| LESSON THREE - ❝LEPIEJ NIE WCHODŹ DO POKOJU LOKATORA, CANDY❞

──── 🏠 ────

──── 🏠 ────

        Wybiła szósta, kiedy Candy ubrała drugą szpilkę. Ziewa głośno, przeciągając się. Dopada ją zmęczenie, ale nie żałuje nocy poświęconej na sprzątanie pokoju jej nowego lokatora, ma bowiem wrażenie, że ta późnonocna rozmowa ich do siebie zbliżyła, chociaż Norman był dość zamknięty w sobie.

        Kiedy idzie powoli po schodach, ziewając i trzymając się barierki, dostrzega Blacka krzątającego się przy kuchennym blacie. Zamiera, zauważając brak opakowań po pizzy i chińszczyźnie, które zastąpione zostały lśniącą i wręcz rażącą ją w oczy czystością.

        — Dzień dobry, Candy. Powiedz, lubisz cukierki? Pytam, bo po twoim imieniu wywnioskować można tylko, że twoi rodzice je uwielbiali.

        — Ty... posprzątałeś tu...? — przykłada dłoń do ust czy to, aby zdusić ziewnięcie, czy to, żeby podkreślić swoje zdziwienie i zbiega po schodach, podchodząc do mężczyzny.

        — Tak? Może? Nie wiem, nie zauważyłem...

        Candy śmieje się głośno.

        — Dobry żarcik, Norman. Brak zbędnych pudełek rzuca się w oczy jak—

        — ...ptak, który wleciał na maskę pędzącego samochodu? — Norman śmieje się głośno, a kobietę przeraża jego twarz wyginająca się w dziwnym grymasie. Dobberman może przysiąc, że doświadcza teraz dysonansu poznawczego, ponieważ choć wie, że facet się krzywi, jego blizny wpędzają ją w iluzję, w której to jego usta rozciągają się w uśmiechu. Black zanosi się śmiechem przez kilka sekund, a odgłos ten jest i piskliwy, i skrzekliwy, i jakiś taki ciężki. Cóż pewne jest, że sprawia mu ból. Dlatego Candy, aby jakoś wynagrodzić mu trud włożony w posprzątanie kuchni, również chichocze.

        — Dziękuję ci, ale nie trzeba było. Pewnie zarwałeś przez to noc i—

        — E tam i tak nie mogę spać.

        — Naprawdę? Masz bezsenność?

        — Nie, wychodzę z założenia, że wyśpię się w grobie.

        — Ale to strasznie niezdrowe!

        — Jak twoja dieta. — Mężczyzna skinieniem wskazuje jej miejsce przy stole, kobieta posłusznie opada na drewniane krzesło, gdy mężczyzna stawia przed nią jajecznicę.

        — Okej, coraz bardziej przekonuję się do opcji, w której jesteś moim aniołem stróżem. — Norman ponownie się śmieje, teraz jednak ciszej. — Ty nie jesz...?

        — Już jadłem. — Kobieta ma co do tego wątpliwości.

        — Zaraz idę do pracy, w szafce nad... szafką, dobra, to brzmi idiotycznie, inaczej... w korytarzu znajdziesz drugi komplet kluczy do drzwi...

        — Już je znalazłem — mówi, wyjmując z kieszeni klucze na metalowym kółku i wkłada je sobie na wskazujący palec, zaczynając nimi kręcić. Szybki jest, myśli Candy, chociaż gdzieś z tyłu jej głowy pojawia się pytanie, czy ten dziwny typ nie przeszukał czasem w nocy jej domu, podczas gdy ona przez własną głupotę spała bezbronna na fotelu w swojej sypialni. Ale nie może winić swego organizmu za zmęczenie... — Za ile wychodzisz?

        — Za... — zerka na zegarek. — Cholera, już dawno powinnam była wyjść! — Candy pośpiesznie rzuca się do widelca i wręcz wpycha kawałki jajecznicy do ust, popijając je gorącą kawą, przez co parzy sobie język.

        — Spokojnie, kiedy człowiek się śpieszy, diabeł się cieszy — mówi Norman beztrosko, a krótkowłosa uznaje to za dość dziwną uwagę, jaką można wtrącić do śniadania. — O której wrócisz?

        — Po osiemnastej, masz dom dla siebie — odpowiada między kęsami, zrywając się z krzesła i podbiegając do wieszaka w korytarzu, w celu narzucenia na siebie szarego płaszcza. Zakłada na ramię czarną, małą torebkę i chwyta swoje klucze, lecz nim zdąży przekroczyć próg mieszkania, czuje, jak coś zaciska się na jej nadgarstku. Odwraca się za siebie i podnosi jedną brew, widząc, że to Norman jej przeszkodził.

        — Tak...? — pyta zniecierpliwiona.

        — Wczoraj, kiedy ustaliłaś naszą małą regułę... — Nie puszcza jej nadgarstka. — ...Zapomniałem wspomnieć o swojej.

        — Ach tak? — Candy nie wie zbytnio co odpowiedzieć, obserwując przemieszczające się wskazówki zegara za plecami Blacka.

        — Proszę cię bardzo, abyś... nie wchodziła do mojego pokoju bez pozwolenia, a ja odwdzięczę ci się tym samym.

        — Stoi — wyrzuca z siebie Candy, tupiąc nogą w zdenerwowaniu. Jeszcze chwila, a pani Filch wywali ją na zbity pysk i nawet nowy lokator nie rozwiąże jej finansowych kłopotów.

        — Jeszcze jedno. — Norman podnosi dłoń w kierunku jej twarzy, a dziewczyna zamiera, nie wiedząc, czego się spodziewać. On jednak tylko ściera jej kawałek posiłku znad wargi. — Już cię nie zatrzymuję...

──── 🏠 ────

        Candy wraca do domu spóźniona o godzinę. Szefowa, wściekła za poranne opóźnienia na linii pracodawca–pracownik, kazała jej zostać po godzinach i posprzątać po kolacji, a Dobberman nie mogła zaprotestować, tylko rzec w myślach mea culpa.

        Zamyka za sobą drzwi, przekręcając klucz w zamku i rzuca torebkę na szafkę. Zdejmuje płaszcz i obcasy w przedpokoju, po czym kieruje się do salonu, spodziewając się zastać tam swojego współlokatora. Pomieszczenie jest jednak puste.

        Trochę ją to dziwi, a w sumie nie powinno. Lokator też człowiek, ma wolną wolę, może gdzieś wyszedł? Candy cofa się do drzwi wejściowych i podnosi z podłogi siatki z zakupami, choć są na tyle ciężkie, że musi unieść je na wysokość klatki piersiowej, aby przytrzymać je zarówno prawą, jak i lewą ręką. Powoli, uważając, aby nie rozerwać plastikowych toreb, wchodzi do kuchni i kładzie je na blacie, po czym odgarnia zbłąkany kosmyk swoich krótkich blond włosów, niesfornie wpadający jej do oka. Wzdycha, zastanawiając się, czy najpierw rozpakować zakupy, czy w pierwszej kolejności pójść się przebrać; po kilku sekundach druga opcja wygrywa i kobieta, nim zdąży się zastanowić, już wchodzi na schody. Przeskakuje co drugi stopień, czując się prawie jak w dzieciństwie, kiedy, żeby jak najszybciej ominąć salon z pijanym ojcem, wbiegała na piętro, uciekając do swojego pokoju. Doprawdy nie wie, co by się z nią stało po dniu, gdy to w końcu postawiła się staremu Dobbermanowi, gdyby nie jej babcia. Kobieta pozwoliła jej zamieszkać w swoim wiekowym domu. Teraz, choć od momentu jej przeprowadzki z rodzinnego gniazdka minęło kilka lat, w ciągu których staruszka zdążyła, niestety, pożegnać się z tym światem, dziewczyna nadal czuła jej kojącą obecność odbijającą się od starych ścian pokrytych kiczowatą tapetą. I chyba prawdziwym wytłumaczeniem, czemu tak rzadko sprzątała w drugim pokoju na piętrze, był fakt, że przed śmiercią należał do jej babci, Melody. Tam, dla Candy, jej duch wciąż wisiał w powietrzu.

        Sprzątaczka przeskakuje ostatni stopień, stawiając stopę na starym drewnie i mimo że powinna skręcić w prawo, aby dojść do swojej sypialni, jej nogi same prowadzą ją w lewo wprost pod drzwi do, kiedyś – pokoju jej babci, teraz – pokoju Normana. Staje przed nimi, drapiąc się w głowę. Czuje w sobie jakąś nieodpartą chęć... przekroczenia progu pomieszczenia, co jest dość dziwne, zważywszy, że wszystkie pudła z rzeczami jej babci wczorajszej nocy zaległy na strychu, a jej duch chyba ostatecznie ulotnił się wraz z cyrkulacją nowego powietrza, spowodowaną otwarciem na oścież okna, które nie było otwierane od... dawna. A może pcha ją ciekawość wobec swojego nowego lokatora...? No i ta adrenalina, że zrobiłaby coś, niejako, zakazanego. Tyle że ona nie ma już pięciu lat, a prawie dwadzieścia pięć, a zakaz ten nie został uchwalony przez dyrekcję jej szkoły, tylko dziwaka z nie wiadomo skąd.

— Proszę cię bardzo, abyś... nie wchodziła do mojego pokoju bez pozwolenia, a ja odwdzięczę ci się tym samym.

        Słyszy jego głos gdzieś w podświadomości, gdy widzi, że drzwi od pokoju nie są wcale zamknięte. Już wyciąga dłoń, aby popchnąć je do przodu i ukazać swym oczom... właśnie, co? Co takiego? Facet sam powiedział, że nie ma zbyt wielu rzeczy, więc co takiego chciała ujrzeć?... Przecież nie była złodziejką, aż tak nisko nie upadła!

        Jej blade palce chwytają klamkę i ciągną ją w stronę kobiety, ostatecznie zamykając sypialnię przed wzrokiem Candy. Czuje, że dobrze zrobiła.

        — A już myślałem, że jednak wejdziesz. — Podskakuje ze strachu.

        — O mój boże, Norman...! Myślałam, że cię nie ma!

        — Byłem w... toalecie — odpowiada jej cicho. Nie wierzy mu, mając dziwne wrażenie, że ukrył się, aby sprawdzić, czy złamie jego zakaz. Czy on ją... testował? — Cieszę się, że uszanowałaś moją prośbę, Candy. Bo w końcu, jak to mówią... lepsza prośba niż... groźba. — Jego brązowe oczy znowu lśnią w mroku korytarza. Opiera rękę na ścianie niebezpiecznie blisko twarzy Candy. Dziewczyna przełyka ślinę, czując... znowu to dziwne uczucie, co rano. To... coś.

        — Zrobiłam zakupy — szepcze, czując, jak robi się jej gorąco.

        — Och, Candy... jesteś taka słodka. Dziękuję.

──── 🏠 ────

──── 🏠 ────

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top