| LESSON NINE - ❝JEŚLI NIE CHCESZ SIĘ KOMUŚ TŁUMACZYĆ, CANDY, UŚMIECHNIJ SIĘ❞
──── 🏠 ────
──── 🏠 ────
Candy cierpi, gdy uświadamia sobie, jak podłe życie musiał wieść Norman. Jednocześnie postanawia, że to ona nada jego egzystencji trochę odcieni radości, spychając w otchłań błogiej nieświadomości smutne, szare krajobrazy z jego bolesnej przeszłości. Mimowolnie również zbliża się do Blacka, uświadamiając sobie, jak wiele wspomnień ich łączy. Chociażby doświadczenia z ojcem...
Dlatego, gdy tego wieczoru widzi w kupionej przez siebie gazecie, którą zaczęła czytać po powrocie z pracy ogłoszenie o wystawie reprodukcji obrazów Francisa Bacona, proponuje Normanowi wspólne wyjście.
I dopiero gdy na głos wypowiada swoje pytanie, uświadamia sobie, że to brzmi tak, jakby zapraszała go na... randkę.
To nie tak, że nie podoba jej się ta myśl, po prostu... cholera, od tak dawna nie była na żadnej randce z prawdziwego zdarzenia, że... co jeśli wyszła już sprawy w tej kwestii? Dzięki swojemu ojczulkowi nie miała nigdy zbyt wielu okazji, aby randkować...
Więc kiedy Norman pyta ją, na jaką wystawę chce go zabrać, ona jest już na etapie planowania, co na siebie włoży, o czym będą rozmawiać i... jak ewentualnie skończy się to wszystko.
Wychodzą godzinę później, kilka minut przed osiemnastą. Idą obok siebie ulicami Gotham, kąpiącymi się w przedostatnich promieniach słońca, a ich dłonie od czasu do czasu ocierają się o siebie, jak dwa koty, które niepewne drugiego z towarzyszy, ocierają się o siebie głowami w rozczulającym geście.
Wybija osiemnasta piętnaście, kiedy wchodzą przez otwarte na oścież drzwi do gothamskiej galerii sztuki. Bilety kosztują po sześć dolarów za jedną osobę i chociaż Candy chce zapłacić, ubiega ją w tym bliznowaty.
Krótkowłosa jak na dłoni widzi, że Black nie czuje się komfortowo w towarzystwie tych ludzi — pseudo koneserów sztuki, przedstawicieli średniej klasy Gotham, którzy raz w roku zdecydowali się wydać te kilka dolarów na iluzję edukacji artystycznej zamiast na pizzę na wynos. Mężczyzna ma na sobie szalik, który gdy weszli do środka galerii, podciągnął pod nos, zasłaniając tym samym blizny na policzkach i kaszkiet, który zasłania sporą część jego twarz. Candy przychodzi do głowy myśl, że nie chce zwracać na siebie uwagi i chyba nie jest zbyt daleka od prawdy, gdyż bliznowaty prosi ją, aby skręcili w alejkę, w której kobieta nie dostrzega nikogo. W odpowiedzi kiwa mu głową i tak wchodzą na dział poświęcony Baconowi zupełnie przypadkiem.
— Francis Bacon — czyta Candy, kiedy schodzą po małych schodkach prowadzących do długiego korytarza, którego ściany pomalowane są na biały kolor. Z każdej strony ich oczy atakowane są przez obrazy artysty, które, mimo dość później pory, są świetnie widoczne dzięki lampom sufitowym, rozstawionym bardzo blisko siebie.
— To dla niego tu przyszliśmy, hmm? — pyta retorycznie Norman. Oboje zatrzymują się przy pierwszym płótnie po prawej. — Ktoś tu jest jego fanką, co? — Mężczyzna zaczepnie szczypie ją w odsłonięte przez sukienkę ramię, a kobieta chichocze, zakrywając usta dłonią, aby nie hałasować za bardzo.
— Przyznaję, jego obrazy mają w sobie to coś.
— Nie przerażają cię, Candy?
— Może trochę, ale czy to powód, abym odwracała od nich wzrok? — Candy opatula się rękoma, podchodząc bliżej reprodukcji. Ma na sobie czerwoną sukienkę przed kolano w białe, małe, ponaszywane cukierki. Norman uśmiecha się półgębkiem, dostrzegając ten szczegół. — Moim zdaniem jego... dzieła są cholernie fascynujące. Spójrz na przykład na ten portret Michela Leirisa. Jego twarz... wygląda, jakby miał dwoje ust. A ten kształt... pośrodku jego twarzy. To mi przypomina kość, a tobie?
— Trąbkę. Spójrz, tu... — unosi dłoń i pokazuje jej z daleka, kreśląc palcem wskazującym kształt półkola. — Tu się zaczyna, a tu kończy...
— Faktycznie!
— Wiesz, ten obraz przypomina mi trochę malunki na twarzy. Wiesz, te tworzone przez pradawne plemiona.
Dziewczyna uśmiecha się, widząc iskierki w oczach Normana, po prostu ciesząc się z jego szczęścia.
— Mi to przypomina bardziej ten test... plam atramentowych?
— Test Rorschacha?
— Yhm.
— Faktycznie, też widzę pewnie podobieństwo.
— Jesteś taki inteligentny — mówi, zanim zdąży się porządnie zastanowić nad swoimi słowami. Norman chichocze, otaczając kobietę ramieniem i prowadząc w kierunku kolejnego obrazu.
— A ty słodziutka, Candy, jak cukiereczek.
Nagle ich rozmowę przerywa jej telefon. Wyplątuje się z objęć mężczyzny, podnosi klapkę i odbiera, mówiąc:
— Halo?
— Pani Dobberman?
— Tak, co się stało?
— Jest pani zajęta?
— Nie, skąd, pani Filch, może pani mówić. Coś się stało? — pyta, kątem oka obserwując z oddali Normana.
— Droga pani, wiem, że to dość drażliwa kwestia, długo rozważaliśmy z mężem wiele opcji, jednak tylko ta wydała nam się, niestety, odpowiednia...
— Czy może pani mówić jaśniej, bo... niezbyt rozumiem, o co chodzi? Mam przyjść jutro?
— Nie, droga pani, w zasadzie nie musi pani przychodzić wcale. — Candy czuje, jak robi jej się słabo i aby nie upaść, musi chwycić się pobliskiej ściany. — Widzi pani, jest pani z nami już szmat czasu i naprawdę doceniamy pani poświęcenie, dyspozycyjność i... hm, pani dyskrecję, ale... hm, znaleźliśmy na pani miejsce trochę... młodszą pracownicę. To nie tak, że spisywała się pani źle, nie, nie... ale, rozumie pani, po ostatnim pani... wypadku... — O tak, Candy pamięta ten dzień. Zarwana nocka, bezsenność, zmęczenie, strach, obrus zaczepił się o zamek w jej bluzce i wychodząc z pomieszczenia, pociągnęła go za sobą, zrzucając przy okazji ze stołu parujący obiad oraz zabytkową zastawę jej pracodawczyni. Wiedziała, że Filchowie sobie to zapamiętają, ale... łudziła się, że jednak jej nie zwolnią, nie wiedziała czemu. To była dla niej wielka strata, na której poniesienie nie mogła sobie pozwolić. Ze wszystkich rodzin, u których pracowała, Filchowie płacili jej najwięcej... Poza tym szczerze wątpiła, że powodem jej zwolnienia był wyłącznie ten cholerny obrus. Musiało chodzić o coś jeszcze... ale przecież nigdy nadużyła ich zaufania, zawsze milczała jak grób o tym, co działo się za zamkniętymi, lśniącymi mosiężnymi drzwiami rezydencji Filchów, chociaż o swoich przeżyciach i odkryciach mogłaby napisać bardzo ciekawą książkę odsłaniającą ich wszystkie brudne sekrety, gdyby nie umowa, którą podpisała z nimi na początku pracy. Musiało chodzić o to, że za dużo wie, choć w gruncie rzeczy miała tylko pewne podejrzenia, a nie niezbite dowody... może nie chcieli, aby zyskała tę pewność? Zresztą, to nie tak, że Filchowie byli aż tak grubymi rybami w Gotham. Mieli trochę więcej kasy niż przeciętny obywatel, ale wciąż daleko im było do poziomu Maronich, Falcone'ów czy Bertinellich, wciąż byli tylko szarymi myszkami, pionkami w grze silniejszych. — ...ja i mój mąż musieliśmy poważnie przedyskutować tę sprawę i... w każdym razie, po pensję za bieżący miesiąc proszę się zgłosić do końca tygodnia. Przepraszam jeszcze raz, że przeszkodziłam pani w sobotni wieczór, po prostu chciałam wcześniej panią uprzedzić, aby nie było między nami żadnych niejasności.
— Dziękuję, rozumiem. Do widzenia. — Candy kończy połączenie, opadając bezwiednie na schody, podczas gdy telefon wypada jej z dłoni. Łka, chowając głowę w łokcie, złożone na podkulonych nogach. Czasem jest taka głupia... zwalić ze stołu całą zastawę, bo obrus zaplątał mi się w zamek w bluzce! Tylko ja mam takie pieprzone szczęście! Jest na siebie zła, po prostu zła. Czuje wściekłość, smutek i rozgoryczenie i doskonale wie, jak żałosne to jest. Płacze nie za pieniędzmi, a za aspiracjami. Niestety, ją też dopadła ta choroba, co większość gothamczyków, a było to schorzenie przewlekłe i niezwykle dokuczliwe. Kto choć raz wpadł w siła aspiracji, nigdy potem nie mógł się z nich wyrwać, w tym Candy. A do czego aspirowała Candy? Cóż... to było głupie i strasznie naiwne, ale odkąd pamiętała, chciała być częścią klasy wyższej. Marzyła o brylowaniu na czerwonych dywanach, wydawaniu pieniędzy na głupoty, chodzeniu na bankiety i objadaniu się homarami przy jednym stole ze znanymi gothamskimi aktorami, celebrytami i milionerami. Zawsze marzyła o poślubieniu jakiegoś bogacza pokroju chociażby Bruce'a Wayne'a. Ach, jak ona go uwielbiała jako nastolatka! Pamiętała, jak przeżywała jego zaginięcie... Po wyrwaniu się z sideł ojca próbowała wielu ścieżek kariery. Najpierw chciała być aktorką, zatrudniła się więc w pewnej restauracji czterogwiazdkowej, lecz nie udało jej się utrzymać tej posady. Za wysokie progi na twoje nogi, Candy. Po oczarowaniu dyrektora tej restauracji swoimi wdziękami, jakimś cudem po kilku dniach i tak udało mu się zorientować, że Candy w sumie nie ma żadnych kwalifikacji, ba! żadnych predyspozycji do bycia kelnerką. Potem chciała być piosenkarką, zaczęła więc pracować w klubie nocnym i cóż, było to jedno z najgorszych doświadczeń w jej życiu. Dobrze, że jej święta pamięci babcia nie dożyła tego momentu... Ohydne stroje, ohydny zapach, ohydny klimat, ohydne drinki i ohydni zboczeńcy, obmacujący ją przy każdej okazji. Odeszła, gdy uświadomiła sobie, że jej słuchacze klaskali nie dlatego, że podobał im się jej głos, a dlatego, że miała seksowne nogi. Potem próbowała swych sił jako dziennikarka. Zatrudniła się w podupadającej redakcji i prowadziła dział z poradami sercowymi, ale odeszła po kilku tygodniach, kiedy jedna z czytelniczek gazety zadzwoniła do niej, aby wyżalić się jej ze swoich problemów miłosnych. Miała sześćdziesiąt lat, kota, szóstkę dzieci i opowiadała jej o swoich łóżkowych ekscesach z obcymi mężczyznami z pikantnymi szczegółami. Candy nie miała problemu z tym, że ktoś szuka miłości po sześćdziesiątce, jednak tamto wydarzenie... odcisnęło na niej swego rodzaju traumę (przestała kupować gazety dla kobiet na kilka lat). Próbowała też poznać jakiś ciekawych ludzi pracujących w: artystycznej kawiarni, budce z fast foodami, sklepie z luksusową odzieżą, sklepie z bielizną dla kobiet, sklepie z bielizną dla mężczyzn (to była ciekawa praca), budce z lodami, teatrze (jako sprzątaczka, nie wyobrażajmy sobie zbyt wiele), kinie (na kasie) i w końcu na stadionie jako... maskotka jednej z drużyn (chociaż składała CV na cheerleaderkę). Po tylu porażkach w końcu straciła nadzieję, z resztą z latami uleciały z niej te młodzieńcze pragnienia bycia bogatą i zrozumiała, że pieniądze nie są najważniejsze. Zaczęła cieszyć się z tego poziomu majątkowego, jaki miała i doceniała jego zalety, jednocześnie radząc sobie z pewnymi wadami. Uświadomiła sobie, jak naiwna i pazerna była jako nastolatka, ale nie była dla siebie zbyt surowa — w końcu pochodziła z bardzo biednego domu i marzenie o bogactwie było dla niej swego rodzaju ucieczką od bólu. Więc, kiedy pewnego dnia zobaczyła w gazecie ogłoszenie jednej z agencji dla sprzątaczek, nie miała problemu zatrudnić się w zawodzie, który większość bogaczy uznałoby za uwłaczający. Szybko odnalazła się w rzeczywistości nowej pracy, a jako że sprzątanie zawsze pomagało jej pozbierać myśli, po kilku tygodniach przepracowanych jako pomoc domowa pewnej starszej pani, poczuła się nie dość, że szczęśliwsza, to jeszcze miała wrażenie, jakoby jej życie było wtedy bardziej poukładane. Gdy po kilkunastu miesiącach pracy dostała swego rodzaju niepisany awans w postaci możliwości pracowania w rezydencji Filchów, była z siebie dumna. Własną ciężką, uczciwą pracą zapracowała na lepszą pensję. Było to o wiele lepsze niż praca w budce z lodami czy jako piosenkarka w obskurnym klubie.
Jednakże praca u Filchów dała jej jeszcze jeden benefit, o którym nawet nie śmiała marzyć. Miała możliwość poznania, chociaż z daleka osób, o których dotąd czytała wyłącznie w gazetach — dziennikarkę Valerie Vale, reportera Mike'a Engela, założycielkę jednej z fundacji Danę Worthington czy prezenterkę w Gotham Tonight, Lydię Filangeri, którą szczerze uwielbiała. Kiedyś widziała nawet Jamesa Gordona!
I to właśnie ta świadomość straty tej przepustki do świata elit, tej ponownej degradacji do poziomu niższego niż przeciętny sprawiła, że Candy czuła się głupio i żałośnie. Płakała za tą szansą, o której marzyła jako nastolatka. Płakała za atmosferą bankietów w domu Filchów, płakała za drogim szampanem, który mogła pić po kryjomu na zapleczu i za polerowaniem drogich zastaw i biżuterii pani Filch.
Płakała ze złości, że jej życie było zależne od kaprysu jakiejś naburmuszonej laluni, która nigdy nie musiała pracować. Której skóra na dłoniach od narodzin była mlecznobiała, gładka i miękka, podczas gdy dłonie Candy były spracowane, palce napuchnięte a paznokcie poobgryzane ze stresu i łamliwe od mycia naczyń zimną wodą.
Dobberman wyczuwa, jak coś opada jej na ramiona. Podnosi głowę i mruga nerwowo, widząc te jego brązowe oczy.
Siada obok niej. Mocniej opatula się jego marynarką, biorąc głęboki oddech. Czuje jego ostre perfumy, które wdzierają się do jej nozdrzy z siłą prawie tak mocną, jak otrzymana przed chwilą informacja nadal zajmująca wszystkie jej myśli.
— To była —
— Nie musisz mówić, wszystko słyszałem. — Więc Candy nie mówi, zamienia słowa na język łez, łkając. Wtula się w jego ramiona, nawet nie zauważając, że on sztywnieje na ten gest, nie odwzajemniając go ani teraz, ani potem. Jej płacz jest jedynym, co słyszą przez dobre piętnaście minut. W końcu Norman widocznie ma już dość, gdyż łapie ją brutalnie za głowę, podnosząc ją w swoją stronę. Candy widzi w jego oczach jakąś chęć dominacji i przede wszystkim... frustrację.
— Candy, kochanie... uśmiechnij się. Już. — Blondynka otwiera usta ze zdziwienia, nie rozumiejąc jego prośby. Mężczyzna mocniej łapie ją za tył głowy, drugą ręką dodatkowo chwytając jej podbródek. — Uśmiechnij się, Candy, przestań ryczeć. Tylko słabi ryczą. — W jej głowie nagle pojawia się scena, kiedy to on płakał, uczepiwszy się jej ramion. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że ani jedna z jego łez nie była prawdziwa, że to była tylko sztuczka, pic na wodę, fotomontaż, manipulacja, kłamstwo, nazwij to, jak chcesz, głupia. Kiedy wciąż się nie uśmiecha, niespodziewanie wkłada jej palce w usta, samemu unosząc kąciki jej warg w górę. Dziewczyna zszokowana odpycha jego dłonie, on jednak jest stanowczy. Nie daje się odepchnąć. — Candy... Uśmiech to nasza broń. Bo widzisz, Candy... uśmiech świetnie dezorientuje innych, mami ich, odwraca uwagę. Jeśli nie chcesz się komuś tłumaczyć, uśmiechnij się, bo to łatwiejsze, niż wytłumaczenie komuś, co budzi cię z krzykiem każdej nocy i co... zabija cię od środka każdego dnia, ciągle, bez przerwy. Uwierz mi, to naprawdę działa — tłumaczy jej powoli, jak głupiutkiemu dziecku, które zrobiło coś lekkomyślnego i teraz zasłużyło na reprymendę.
I w głowie Candy pojawia się dziwna myśl, którą pospiesznie od siebie odpycha.
Co jeśli Norman naprawdę traktuje ją jak dziecko? Jak głupie dziecko, które trzeba nauczyć manier?
I Candy Dobberman znów czuje się źle z myślą, że Norman miałby być jej nauczycielem życia.
Candy miała już jednego nauczyciela. I był on na tyle surowy, że wciąż wywiera na nią ogromny wpływ, choć od kilku lat gnije w grobie zakopany na obrzeżach miasta w najtańszym miejscu na cmentarzu.
──── 🏠 ────
──── 🏠 ────
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top