ROZDZIAŁ 2
Teraz
I ta rudera ma być naszym domem?
Przez ostatnie pięć minut jedziemy po polnej drodze, a za nami ciągną się tumany kurzu. Co kilka sekund samochód podskakuje i zapada się w dziurach.
Kotka leżąca w plastikowym przewoźniku, zrywa się na równe nogi i wciąż zaspana miauczy przy każdych wybojach i przy k a ż d y m zakręcie. Za chwilę oszaleję. Moja muzyka nie daje rady zagłuszyć tych zabójczych, wysokich i nieznośnych odgłosów. Najchętniej wystawiłabym tą cholerną kotkę za okno. Może wtedy poczułabym się lepiej.
Wzdycham z irytacją i uderzam lekko w drzwiczki przewoźnika. Kotka wydaje z siebie wysoki skrzek i ucieka do kąta.
– Kira, nie strasz jej. To i tak już była dla niej strasznie długa i wyczerpująca podróż – oznajmia mama, nawet na mnie nie patrząc.
Oczywiście, kotka ma się mieć najlepiej. A co ze mną? Dla mnie też to była długa i wyczerpująca podróż. Ja już chyba w ogóle się nie liczę. Nie wiem, czy się cieszyć z tego powodu, czy płakać.
Puszczam kotce groźne spojrzenie, przekazując jej też tym informację: „Koniec z przysmakami na tydzień." Kotka się tym nie przejmuje i zaczyna lizać łapy. Co chwila złośliwie na mnie patrzy i miauczy mi w twarz.
Odwracam od niej głowę i próbuję się zacząć czymś innych. Tylko nie ma czym.
Przejeżdżamy przez coś w rodzaju bramy. Gdybym widziała to z daleka na pewno uznałabym, że tu nic nie ma, a droga wciąż ciągnie się przed siebie i nie ma końca.
Brama nie wygląda zbyt zachęcająco. Jest krzywa, a deski powyłamywane są w różne strony. Zapewne się nie zamyka.
Ale badziew.
Z grymasem patrzę na kilometry trawnika, który każdego lata będzie musiał być koszony. Założę się, że to będzie moje zadanie. Potem mój wzrok pada na starą stodołę, która wygląda jakby za chwilę miała się rozpaść i wylądować na ziemi. Mam tylko nadzieję, że nie znajdę w środku organizmów, których naukowcy jeszcze nie odkryli.
Może i jednak jestem trochę spanikowana, ale kto by nie był. (Cholera, muszę przestać się do czegokolwiek przyznawać. Już nigdy więcej.) Nigdy nie byłam na wsi. Moja rodzina to rodzina miastowa. Nawet dziadkowie mieszkają w samym centrum miasta. Zapewne marzą o tym, by kiedyś zamieszkać na takim pustkowiu, ale na razie nigdzie się nie wybierają. Dobrze im tam. Wszędzie mają blisko. Lekarz mieszka praktycznie na następnej ulicy, sklep też mają niedaleko. Gdyby mieli podróżować kilkadziesiąt kilometrów to miasta, długo by nie pobyli w takim miejscu.
Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że mogłabym zostać u dziadków.
Aby to podsumować potrzebne są tylko dwa słowa: ja pierdolę.
Czemu nie pomyślałam o tym wcześniej, zanim wsiadłam do tego cholernego auta, prawie krzyczę to pytanie w myślach.
Już mam zapytać rodziców czemu nie mogłabym zostać u dziadków, ale się powstrzymuję. Bo co by to zmieniło? I tak by mi nie pozwolili. Uznaliby, że nie mogę zawracać im głowy swoimi problemami. Powiedzieliby, że muszę być pod opieką 24 godziny na dobę, a dziadkowie nie mają na to siły. I pewnie mieliby rację.
Teraz muszę to jedynie przetrwać.
Będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze – odzywa się słodki głosik w mojej głowie. Zaczniesz wszystko od nowa w nowym miejscu. Zapomnisz o przeszłości. Olejesz stare przyjaźnie i zawrzesz nowe. Nie będzie wcale aż tak źle.
Kłamiesz, warczy drugi głos.
I znów myślę: ja pierdolę. Bo wiem, że okłamuję samą siebie.
W końcu tata zatrzymuje samochód. Po kilku minutach rodzice wysiadają z samochodu, jakby potrzebowali czasu, by zrozumieć, że jesteśmy już na miejscu. Ja również próbuję to zrozumieć.
Tata przeciąga się po długiej drodze, a mama stoi jak zamurowana.
Odwracam się w stronę kotki.
– Koniec tego dobrego, spaślaku. Teraz będziesz biegać przez cały dzień i noc. I ani się waż przynosić mi zdechłych mysz, bo twoje miejsce na dobre pozostanie na zewnątrz.
Kotka nie reaguje. Wzdycham i wysiadam z samochodu. Potem wyciągam przewoźnik. Otwieram jej drzwiczki.
– No jazda – mówię do niej, kiedy ta zapiera się łapami z każdej strony.
Wkładam rękę do środka i wyciągam ją siłą. Przerażona stoi na ziemi i nie wie co ze sobą zrobić. Popycham ją do przodu, a ona nie chce się ruszyć.
– Jak sobie chcesz.
Zdejmuję słuchawki i wyciągam z auta plecak.
– I że niby to jest to? – pytam, stając obok mamy. – Nie wiem o co takie halo. – Już chcę powiedzieć, że to straszna rudera, ale mamie zrobiłoby się przykro, więc nic nie mówię.
A ona wciąż stoi w miejscu i patrzy na dom wielkimi oczami.
Dom jest dość duży. Pewnie jest większy od poprzedniego, w którym mieszkaliśmy. Budynek ma ciemnoniebieską, lekko wyblakłą boazerię. Okna z białymi framugami są duże i bardzo brudne. Weranda wygląda trochę gorzej, bo drewniane deski wyglądają na stare i spróchniałe. Zapewne pod nimi znajduje się chmara korników lub mrówek. W sumie to nie wiem co gorsze.
Schody prowadzące do domu nie są w lepszym stanie niż reszta. Boję się, że załamią się pode mną, kiedy będę wchodzić. Jedynie balustrada wygląda na dość nową.
Zastanawiam się, jak długo ten dom tu stoi. Wszystko wskazuje na to, że długo. Założę się, że zostałby dodany na „Listę prehistorycznych śmieci", gdyby takowa istniała. Czy w środku zamieszkały już myszy lub – gorzej – szczury? Czy na parapetach nie ma gniazd z pisklakami? – tak przy okazji, pisklaki są obrzydliwe. Jak duża warstwa kurzu zebrała się na meblach? Niewykluczone, że duża patrząc na to, że jest to „prehistoryczny śmieć".
Zarzucam plecak na plecy i jako pierwsza ruszam w stronę schodów.
Pierwszy stopień trzeszczy pod moim ciężarem. Drugi zachowuje się podobnie. Trzeci zapada się pode mną. Jednak nie dzieje się to szybko, bardziej jak w filmie, w zwolnionym tempie.
Pierwsza sekunda: Czuję i słyszę trzask deski. Wiem, że moja stopa się zapada.
Druga sekunda: Pięta opada jako pierwsza. Kostka zostaje rozcięta przez wystające kawałki drewna.
Trzecia sekunda: Stopa zapada się jeszcze niżej. Rozcięcie staje się coraz większe.
Czwarta sekunda: Rana jest pionowa. Czuję jak krew spływa po jasnej skórze. Przez kontrast nadaje jej jeszcze jaśniejszej karnacji.
Piąta sekunda: Udaje mi powstrzymać stopę przed dalszym opadaniem. Jedyna myśl gnieździ się w mojej głowie – No po prostu świetnie.
Nie wydobywam z siebie ani jednego dźwięku. Nie krzyczę, nic nie mówię. A już na pewno nie płaczę.
Czuję jak ciepła krew spływa po mojej kostce, wsiąka w białą skarpetkę.
– Nic ci się nie stało? – pytają rodzice jednocześnie i podchodzą do mnie tylko kilka kroków. Może obawiają się, że zaraziłam się jakąś śmiertelną chorobą, która rozprzestrzenia się w kilka sekund. A może po prostu obawiają się mojej reakcji. Sama czasami się jej boję. Nawet ja nie wiem, kiedy wybuchnę niczym bomba atomowa...
– Nic mi nie jest – mówię i powoli wyciągam stopę. Jest zakrwawiona, ale bywało gorzej.
– Mogę zobaczyć? – pyta tata. – Wydaje mi się, że trzeba będzie to zabandażować.
Unoszę ręce do góry i cofam się pół kroku.
– Nic mi nie jest. To tylko zadrapanie.
– Wcale tak nie wygląda – naciska mama.
– Przestańcie. Poradzę sobie. – Oglądam nogę. – Macie apteczkę?
Tata podaje mi czerwone pudełko, a ja siadam na jednym ze schodów i przemywam ranę – szczypie, jednak takie pieczenie nie robi na mnie wrażenia.
Kątem oka widzę, że rodzice wlepiają we mnie swoje ślepia. Czuję jak ich wzrok wypala dziurę w moich plecach. Niemal czuję jak mnie parzy. Ale nie odważam się na nich spojrzeć. W ich oczach na pewno zobaczyłabym litość lub żal. A tego nienawidzę.
Wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam, że coś mi się stanie. Lepiej by było gdybyśmy się nie przeprowadzali...
Boże, zamieniam się w żałosną melancholiczkę.
Tak jak myślałam, w środku dom jest brudny i zakurzony. Mimo to, wcale nie jest stary. Czuję rozczarowanie, bo nie będę mogła stworzyć „Listy prehistorycznych śmieci".
W kuchni stoi nowa lodówka, śnieżnobiała mikrofalówka i piekarnik. Blaty są lekko zniszczone, więc mama będzie chciała je wymienić. W szafkach, których drzwiczki są nierówno wypoziomowane stoją cztery kubki i talerze. Wszystkie poobijane na brzegach – zastanawiam się dlaczego nikt ich nie wyrzucił. Drewniany stół i krzesła stoją kilka metrów od kuchni. Wyglądają na wiekowe, trochę jak antyki. Mama je zatrzyma, na bank.
Podłoga na parterze wyłożona jest bambusowymi panelami, które mają z dziesięć lat i w niektórych miejscach są porysowane i powycierane. Mimo wszystko wyglądają przyzwoicie i mam nadzieję, że zostawimy je takie jakie są – podobają mi się. Za to ściany... to dopiero wyzwanie. Poprzedni właściciele nie zmieniali ich koloru zapewne przez dwadzieścia lat, dlatego wyglądają jak wyglądają. Najprawdopodobniej wcześniej ściany były koloru „Mgły porannej" – naprawdę widziałam taką farbę w sklepie w przedziale z szarymi barwami. Teraz wpadają w ciemną tonację „Skalistych fiordów".
W salonie nie ma nic oprócz obrzydliwych, zielonych firanek w kwiatki. Są tak obrzydliwe, że nie dziwię się, że ktoś je tu zostawił.
W moim pokoju jest jasno, ponieważ ma najwięcej okien w całym domu. Do tego mam jeszcze niezbyt duży balkon. Dziwię się, że rodzice mi go oddali. Sami czuliby się w tym pokoju jak na Bahamach. Jednak oznajmili, że wolą pokój bliżej łazienki. Wiem, że tak naprawdę nie o to chodzi. Chcą, żebym miała się lepiej.
Drewniane drzwi do pokoju są pomalowane na biało, a ściany mają okropną, zieloną tapetę w paski. Od razu pragnę ją zerwać.
Ale przynajmniej na parapetach nie ma gniazd, a w kątach myszy czy szczurów.
Cóż za ulga.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top