~ 1 ~

Zeskoczyłam z okna, ladując w wysokiej trawie. Zarzuciłam kaptur bordowej bluzy na głowę i przemknęłam schylona do lasu.

Uciekam. Ponownie. Weszło mi w nawyk. Chyba lubiłam rutynę. Zmiany przynoszą coś innego. Nowego. Nieznanego. A ja zbyt mocno trzymam się przeszłości.

Skrywam się wśród ciemności i drzew. Wsadzam dłonie w głębokie kieszenie i unoszę spojrzenie ku górze. Widzę gwiazdy, świecące niczym miliony słońc. Błyszczą dla siebie nawzajem. Dla nas. Dla mnie. Lubiłam tak myśleć. Wreszcie coś dzieje się dla mnie. Może nie do końca. Ale lubiłam w to wierzyć. Chociaż w głębi duszy wiedziałam, że nikt nie wierzy we mnie. Nic nigdy nie działo się dla mnie. Nigdy.

Wplotłam dłonie we włosy, pociągając za kosmyki. Przeszywający krzyk rozniósł się po lesie. Mój krzyk. Coś mojego. Nic nowego. Rutyna była moją mantrą. Załkałam cicho, czując łzy spływające po policzkach. Osuwam się na kolana, w opadłe liście. One również nie potrafiły dłużej utrzymać się na drzewach. Ja też nie potrafię tak dłużej. Może wreszcie przyszedł na mnie czas?

- Nie dam rady!

Krzyczę, choć wiem, że nikt nie słucha. Walczę, choć nie wiem dla kogo.
Już nie dla siebie. Ja dawno się poddałam. Muszę tylko oznajmić to światu. Że nie daję rady. Że umieram. Każdego dnia coraz szybciej. Coraz mocniej. Coraz silniej...

Kulę się, dociskając czoło do kolan. Pochylam się. Przód, tył, przód, tył... Oddycham głośno, czując że łez tylko przybywa.

- Nie dam rady...

Powtarzam szeptem. Kulę się w sobie, obejmując ramionami. Szlocham w samotności. Bo tylko to mi pozostało. Samej mi lepiej. Tak sobie mówiłam. Dopóty dopóki nie zostałam sama naprawdę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top