III
Republika Francuska. Paryż, Mortmarte 1902 rok.
Gdy nacisnął na klamkę, przymknął oczy, choć jak się spodziewał, ani drgnęła. Czego też miał oczekiwać, skoro ta skromna garsoniera od dawna już pozostawała niezamieszkana? Ileż to razy wolał jednak tę skromną jednopokojową izbę od mieszkania w kamienicy przy Polach Elizejskich, które wynajmował z myślą, że może stanie się kiedyś ich domem.
Wyciągnął pęk kluczy, który jakimś cudem znalazł się w kieszeni jego płaszcza. Otworzył drzwi, aż do jego nozdrzy doszedł nieprzyjemny odór stęchlizny i wilgoci. Przywitała go ciemna, zakurzona izba z pożółkłymi firankami z koronki, ładnym, białym kredensem i okrągłym, dębowym stołem oraz nakryte prześcieradłem łoże małżeńskie z ozdobną ramą.
Zerwał prześcieradło i obserwował chwilę jak drobinki kurzu wzbijają się w powietrze, aby zaraz przerzucić wzrok na oblepioną brudem szybę okna, przez którą przebijała się wąska strużka światła. Ostry blask zakuł go w oczy.
Wówczas znowu poczuł zapach piżma i ciętych kwiatów. Widział gotujący się na kaflowej kuchence dzbanek z wodą na mieloną kawę ze sklepu kolonialnego; skromną serwantkę; stół ze srebrną tacą i żardinierą z sygnowanej porcelany, nakryty zielonym suknem oraz obrazy martwej natury na ścianach, obite w byle jakie ramy. W centralnym punkcie pokoju, przy oknie, stał tak jak zawsze fortepian. Siedząca przy nim piękna, naga kobieta leniwie naciskała klawisze swoimi smukłymi palcami o opiłowanych na okrągło długich, zadbanych paznokciach.
Ponownie spotkanie z kochanką poruszyło jego wewnętrzne struny, które zaczęły grać melodię dawno zapomnianego uczucia. Czuł rozpalające ciało szczęście jak i oszałamiające pragnienie, które wyostrzyło mu wszystkie zmysły.
- Je sais que tu es réel, mon amour - szepnął do siebie po francusku.
Nie mogąc wygrać z własnymi pragnieniami, podążył ku niej prędko, bojąc się, że za chwilę znowu ją straci. Tak mocno jej pożądał, że niemal czuł już woń ich wspólnego uniesienia, któremu oboje za chwilę nie powstrzymają się poddać, a które tak zapamiętale przechowywał w szufladach swej pamięci.
Zrobił dwa kolejne, duże kroki, ale czując niewidzialny dotyk na ramieniu, przystanął. Nikogo nie dostrzegając za sobą, na powrót spojrzał w kierunku fortepianu, ale nie było już ani kobiety, ani instrumentu. Zniknęli.
Zamiast tego przy oknie w wyrafinowanej pozie stała niższa kobieta w okazałej, długiej i krzykliwie malachitowej toalecie z turniurą i kwiatem kamelii upiętym na czubku rudej głowy. W dłoni leniwie trzymała papierosa w długiej lufce, a gdy się odwróciła zmysłowym ruchem, eksponując odważnie odsłonięty dekolt, oślepiła hrabiego blaskiem swych promiennych oczu.
- "Katy?" - spytał bezgłośnie, nie mogąc uwierzyć kto tak niespodzianie wkradł się w jego myśli.
Zamknął oczy i wziął głęboki haust powietrza by galopujące serce uspokoić, a gdy je otworzył odetchnął z ulgą.
Znowu tam była. Wróciła. Jego Róża. Jego dawne kochanie. Przestała brzdękać nieudolne i wyprostowała łabędzią, alabastrową szyję. Podnosząc na mężczyznę jasne oczy, uśmiechnęła się kącikiem pełnych ust, po czym rozchyliła kusząco wargi.
Maciej omijając piękną twarz kobiety, którą pamiętał lepiej niż wiersze Baudelaire'a, choć w tym wyobrażeniu wydawała mu się mglista, obejrzał uważniej zarys jej piersi, ukryty pod długimi włosami w hebanowym kolorze.
Gotowy ruszył ku niej, aby porwać tę odważną, bezwstydną nimfę w ramiona i przenieść na łoże, które za każdym razem pachniało zapachem jej skóry i świeżym krochmalem.
Jej postać pojawiała się i znikała, niemal już dotknął wyciągniętej ku niemu dłoni, aż ktoś gwałtownie nim szarpnął, wyrywając ze szponów otumanienia. Dzban zimnej wody oblał go gwałtownie, zalewając nos i oczy. Przetarł dłońmi twarz, a woda spływając mu po koszuli, mieszała się z jego własnym potem.
Ocknął się, ale niewiele widział. W pokoju panował półmrok i nie było elektryczności. Jedyne nikłe oświetlenie dawały świece i palące się lampy, przyćmione unoszącą się w powietrzu chmurą duszącego dymu. Zmysły nadal miał przytłumione, ale wyczuł ciężki zapach i udało mu się skupić na tym, aby spostrzec stojącego nad nim mężczyznę. Znał tego człowieka, choć teraz nie potrafił sobie przypomnieć skąd i od jak dawna.
Poczuł silne uderzenie w policzek, od którego zaszumiało mu w uszach, ale otrzeźwiło wybornie. Doszły do niego pojedyncze słowa, wypowiedziane w ojczystej mowie, która wydawała mu się teraz taka nienaturalnie świszcząca i szeleszcząca, aż zahuczało mu we łbie.
- Wercio? - Rozpoznał dżentelmena, odzianego podobnie jak on, ale mniej niechlujnie.
Wercio, a właściwie Ksawery Podlodowski, h. Rawicz, był ładnym, smukłym mężczyzną o przyjaznych, jasnych oczach w ciemnej oprawie, orlim nosie, prostych włosach w kolorze piasku i urodzie amanta z dziewiętnastowiecznej powieści.
Spojrzał na ordynata Borowskiego z miną nietęgą i srogą, jakby ten mu uczynił co złego.
- Wstyd mi za pana, panie ordynat, żem cię spotkał w tak podłym, zapomnianym przez Boga miejscu - rzekł marsowo, ale z każdą chwilą na jego usta wkradał się uśmiech zadowolenia.
- Mógłbym rzec to samo o panu, doktorze.
Hrabia powstał z trudem, nawet nie próbując doprowadzić się do porządku. Koszula lepiła się do jego ciała obrzydliwie, czuł od siebie wykręcający nos odór potu zmieszany z drogimi pachnidłami, więc sięgnął ręką po wierzchnie odzienie. Chciał zakończyć wieczór. Wówczas z opóźnieniem poczuł uścisk na ramieniu.
- Rad jestem z naszego spotkania - dodał szczerze Podlodowski. - Choć wolałbym dokończyć rozmowę w cztery oczy.
Wzrokiem omiótł postaci innych mężczyzn, trzymających w dłoniach długie fajki, leżących w coraz dziwniejszych pozycjach na otomanach i kanapach, podsuniętych pod ściany ciemnej izby, aż poczuł niesmak na języku. Na co dzień spotykał morfinistów, których twarze podobnie zastygały na czas narkotycznego amoku.
Dla doktora nie miało większego znaczenia czym i dlaczego się szprycowali. Mógł im jedynie współczuć, bo jacy słabi i mali musieli być to ludzie. Nałóg to jak dobrowolne proszenie się o życie długimi latami w kajdanach cierpienia, nawet jeśli wcześniej człowiek zdołał ukraść chwilowe ukojenie i nażarł się nim do syta.
Maciej walcząc ze wszystkich sił ze swoim ciałem, próbował ubrać płaszcz, ale koniec końców, przy pomocy Ksawerego, zarzucił go jedynie na ramiona.
Wyszli z palarni opium przez ciasne drzwi zapadłej kamienicy, w najbardziej parszywej dzielnicy Paryża, ale teraz nie mógł sobie przypomnieć, gdzie dokładnie się znajdowali. Jego zamroczony umysł wciąż nie funkcjonował i nie myślał trzeźwo. Było to miejsce tak samo brudne i cuchnące w nocy, jak w świetle dnia. Aż dziw brał, że dochodziły tu promienie słońca, a niebo było czyste. To samo pomyślał o sobie. Chociaż jego dusza utytłana była w mroku, śmierdziała arogancją, niegodziwością i wciąż pulsującym cierpieniem, uważał się za dżentelmena i człowieka raczej pogodnego. Uśmiercanie wolał zostawić prawdziwym dekadentom.
W kałuży, w której Maciej się przejrzał, mając nadzieję, że nie była czyimiś fekaliami, dojrzał swoją pożółkłą twarz, szalone, podbiegłe krwią gałki oczne i nieogoloną brodę, pokrytą krótką szczeciną. Przestał przypominać sam siebie, więc był wielce zdziwiony, że przyjaciel go rozpoznał w tak opłakanym stanie.
Sztywna postawa Ksawerego wskazywała na to, że był zdenerwowany. Odszedł od Macieja na parę kroków, a potem znów się do niego zbliżył, pytając z zaniepokojeniem:
- Rzeknij mi szczerze, przyjacielu drogi. Powiedz, żeś nie przegrał majątku na hazardzie i nie żyjesz teraz jak ostatnia łajza.
Maciej uśmiechnął się półgębkiem na tę udawaną zniewagę.
- Pomnożyłem pieniądze i ożeniłem się. O czym wiesz, zapewne, wszak sam mi tego winszowałeś - odpowiedział żartobliwie, przecierając twarz chusteczką.
- I szanowna małżonka nie przegnała cię z pałacu, co ja mówię, z Kongresówki, nędzniku jeden, że teraz otumaniasz się w tej salce ponadludzkich uciech z żalu? - zironizował.
- Taki nihilista jak ty, a sensu szuka w otumanianiu się? - zakpił, próbując odpalić cygaro, ale Ksawery wyrwał mu go i odrzucił.
Borowski z głupią miną niewiniątka uniósł ręce w geście poddania. Zachwiał się przy tym mocno na nogach i wybuchł niekontrolowanym śmiechem, po czym wyciągnął ku lekarzowi dłoń.
- Nie powitasz starego druha?
Wercio uścisnął rękę przyjaciela jak się należało na powitanie, po czym przyciągnął do siebie w niedźwiedzim uścisku.
- Dobrze, żeś całkiem nie przepadł, Citek!
***
Schodząc schodami placu Saint Pierre, arterią wychodzącą naprzeciw Bazyliki Najświętszego Serca na szczycie wzgórza Montmartre, nie czuł już tego obezwładniającego galopu w sercu, które towarzyszyło mu za każdym razem, kiedy z wolna szedł wąską rue des Acacias.
W oczach Ksawerego Maciej nie wyglądał już na miłośnika opium, a na chorego. Tak też tłumaczył go doktor Podlodowski, kiedy ten się zataczał i potrącał przechodniów.
- Passage pour les malades. Allez!
Rzędy kamienic ordynat Borowski mijał z lekceważeniem, postukując laską, aż wreszcie przystanął, rozpoznając to samo okno z pomalowanymi na kremowy kolor, drewnianymi okiennicami.
Jeden z przechodzących w pośpiechu dżentelmenów, szturchnął go w ramię, ale nawet tego nie poczuł i nie zażądał przeprosin.
Ksawery wszedł przez bramę kamienicy za Maciejem, aż dotarli przed drzwi mieszkania, którego próg hrabia przekraczał niezliczoną ilość razy. Borowski zawahał się tylko przez chwilę, bowiem naglące spojrzenie przyjaciela zmusiło go, aby otworzył drzwi. Wciąż miał klucze, ale dziś zamierzał je zwrócić najemcy.
Przepuścił doktora, a ten wszedł do środka niepewnym krokiem. Nie tego się spodziewał. Oprócz kredensu i kuchenki kaflowej nie było tu niczego.
- Powiedzieć, że nie tego oczekiwałem, mało - rzekł Ksawery, przestępując z nogi na nogę. - Obskurne to twoje miejsce schadzek.
- Przyprowadziłem cię tu, boś nie wierzył, że jest puste. Przepadła lata temu.
Ksawery przejechał palcem odzianym w rękawiczkę po zakurzonym blacie kredensu i skrzywił się z niesmakiem.
- I na pewno nie posłałeś żadnej wieści do Nory?
- Szukałem jej. Myślałem, że wróciła do Paryża.
- Zut! - zaklął doktor. - Jeszcze nie wyparowała ci z głowy, przyjacielu? Ta femme fatale omal nie doprowadziła cię do upadku. Czas zamknąć ten rozdział, bo życie za krótkie, by powracać ciągle do tych samych stron. Najlepiej spalić całą książkę. Zapomnieć, zabyć!
Maciej nie zamierzał zdradzać Podlodowskiemu powodów przyjazdu do Paryża. Nie mogła ich poznać Katy, znał je tylko on sam. Za wiele jednakże dni podzielili ze sobą w gimnazjalnej ławie, aby Wercio go nie przejrzał.
- Wynająłem detektywa. Znalazł ją - rzekł z niby to obojętnym tonem, odpalając cygaro, które palił jedynie zagranicą.
Wyciągnął jednocześnie kopertę z adresem dawnej kochanki i pokazał Ksaweremu. Wciąż była zaklejona.
- Zmieniła nazwisko na Gramont, ale tyle domyśliłem się sam.
Podlodowski pożałował, że nie zabrał przyjaciela pod adres swojej prywatnej praktyki. Podałby mu brom albo zabrał na długą marszrutę po Paryżu i spacer w Ogrodzie Tuilerylskim, a może wówczas uchroniłby go przed desperackimi czynami i samym sobą.
- Co zamierzasz, Matya? - zapytał Podlodowski.
Maciej nie rzekł mu nic więcej, bo odpowiedź na to zdaje się, proste pytanie, trudna była nawet dla niego. Rozumiał troskę starego druha i kochał go za to piekielnie, ale nie mógł mu zdradzić tego, co planował.
- Kobiety... - westchnął młody lekarz, patrząc na Macieja surowo. - ... niby róże, powabne i kuszące, ale więcej w sobie mają ciernia aniżeli maestrii i nigdy nie wiesz, kiedy cię ukłują krwawo. A już byłem rad, żeś się ustatkował.
- Nie zamierzam zmieniać status quo.
- Daj Bóg - rzekł z przekąsem lekarz, bowiem odważny był z niego ateista i socjał antyklerykalny.
Wierzył jedynie w naukę, postęp i pieniądze, bo to one jego zdaniem rządziły światem. Kler mógł jedynie porządzić swoimi klejnotami pod sutanną.
Podlodowski podszedł do okna, które było czystsze niż w narkotycznej wizji Macieja, z widokiem na wąski trotuar.
- Ja z kolej, idąc za przykładem szanownego kolegi, zaręczyłem się. Z przystojną Gizelą Royer-Cieklińską. Damą pierwszorzędną. Niestety okazało się, że jest damą tylko w towarzystwie. W alkowie zdążyła się już pohańbić z człowiekiem wątpliwej reputacyi, co łaskawie była skłonna mi wyznać. Odwołałem zaręczyny w rezultacie. Twoja żona zaś w liście wydała mi się aniołem, któremu uparcie łamiesz skrzydła, ścigając mrzonki o wielkiej namiętności, jaka was ze sobą z Norą połączyła. Z tymże namiętność często jest mylona z jadem, jakim mężczyzna się truje, nie mając pojęcia, że kobieta niczym czarna wdowa zaraz go pożre.
Przy Ksawerym Maciej nigdy nie tracił zimnej krwi, nawet gdy ten tak otwarcie wykładał mu prawdę, z którą się nie zgadzał.
- Nie ścigam iluzji. Nasza miłość była fizyczna. Namacalna.
Ksawery pokręcił głową, bowiem, gdyby taka miłość istniała, przyjaciel nie próbowałby jej zaznawać dawnym zwyczajem pod wpływem opium.
- Wielkie miłości kończą się śmiercią albo obłędem - rzekł oschlej.- Przyszła chwila, aby się z nią rozliczyć. Ile to już lat? Dość już, Macieju. Najwyższy czas.
Z tym akurat Maciej się zgadzał. Nadeszła pora skonfrontować idealistyczne wizje z rzeczywistością.
***
Pożegnał się z Ksawerym po wybiciu czarnej kawy w kawiarni pod markizą, przy której zawsze tłoczyło się mrowie paryżan i paryżanek. Później wybrał się na Pola Marsowe obejrzeć kolejny raz dzieło z wystawy światowej, zwaną Wieżą Eiffla, upamiętniającą rocznicę rewolucji francuskiej. Pożałował wówczas, że Katy nie mogła tego zobaczyć, bo pewny był, że widok wieży ożywiłby jej smutne oczy, które nawiedzały go jak senna mara. Obiecał sobie jednak, że kiedyś ją tu zabierze, zanim "Żelazna dama" zostanie rozebrana, aby przekonać się, czy zobaczy u niej to samo ożywienie i dziecięcą radość jak podczas inauguracji opery warszawskiej. Chętnie też zabrałby ją do Muzeum Luwru lub Muzeum Luksemburskiego, aby mogła nacieszyć się sztuką, jakiej próżno szukać w pałacowej galerii w Borowicach, a ta myśl już od niezliczonych nocy nie dawała mu spokoju.
Koperta tkwiła wepchnięta w jego kieszeni, ale adres Nory zdążył już poznać, zmuszając detektywa do wyznania, kiedy ten zażądał więcej pieniędzy w zamian za jej oddanie.
Do wynajmowanego mieszkania wrócił omnibusem, odświeżył się, po czym wsiadł w powóz, podając flakierowi ulicę, pod którą chciał być zawieziony. Jechał szerokimi na co najmniej dwadzieścia metrów paryskimi bulwarami, powstałymi za czasów II Cesarstwa, mijając najrozmaitsze magazyny, sklepy, kawiarnie i przyglądał się bliźniaczym, haussmannowskim kamienicom.
Elewacje tych monumentalnych budynków w stylu eklektycznym, wykonanych z kamiennych bloków przyciągały wzrok, choć mogły razić monotonią. Ładne, ozdobne balkony posiadały drugie piętra, ale ramy okienne wyższych kondygnacji wykonano już z mniejszą pieczołowitością, a poddasze na szóstym piętrze przykryto dachem. Maciej przestał rozumieć, że wolał onegdaj ten widok od tłumnych, warszawskich ulic, które szalenie bardziej przyciągały jego uwagę.
Przejeżdżając szeroką aleją koło imponującego gmachu Opéra Garnier, dopadające hrabiego wspomnienia kazały mu się na moment zatrzymać.
Znów widział zmierzające z wolna powozy na wieczorną operę, siedział w powozie z kobietą, którą szczerze sobie wybrał. Kobietę-modliszkę, która po wielu tygodniach bezowocnych starań, nieskromnie podała mu swą dłoń, aby mógł ją ucałować. Przecudowną kusicielkę, która tej nocy oddała mu swe serce i rozpaliła ogień ich namiętności. Wyobraził sobie, że patrzył w jej oczy roziskrzone czułością, pieścił w dłoni jej gładki policzek, wdychał woń jej ostrych perfum z długiej szyi...
Pośpieszył woźnicę, żałując, iż stolica Napoleona III nadal uderza w tyle jego wrażliwych punktów, przywołując niechciane myśli, które zaprzątały mu umysł.
"Czy tej nocy prawdziwie mi się oddałaś, ma rose tentatrice?, zastawiał się, aż dotarł do Le Marais, na prawym brzegu Sekwany.
Ta dzielnica, zamieszkana niegdyś głównie przez znane arystokratyczne rody i kupców, przetrwała Wielką Przebudowę Paryża, dzięki nabraniu bardziej przemysłowego charakteru. Nijak się jednak miała do arystokratycznej Faubourg Saint-Germain. Maciej był wielce zdziwiony, że ten przedstawiciel wyższej klasy średniej wybrał sobie takie sąsiedztwo, a nie Quartier de la Chaussée-d'Antin.
Prywatna rezydencja położona na wyspie Świętego Ludwika nad samym brzegiem Sekwany była dość imponująca. To tutaj nabył swój pałac za kupieckie pieniądze niejaki pan Gramont. I, o ironio, bliskość lokalizacji z Biblioteką Polską wydawała mu się wręcz szydercza.
Zacisnął szczękę, klnąc pod nosem ze wściekłości, iż jego była kochanka sprzedała się mężowi za życie w dobrobycie z wdowcem o wątpliwej reputacji, zamiast wybrać spokojny żywot u jego boku, w skromnym dworku, jakie jej oferował.
Poczuł nienawiść tak wielką, wyobrażając sobie teraz pana Gramonta na swoim miejscu, że mógłby zabić, co wywołało u niego wstręt do samego siebie.
Hrabia Borowski popędził woźnicę i kazał się wieść natychmiast do Lasku Bulońskiego, pochłaniając się bez reszty w reminiscencjach, ukrytych w zawiłych zwojach własnej pamięci.
***
Park o tej godzinie wypełniony był spacerowiczami. Damy w towarzystwie dżentelmenów w spacerowych sukniach przechadzały się alejkami, stare małżeństwa zapełniały restauracyjne pawilony, a matki z asystą bon opiekowały się dziećmi, zapewniając im zabawę przed podwieczorkiem.
Maciej jednak zdawał się nie zauważać przechodniów, skupiony na poszukiwaniu tej, dla której tu przyszedł. Detektyw przekazał mu, iż pani Gramont w niedzielne południa lubi wybierać się do Jardin d'Acclimatation, parku rozrywki na wystawy etnograficzne.
Znał ją i wiedział, iż oglądanie "dzikusów" nie dostarczało jej rozrywki, a wprowadzało wręcz w melancholię i poczucie beznadziei. On zaś wspominał rzewnie pikniki, jakie razem z Norą urządzali sobie na Łące Katalońskiej w majowe ciepłe dni, udając małżeństwo i zatęsknił do tych chwil jeszcze silniej.
Wkrótce potem jego zapał minął i zaczął się zastanawiać, czego tak naprawdę szukał. Znalezienie jednej kobiety w tłumie innych było niemożliwe, zwłaszcza, iż park był teraz pełen rodzin z dziećmi. Przeklinał sam siebie za to, że dał się tu zbawić chorobliwej nostalgii, kiedy wprost pod jego nogi wpadło dziecko, niespełna dwuletnie.
Chłopiec trzymając palec w buzi, popatrzył na hrabiego i rozpłakał się, poszukując wzrokiem swojej opiekunki. W trwodze wyciągnął do niego dłonie, więc hrabia wziął je na ręce, rozglądając się.
Zziajana francuska bona przybiegła, czerwona na twarzy z wysiłku i ataku nerwowego. Oddał jej więc szybko zapłakane dziecko, słysząc słowa szczerego podziękowania:
- Merci, monsieur! Merci!
Z czystej ciekawości podążył wzrokiem za starszą kobietą. Początkowo dojrzawszy jedynie zarys powłóczystej sukni, rozpoznał znajomą sylwetkę, aż jego serce zabiło mocniej.
Nora odwróciła się do niego profilem, że nie w pełni z tej odległości mógł ujrzeć jej piękną twarz, którą przesłaniał rondel obszernego kapelusza z piórami.
Porwała na ręce dziecko i ucałowała je w pucołowaty policzek, tuląc do siebie czule. Obok jej spódnicy stała jeszcze dwójka dzieci. Kilkuletnia dziewczynka z blond loczkami i młodzieniec we wczesnym wieku gimnazjalnym.
- Na miły Bóg... - rzekł na głos z trudem, gdyż rozpacz ścisnęła go za gardło.
"Jaka ona szczęśliwa, jaka radosna", powtarzał sobie jak mantrę.
Poczuł się słaby i pokonany, jakby otrzymał cios bagnetem prosto w serce. Jego tęsknota za tą niespełnioną miłością, latami pielęgnowana, zgasła w jednej chwili, kiedy zdał sobie sprawę z nonsensu noszonej żałoby. Wszak w czasie, gdy on każdego dnia umierał z tęsknoty za nią, snując marzenia, iż ich dusze znów się ze sobą połączą, jak nie na tym, to w innym świecie, Norze czas rozłąki umilały uroki macierzyństwa, rodzenie panu Gramont kolejnych pociech, zapewne nie bez przyjemności.
"Gdzie się podziało twe oddanie, moja różo?". Zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek istniało, czy może dał się zwieść w sidła czarnej wdowy.
Choć miał ochotę jedynie paść na kolana i zapłakać rozpaczliwie, ruszył przed siebie, przybierając na twarz maskę obojętności. Tylko oczy uparcie nie chciały go słuchać i jedna z łez popłynęła swobodnie jak kanarek wypuszczony z klatki.
***
Następnego dnia Maciej Borowski jechał Nord Ekspressem z doktorem Podlodowskim w podróż powrotną do Siedlec, z chwilowym przystankiem w Warszawie. Na dworcu pożegnał się z przyjacielem, który na parę tygodni postanowił odwiedzić matkę w rodzinnym Powsinie.
Warszawską dorożką udał się do kamienicy na Nowym Świecie, szturmując drzwi mieszkania Adama Żmudy jak carscy żandarmi.
Zaskoczony widokiem podopiecznego fabrykant, przesunął się w framudze, przepuszczając narwańca, odziany jedynie w szlafrok po niedawnej schadzce z panną Kaliną Jędrzewską, aktorką Teatru Wielkiego.
Kobieta, grubo po trzydziestce, z widocznie zarysowanymi kurzymi łapkami, ale wciąż niczego sobie z łagodnym uśmiechem usunęła się w cień, paradując po salonie, jakby już tu była królową i pocałowawszy policzek Adama na pożegnanie, opuściła jego mieszkanie po cichu jak myszka.
W miłości i na scenie hołdowała bowiem jednej zasadzie. Kobietę w życiu jak i na teatralnych deskach winno się celebrować w ciszy i zadumie męskiej, nieodżałowanej fascynacji, którą to lubiła się łechtać króciutko, ale do życia te uwielbienie nie było jej potrzebne.
Hrabia Borowski posłał Żmudzie przelotne spojrzenie, w którym jak na dłoni widać było rozgorączkowanie i konflikt wewnętrzny, który targał nim jak burzowy wiatr młodymi topolami.
Maciej ruszył szybkim krokiem, wpraszając się do pokojów. Wpadłszy do salonu, zaczął wyciągając listy z sekretarzyka, pośpiesznie czytając fragmenty, zapisane starannym, pochyłym pismem na papierze listowym i odrzucając niedbale wszystkie, których treść się nie zgadzała.
Oblał go zimny pot i z uczuciem głębokiej frustracji, podszedł do barku, nalewając sobie kieliszek starki, który wychylił na raz.
- Gdzie one są, Adamie? - zapytał ochrypłym, udręczonym głosem, spoglądając na zmierzającego do niego z lekceważącym spokojem gospodarza.
- Zabroniłeś mi mówić, nie pamiętasz? "Choćbym łkał żałośnie i pomstował, choćbym uchybił ci najgorszym słowem lub czynem niegodnym mężczyzny, nie ustępuj, Adamie. Nie pozwól mi ulec. Przysięgnij" - zacytował jego dawne słowa.
Ordynat zacisnął szczękę i uderzył dłonią z bólem w fornirowany blat stolika kawowego z zaciętą miną i obłędem w oczach, słuchając dalszych słów swego mentora.
- Choćbyś mi mieszkanie przewrócił do góry nogami, choćbyś je nawet spalił w perzynę, nie oddam ci ich. Nie prędzej, póki nie dowiem się cóż takiego tak cię rozchwiało, żeś znów bliski obłędu z rozpaczy.
Maciej wymienił z Adamem dłuższe spojrzenie, a nie chcąc odkrywać się całkowicie, odwrócił się, podchodząc do okna, wychodzącego na ruchliwą ulicę nawet o późnej godzinie wieczornej.
Maciej przymykając oczy, zaczął recytować z pamięci:
- Byłaś mi wszystkiem, o miłości moja, / Za czem duch tęskni jakby za mirażem, / Czarowną wyspą, o miłości moja, / I żywej wody źródłem i ołtarzem... Byłaś mirażem..., mirażem - powtarzał, pozwalając sobie kolejny raz zajrzeć w głąb serca do zaryglowanego archiwum wspomnień.
Była tam, tuż obok mnie, na wyciągnięcie dłoni. Łoże jeszcze nie ostygło od żaru naszej miłości, której oddawaliśmy się szalenie spragnieni, nienasyceni.
Leżała bezwstydnie na brzuchu, nie przejmując się swą nagością, zaplątana w prześcieradło, piękna i ponętna. Wówczas nie zastanawiałem się jak smakuje jej skóra, czy jeszcze kiedyś tchnie ducha w tę mą dolę nieszczęsną, w której tkwiłem w niezgodzie ze sobą. Ona była mi drogowskazem i sensem życia. Moją Nemesis.
Ugasiłem papierosa w popielniczce, odchylając głowę w tył i oparłem się o materac łoża. Siedziałem na zimnym parkiecie, wiedząc, iż Nora nie tolerowała, kiedy paliłem w pościeli, bowiem bała się spłonąć żywcem.
- Przykry byłby to koniec nieszczęśliwych kochanków. Przykry, ale sprawiedliwy - mawiała.
Zaśmiałem się, odprężony ruchami jej małej rączki, którą głaskała mnie po włosach.
- Nie bądź niemądra, kochanie - powtarzałem jej za każdym razem. - Niech świat cały spłonie, jego sztywne reguły i kopalne zasady, jeśli mamy po nim stąpać samotnie, z dala od siebie. Sam żem jest gotów podłożyć pierwszy ogień.
Odnalazłem jej dłoń i ucałowałem wierzch jedwabistej skóry.
Wstała nagle, ciągnąc za dobą materiał białego płótna, który zrzuciła przed parawanem, narzucając na siebie luźno przezroczysty peniuar z koronki.
Podeszła do otwartego fortepianu, wygrywając przypadkowe nuty, choć nigdy nie brała lekcji gry. Instrument kupiła samodzielnie za zarobione pieniądze, gdyż jej ojca nie było stać na skromny posag, a co dopiero na tak pokaźny zakup w panieńskiej wyprawie.
Lubiłem te jej brzdąkanie, choć kaleczyły moje wrażliwe uszy.
Choć ubierała się zgodnie z modą paryską u najlepszych modystek, nie miała do zaoferowania dżentelmenom więcej niż swoje ciało. Potrafiła wodzić zadurzonych w niej konkurentów za nos, iż ci prześcigali się w podarunkach, które całymi taborami podsyłali pod jej skromne progi. Oczywiście nikomu nie rzekła, że kamienica nie należała do jej ojca, jak to wszystkim mydliła oczy, opłacając stróża, który znosił te dowody zbrodni pod drzwi panny Petitou za kilka franków miesięcznie.
Z szanowanych rzeczy Nora posiadała tylko znane nazwisko, ale nawet tego waleta potrafiła przekuć w niezłego asa i powoli budować sobie mit idealnego życia salonowego w stolicy cesarstwa.
Prawdę znała tylko ona, do czasu jak wtajemniczyła mnie w swoje niecne sprawki, oddając mi się po raz pierwszy, jako półdziewica.
Wstałem, poprawiając spodnie i zapiąłem rozchełstaną koszulę, gdyż zaczęło świtać jeszcze zanim zgasł nasz nocny zapał. Nalałem nam burgunda, pytając się czy przyprawić je "coco", ale dała mi <<carte blanche>>. Choć czasem żeśmy jej wspólnie zażywali relaksacyjnie, nie stałem się kokainistą, choćby przez wzgląd na złą sławę, jaką to ze sobą niosło. Gniewu ojca nie obawiałem się wcale ani z powodów używek, a tym bardziej w związku z romansem ze spłukaną dziewczyną, choćby mi skórę wygarbował grubym kijem.
Kochałem szalenie, mocno i prawdziwie, i niechże bym miał lat dwieście, a nie dwadzieścia jeden, nie wyrzekłbym się jej przenigdy.
Nachyliwszy się nad ukochaną, ująłem jej policzek i pocałowałem gorąco, od czego od razu wsunęła się w moje objęcia i zachęcająco rozchyliła uda...
Adam usiadł na otomanie, odpalając cygaro, które potrzebował, aby uspokoiło jego nerwy.
- W końcu żeś zrozumiał? - rzekł Żmuda, obserwując uważnie mężczyznę, którego ma przed sobą, choć jeszcze do niedawna widział w nim nieodpornego na bolączki życia chłopca.
- Nic już nie wiem - westchnął i spojrzał na niego ponownie. - Zwalniam cię z przysięgi, niech spłonę. Oddaj mi je. Nie poproszę więcej.
Żmuda pokręcił głową.
- Nie - rzekł poważnym tonem zatroskanego ojca, który nie ma zamiaru przyłożyć ręki do upadku syna.
Syna, którego sobie sam wybrał, bo jak myślał, mieć własnego nie będzie. Kochał go jak własną krew i krew by za niego przelał, choćby mu jemu nie starczyło. Matkę wszak miało się jedną, ale ojców można mieć kilku.
Maciej miał w Żmudzie szczerego przyjaciela, nauczyciela, powiernika największych sekretów, ale również przybranego ojca, któremu ufał wielce bardziej i którego kochał niemożliwie.
Ciemna ropa z jątrzącej się głębokiej rany zalała jego serce czarną ulewą. Zaciął usta w grymasie i napiął mięśnie, robiąc krok w stronę swego towarzysza. W oczach miał ognisty gniew, który jedynie siłą woli powstrzymał, aby nie udusić gołymi rękami.
Odstąpił w ostatniej chwili i ze zdruzgotaną miną, wyrzucał wszystkie przedmioty z mebli, jakie wpadły mu w łapy, na co Adam zaśmiał się szyderczo, choć widok Macieja w amoku łamał mu ducha.
Hrabia splądrował salon, sypialnię pana domu, ale niczego nie znalazł.
- Nie dręcz mnie więcej, Adamie! Należą do mnie! Do mnie, psia krew! - wrzeszczał, wypłaszając z mieszkania lokaja i pannę służącą, którzy schowali się w służbówce.
- Sam mi je oddałeś na przechowanie - rzekł opanowany Adam, co jeszcze bardziej rozjuszyło jego przyszywanego syna.
- Bom ci ufał najbardziej, bardziej od ojca rodzonego, zatwardziały ośle! - krzyczał, rozrzucając nic nieznaczące bibeloty, nie zwracając uwagi, czy je tłucze. - Teraz żądam zwrotu!
- Prędzej trupem przed tobą padnę albo sam mnie powalisz, rozbisurmaniony piekielniku!
Zaprzestał swych działań, widząc, iż choćby wszystkie meble i utensylia poprzewracał, niczego dla siebie nie osiągnie i jego wysiłek okaże się zbyteczny.
Podszedł ponownie do okna i usłyszawszy głuchy stukot na jednej z podłogowych desek, uśmiechnął się do siebie z triumfem, że udało mu się znaleźć swoje skarby bez intuicji Sherlocka Holmesa.
"Przewidywały, stary dureń", pomyślał z satysfakcją, dziękując w duchu przyjacielowi, iż nie okazał się geniuszem pomyślunku.
Spodziewał się dalszych protestów, ale Adam ze stoickim spokojem patrzył jak odchyla dębową deseczkę, potem kolejną i wyjmuje z dna rzeźbioną snycerką, drewnianą niciarkę.
- Bóg mi świadkiem, żem próbował cię odwieść od tego szaleństwa... - powiedział z rezygnacją Żmuda i nie potrafiąc patrzeć na niedolę dawnego wychowanka, zamknął się w sypialni.
Maciej rozłożył skrzyneczkę, z sentymentem przyglądając się różnym drobiazgom w niej ukrytym: ususzonym, pojedynczym kwiatom peoni i zawilca; jedwabnej, wyszywanej złotą nicią chusteczce; puklowi ciemnych włosów przewiązanych zieloną wstążką i dwoma pękami, związanych jutowym sznurkiem listów.
Rozwiązał pierwszy zbitek i wziął do ręki przypadkowy list, napisany płynną francuszczyzną.
Kochana Noro,
Przemawiam do ciebie temi słowami po raz pierwszy tak otwarcie, ale ukrywać swych zamiarów już dłużej nie zdołam, gdyż me serce już od dawna po cichu chce tak do ciebie przemawiać i co noc je powtarza zapamiętale. Mówiąc najprościej i szczerze: Kocham cię, miła moja Różo, tak mocno i prawdziwie, że nic w świecie nie będzie w stanie zmienić mego uczucia, choćbym miał za nie zapłacić karę najsurowszą...
Przerwał czytanie, gdyż spodziewał się poczuć rozdzierający jego trzewia ból, a tymczasem nie poczuł niczego. Jego serce stanęło i nie poruszyło się na żadne słowo, które kiedyś przelał na papier, kierując do kobiety, bez której nie potrafił oddychać samodzielnie.
Nie miały już one najmniejszego znaczenia.
Nie oglądając się za siebie, odłożył listy z powrotem do skrzyni, po czym wrzucił całą skrzynkę z zawartością do lufcika kaflowego pieca.
Wówczas przypomniał sobie o ostatniej pamiątce po Norze, jaką nosił przy sobie. Jej monochromatyczna fotografia, dowód jej szczerej miłości. Wyciągnął je z portfela, chwilę obracał w palcach i kilkukrotnie chciał je dorzucić do paleniska, ale ostatecznie tego nie zrobił, nie z sentymentu.
Postanowił ją zachować jako odtrutkę. Za każdym razem, gdy jego głowa będzie chciała zatruć jego serce jej jadem, spojrzy w jej obłudną twarz, której widoku szczerze znienawidził.
W ciszy obserwując jak języki ognia obejmują papierzyska, odetchnął z ulgą, jakby imadło niewidzialnego cierpiana miażdżące mu płuca, puściło nagle. Wtem jedno zrodziło się w nim pragnienie.
Dom. Chciał do domu.
Do tej, do której poczuł coś nieuchwytnego, ale nieodwołalnie istotnego. Do tej, która, jako żywo, był pewien nadziei, jeszcze tam na niego czekała.
________________________________
żardiniera - rodzaj mebla, dawnego kwietnika w formie podłużnego stoliczka/naczynia z zagłębionym blatem; służyła do eksponowania kwiatów.
Je sais que tu es réel, mon amour (fr.) - Wiem, że jesteś prawdziwa, moja kochana.
Kwiat kamelii nawiązuje do głównej bohaterki powieści "Dama Kameliowa", Małgorzaty Gautier, której pierwowzorem była znana paryska kurtyzana z XIX wieku Rose Alphonsine Plessis.
Charles Pierre Baudelaire - prekursor symbolizmu i dekadentyzmu. W swojej twórczości odnosił się do erotyki, brzydoty, tematów kontrowersyjnych.
Rue des Acacias - ulica w Paryżu, w dzielnicy Montmartre, obecnie: rue d'Orsel.
"Passage pour les malades. Allez!" - z j.francuskiego: "Przejście dla chorego! Dalej!"
Zut - z j. francuskiego: "Cholera!"
Tuilerie (Les Tuileries) - dzielnica znajdująca się w sercu Paryża, między Luwrem, placem Zgody (place de la Concorde) i Sekwaną. Znajduje się tam również ogród.
Georges Haussmann - wielki urbanista. Dzięki jego rewolucji przekształcono zabudowę Paryża do znanej nam postaci.
"Ma rose tentatrice" - z j. francuskiego: "Moja kusząca różo"
Fragment wiersza E. A. Poe w przekładzie Antoniego Lange, wydany w 1898 roku nakładem Redakcji "Gazety Polskiej".
"półdziewica" - o dziewczynie mającej kontakty erotyczne z mężczyznami, lecz zachowującej dziewictwo; wątpliwe dziewictwo kobiety.
pot. kokaina - dawniej używana jako środek pobudzający. Słowo zaczerpnięte z "Pożegnania jesieni" Witkiewicza.
carte blanche (fr.) - dawać komuś wolną rękę.
________
Kochani, ten rozdział zajmuje szczególne miejsce w naszych sercach. I musimy szczerze powiedzieć, że jesteśmy dumne z siebie i zadowolone z efektu.
Dlaczego? Pewnie się domyślacie.
Poznajemy w końcu Macieja, jego wnętrze, jego przeszłość.
Możecie sami wyciągnąć sobie wnioski co sprawiło, że jest, jaki jest. A być może to, co bylo kiedyś wcale go nie tłumaczy. Wybór zostawiamy Wam.
Jesteśmy mega ciekawe jak odbierzecie postać Wercia i Nory, a zwłaszcza Nory, bo jest to jedna z postaci, która odkrywa również przed nami swoje tajemnice. Na pewno będzie to kobieta nietuzinkowa.
W kolejnym już reunion naszych małżonków. A co wyjdzie z tej ich rozłąki?
Przekonamy się sami.
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top