| LESSON EIGHT - ❝JEŚLI KTOŚ NOSI W SOBIE TAJEMNICE, CANDY, TO NIE BEZ POWODU❞

──── 🏠 ────

──── 🏠 ────

        Candy zaciąga się wypalonym w połowie papierosem, czując, jak wiatr smaga jej rumiane policzki. Kątem oka zerka na siedzącego obok niej Normana, który tępym wzrokiem wpatruje się w jeżdżące na skąpanej w mroku ulicy samochody. Ich przednie światła stanowią jedyne oświetlenie, okoliczne latarnie niestety zgasły. Może w mieście jest jakaś awaria elektryczności? Nie zdziwiłoby to Dobberman ani trochę.

        Ma na sobie tylko cienką, niebieską sukienkę w malutkie, białe kwiatki, lecz nie przekonuje ją to do powrotu do domu. Tu na zewnątrz, na tych schodach panuje tak błoga cisza. Choć od czasu do czasu mąci ją jakieś zbłąkane auto czy to klaksonem, czy to samym dźwiękiem toczących się opon, ten względu spokój wciąż pomaga jej się uspokoić i skupić na myślach dudniących w jej głowie prawie z taką mocą, jaką niesie w sobie muzyka wypełniająca jeden z gothamskich klubów, w którymś kiedyś pracowała. Ten moment w jej życiu nie należał do... najprzyjemniejszych.

        Ponownie przykłada peta do ust, z których zdążyła już zjeść czerwoną szminkę, gdy jej wzrok pada na chodnik. Candy zauważa, że mimo padającego deszczu, kałuża krwi nadal jest na nim widoczna.

        Kobieta sama już nie wie, co w zasadzie powinna myśleć o Normanie. Z jednej strony przecież wydaje się kurewsko niebezpieczny, co mogłoby stanowić jakiś powód, aby wyrzuciła go z domu, mimo to patrząc z drugiej... Norman był tym, czego potrzebowała w życiu, choć wcześniej nie do końca zdawała sobie sprawę.

Kulturalnym mężczyzną gotowym ją obronić, co było dobre.

Zabawnym inicjatorem rozmów gotowym ją rozbawić po ciężkim dniu pracy, co było dobre.

Inteligentnym człowiekiem każdego dnia fascynującym ją na nowo, co było dobre.

Cichym towarzyszem, współlokatorem, który nie musiał nic mówić, aby czuła się raźniej, co było dobre.

        Ale mimo tych wszystkich zalet czasem tak strasznie ją przerażał. Nawet nie chodziło o to, co mówił, a raczej o to, co jego słowa w niej wywoływały. Co w niej rozpalały... A rozpalały w niej tę dziwną, mroczną, okropną stronę, o której posiadanie od dawna podejrzewała.

        Candy nie była głupia. Doskonale wiedziała, z jakiego domu pochodzi i co to może oznaczać. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jego towarzystwo może tylko coraz bardziej wyzwalać tę ciemną, brudną stronę jej duszy, ale... czy miała po co z tym walczyć?

        Nigdy nie była bohaterką. Nigdy nie urodziła się po to, by być bohaterką.

        Wręcz przeciwnie — wszystko wskazywało na to, że od początku miała być zepsuta.

        Samotna, porzucona przez rodziców. Zdesperowana, zagubiona... Doświadczona przez życie. Świat odwracał od niej wzrok do czasu, gdy spotkała Normana. Wtedy on stał się jej całym światem i nagle okazało się, że czyjeś oczy mogą być w nią tak mocno wpatrzone, że to aż zaczęło ją boleć.

        Może po prostu powinna przestać z tym walczyć? Pogodzić się, że tak widocznie miało być? Że taki już był jej los? W końcu fatum wisiało i wisi nad nią jak nad pieprzonym Edypem. Każda ścieżka będzie zła, każda doprowadzi ją do czegoś złego; czuła to od dawna.

        Candy westchnęła. Ale czy to nie jest tak, że każdy cukierek zmieszany z wódką traci swój słodki smak? Może dramatyzowała. Może przesadzała. Może robiła z siebie nie wiadomo kogo. Może gloryfikowała tragedię. Może jej życie nigdy nie miało sensu. Może nie była wyjątkowa. Może sam Bóg był zbyt leniwy, aby obdarzyć ją okrutnym fatum.

        Może.

        Chciała sobie to wmówić, wmawiała to sobie od lat, aby choć trochę ugasić wewnętrzny płomyk i ustawić samą siebie do pionu.

        Ale to nie był koniec jej bólu, bo Candy Dobberman w środku wiedziała, że już zawsze będzie nieszczęśliwa, bo chociaż urodziła się, aby być tą złą, aby zostać złamaną na pół przez los i świat, to ona zawsze marzyła, aby zostać bohaterką.

        Być kimś na kształt Batmana, Supermana, Wonder Woman.

        Jako mała dziewczynka, gdy matka zamykała ją w szafie, aby uchronić ją przed ciężką ręką ojca, Candy zamykała oczy i marzyła. Że jest na tyle silna, aby przełamać drzwi szafy. Że jest na tyle silna, aby odepchnąć ojca. Że jest na tyle silna, aby obronić matkę. Że może z nią uciec gdzieś daleko, gdzie byłyby ona, jej kochana mamusia, babcia Melody i dziadek.

        Ale prawda zawsze okazywała się inna. Candy potrafiła tylko płakać, drzwi szafy za każdym razem pozostawały zamknięte, a matka zostawiła ją na pastwę ojca, uciekając na elizejskie pola bez niej.

        A Candy w końcu wyrosła z marzeń i przestała wierzyć, że te pola elizejskie w ogóle istnieją.

        — Jak byłam mniejsza. W sumie dość mała... — mówi, ale jej własny głos wydaje się Dobberman jakiś obcy, odległy, jakby dochodził spod wody. Kaszle. — Jak byłam mała i uciekałam z domu ojca do babci, gdy ten był pijany i potem nie mogłam spać, babcia wymyśliła nam taką... zabawę. — Mężczyzna przygląda się jej intensywnie, widocznie zaciekawiony. — Wtedy wychodziłyśmy przed dom i siadałyśmy tu, na tych schodach. Babcia po prawej. — Norman patrzy na miejsce, w którym siedzi, marszcząc brwi w zamyśleniu.

        — I co robiłyście, Candy? — Jego głos jest zachrypnięty.

        — Każda z nas wybierała sobie jakiś kolor i liczyłyśmy samochody mające lakier w tej barwie... Chcesz zagrać? — Black gasi papierosa o schodek, na którym siedzi i rzuca go gdzieś przed siebie, gdzieś w ciemność.

        — Są jakieś zasady? — pyta cicho, opierając głowę na zaciśniętej pięści.

        — Liczysz tylko samochody w twoim kolorze. Wygrywa ten, który zliczy ich najwięcej.

        — I co dostaje wygrany, Candy? — Jego głos znów zmienia barwę, teraz, choć wciąż chrapliwy, jest również nienaturalnie niski, jakby jego posiadacz specjalnie go modulował. — Jest jakaś nagroda? — Norman niespodziewanie nachyla się w jej stronę, a ona zamiera. Chce odwrócić wzrok, chce odwrócić wzrok... tak cholernie chce odwrócić wzrok od jego blizn, lecz... nie potrafi. Przyciągają ją i przykuwają do siebie, jakby były młotkami, wbijającymi jej oczy (gwoździe) w drewnianą fakturę uwagi. Co raz wbite, ciężkie jest do wyciągnięcia bez kombinerek.

        Te blizny. Candy kiedyś miała sen. A raczej koszmar... przebrzydły koszmar. Biegła. Biegła w nim ciemnym korytarzem, za sobą słysząc śmiech. Ale nie ten z gatunku wesołych, nie. Tamten był przerażający, mrożący krew w żyłach jak ten należący do Normana.

        Biegła przed siebie ile sił, co rusz wpadając na zewsząd wyrastające przed nią ściany pokryte kolcami, które wbijały się w jej klatkę piersiową, nogi i ręce. Gdy jednakże przyjrzała się im bliżej, zrozumiała, że to nie są zwykłe kolce, ani zwykłe ściany. To były wielkie czarne róże z wielkimi zielonymi kolcami.

        Potem zauważyła przed sobą jasne światełko w oddali. Wyjście, myślała i dodatkowo przyspieszyła tempo morderczego truchtu. Gdy już była pewna, stuprocentowo pewna, że jest uratowana, podłoga pod nią zaczęła się kruszyć i Candy nagle spadała. Patrząc w dół, widziała coś. Coś, co o dziwnym kształcie, który rozszyfrowała dopiero po przebudzeniu.

        To był kształt jego blizn. Dziwny, wyryty na ludzkiej twarzy na stałe uśmiech, bolesny grymas, krwawy dowód... właśnie, czego? Przynależności? Czytała kiedyś, że w jakiś plemionach afrykańskich kobiety specjalnie były okaleczane przez ich wybranków. Stanowiło to dowód ich przynależności do mężczyzn z plemienia.

        Czy ktoś też go tak oznaczył?

        A może zrobił to sam? Tak po prostu dla przyciągania ludzkiej uwagi? Candy zauważyła, że kochał być w centrum uwagi, zawsze na widelcu wystawionym wysoko do góry, ponad inne sztućce.

        Ale w takim razie chyba nie osiągnął upragnionego efektu, bo ludzie najczęściej odwracali od niego wzrok, a nie podchodzili bliżej. Odstraszał ich tym.

        A może to właśnie o odstraszanie chodziło? Albo o podkreślenie swej odmienności od reszty jak tatuażem? Dość makabryczne, lecz bardzo w jego stylu.

        Candy nie wiedziała, a zwykle bardzo lubiła wiedzieć wszystko o wszystkich i wszystkim.

        — Wygrany... będzie mógł zadać drugiej osobie jedno, wybrane przez nią pytanie — szepczą jej usta, widząc, że dzieli ją od Blacka zaledwie kilka centymetrów. Gdy mężczyzna podnosi dłoń, instynktownie przymyka oczy, czując w sobie irracjonalny lęk, że ją uderzy. On jednak wyłącznie zakłada jej kosmyk krótkich, jasnych włosów za ucho i cofa się z powrotem do poprzedniej pozycji.

        — Zgoda.

        Ich walka odbywa się w ciszy. Jedyne wypowiadane przez nich słowa to liczby samochodów w ich kolorze. Black wybrał czerwony, Candy czarny.

        Kiedy blondynka wygrywa, ich dłonie są niebezpiecznie blisko siebie, obie ułożone na tym samym schodku, obie wyprostowane.

        — Wygrałaś, słodka Candy — mruczy w jej kierunku z uśmiechem. A Candy nagle rozumie.

        — Dałeś mi wygrać...! — Uśmieszek na twarzy mężczyzny się poszerza, kiedy ten wzrusza beztrosko ramionami w dość niewinnym (jak na niego) geście. — Specjalnie wybrałeś mniej popularny kolor...

        — Pytaj, Candy, bo widzę, że tego właśnie pragniesz.

        Dobberman rzuca na trawę wygasły jakieś pół godziny temu papieros i zbiera się na odwagę, aby w końcu o to spytać.

        — Norman, ja... wiem, że to dość osobista kwestia, ale znamy się już jakiś czas, do tego mieszkasz w moim domu i... — Black posyła jej wyczekujące spojrzenie, bawiąc się guzikiem swojej marynarki. — Opowiedz mi coś o sobie, swoim życiu, tym, co czujesz i... o tym. — Nie musi pytać, aby wiedzieć, o co jej chodzi. Widzi w jej oczach coś na kształt desperacji i w sumie cieszy się, że ten moment w końcu nastąpił. I tak długo wytrzymała, myśli, a jego usta otwierają się, aby nareszcie wyrzucić z nich tę historyjkę, którą sklecił naprędce kilka tygodni temu.

        Więc mówi, mówi jej o wszystkim, co chciałaby wiedzieć, a czego on sam nigdy nie chciał jej zdradzić. Kłamie, opowiadając o ojcu pijaku i matce, która zbyt bała się ojczulka, aby go obronić, aby zdobyć jej sympatię. Zasada lustra, czy jakoś tak — ich historie są tak podobne, że musi, po prostu musi się z nim utożsamić. Mówi też i o koszmarnej nocy, podczas której to ojciec wyrzucił go z domu. Opowiada o tym, jak tułał się samotnie po mokrych i ciemnych ulicach obcych miast w poszukiwaniu jedzenia. Streszcza jej pierwsze miesiące, gdy w końcu znalazł pracę w jednej z gothamskich mafii. Aż, nareszcie, dochodzi do momentu, kiedy coś idzie nie po jego myśli i jeden z pachołków ojca tamtego regionu wetknął mu nóż w usta z jednej i drugiej strony, i dwa razy pociągnął. Od tego momentu tylko szepcze, przywołując do oczu nieprawdziwe łzy smutku (realizm), dochodząc do momentu, w którym wytykano go na ulicy palcami, wyrzucano ze sklepów, odmawiano sprzedaży chleba i noclegu. Zdradza jej również, że pieniądze, które od niego otrzymała, pochodzą z kradzieży willi jednej rodziny z gothamskich elit. Wayne Manor, dodaje w myślach, wewnętrznie wybuchając śmiechem z absurdu całej tej sytuacji.

        A Candy, Candy słodka jak cukiereczek płacze razem z nim, chwytając jego dłoń i ściskając ją mocniej przy drastyczniejszych momentach historii jego życia.

        Wpada mu ramiona, kiedy Black kończy opowieść i ściska go mocno, aż wzrusza oczyma za jej plecami.

        — Nor... Normanie... Ja... Wybacz, ja... nie wiedziałam! Nie chciałam zmuszać cię do zwierzeń z czegoś tak strasznego...!

        — Nic się nie stało, Candy. Tylko proszę, pamiętaj na przyszłość. Jeśli ktoś nosi w sobie tajemnice, Candy, to nie bez powodu.

──── 🏠 ────

──── 🏠 ────

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top