj... to wszystko jego wina!

Och, Candy, jesteś taka słodka...

Nie dotyka się, kurwa, cudzych rzeczy.

Po prostu... nie lubię dwulicowych kurw.

Skąd ta powaga, cukiereczku?

Wygrałaś, słodka Candy.

A ty słodziutka, Candy, jak cukiereczek.

Kocham go.

Candy, kochanie... uśmiechnij się. Już. Uśmiechnij się, Candy, przestań ryczeć. Tylko słabi ryczą.

Nienawidzę go.

Ktoś na siłę wpychał ci to do głowy?

Manipulował mną!

Och, Candy... jesteś mądrzejsza, niż śmiałem myśleć!

Nie, on tylko chciał mi pomóc!

Candy, gdybym był twoim nauczycielem, postawiłbym ci szóstkę!

Traktował mnie jak idiotkę! Jak... swoją własność. Jak... pieprzonego pieska na smyczy!

Zamknij się, głupia! On cię kochał!

Candy... jestem pod wrażeniem. Że masz własne zdanie... szkoda tylko, że... tak podobne do innych, tak nudne... Ale spokojnie, spokojnie... nie bój się, ptaszyno, to jeszcze da się naprostować...

Candy... dzisiaj rano dzwonił telefon. Odebrałem, kobieta po drugiej stronie przedstawiła się jako... Melanie?

On zabił moją matkę...

On z a b i ł moją matkę....

Tak, kochanie! Dobrze ci idzie, nie poddawaj się! Mamusia zawsze będzie tu, żeby ci pomóc, spróbuj iść dalej!

Ale ona cię zostawiła! Głupia, pomyśl, to wszystko jej wina... Norman wyświadczył ci tylko przysługę!

Mama już nigdy tu nie wróci, gówniaro! Rozumiesz?! Zapomnij, że kiedykolwiek istniała!

On zabił moją mamusię...

Candy... jesteś słodka jak cukiereczek.

On za to zapłaci.

        Otchłań wyciąga do niej ręce, a ona się nie opiera. Skrycie marzy o tym, by już się nie obudzić.

──── 🏠 ────

──── 🏠 ────

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top