ROZDZIAŁ 12

Pół roku temu

Korzystaj z życia

Tego wieczoru, kiedy to leżałam w łóżku, do drzwi zapukał tata.

Wszedł, usiadł obok mnie na łóżku i się uśmiechnął.

Ja: Co? Czemu się uśmiechasz?

Tata: Uświadomiłem coś sobie. Coś co powinienem uświadomić sobie wcześniej. Coś co powinienem powiedzieć wcześniej.

Ja: Co takiego?

Tata: Że powinnaś korzystać z życia póki możesz, bo potem będziesz miała do siebie pretensje, że mogłaś coś zmienić dopóki bije ci serce.

Leżałam jakby wbita w materac. Zaniemówiłam. Zamarłam w bezruchu.


Przez całą noc myślę o słowach taty.

Po części ma rację.

Powinnam korzystać z życia dopóki jestem młoda. Dopóki mam jeszcze tak wiele przed sobą.

Ale po części nie chcę tego robić.

Bo to już nie wygląda to samo jak wcześniej...


W nocy po raz pierwszy nie śni mi się to co zwykle. Śni mi się, że umieram. Nie zostaję zastrzelona, ani uduszona.

Śni mi się, że pochłania mnie otchłań. Czarna i mroczna.

Nie znajduję nikogo, kto mógłby mi pomóc...

Czuję jak coś mnie zabiera. I mam przeczucie, że nie zrobiłam tak wielu rzeczy...

Ale teraz już za późno. Umarłam.


Budzę się z szybko bijącym sercem. Jestem szczęśliwa, że jeszcze bije.

Czy jest to w ogóle możliwe, by człowiek miał takie sny?

Podobno to tylko kwestia naszej wyobraźni... Patrząc na to z tej strony czy to oznacza, że jestem jakimś dziwadłem z cholernie pokręconą wyobraźnią?

Bo w końcu komu śnią się sny o śmierci? I to jeszcze w taki okrutny sposób?

To musi być jakaś wada genetyczna...


Rankiem budzę się po raz kolejny.

W głowie wciąż szumią słowa taty. Wciąż widzę siebie pochłoniętą przez czerń.

Do głowy wpada mi zupełnie nieracjonalna, przerażająca myśl.

A co jeśli ten sen był zapowiedzią mojej prawdziwej śmierci, która zaskoczy mnie w tym tygodniu?

To niedorzeczne. Kim ja jestem, że mam sny o przyszłości? Jasnowidzem?!

Uspokój się, mówię do siebie w myślach.


Wstaję z łóżka przed jedenastą. Wyskakuję z piżamy po raz pierwszy od kilku dni. Wkładam na siebie dres i buty do biegania.

Myśl o „mojej przyszłej śmierci" tak mną wstrząsnęła, że uznałam, że nie będę marnować ani jednej minuty na leniuchowanie.

Może za bardzo się tym snem przejęłam...

Ale mimo to chcę biegać...

Już zapomniałam jak to jest mieć wiatr we włosach. Jak to jest czuć każdy napięty mięsień. Jak to jest czuć znowu palenie w płucach.

Odłączam telefon od ładowarki, zabieram ze sobą słuchawki i wychodzę z domu bez śniadania.

Rodziców nie ma. Są w pracy. Nawet nie będą wiedzieli, że w ogóle wyszłam.

Nie wiem czemu, ale nie chcę by mama dowiedziała się, że znów zaczęłam biegać. Może dlatego, że by uznała, że jej uległam. Że uległam jej prośbom. A tak nie jest.

Uległam swoim własnym lękom.


Pierwsze pięć minut jest dość znośne. Jeszcze nic mnie nie boli. Jeszcze oddycham miarowo.

Ale później jest gorzej. Palą mnie mięśnie łydek. Oddech jest przyspieszony do granic możliwości.

Wbiegając do parku muszę wyglądać jak wymęczone zwierzę. Jakbym przebiegła z ponad dziesięć kilometrów, a to nawet nie jest jeszcze kilometr.

Pot spływa mi z czoła i zamazuje widok. Ale się nie poddaję.

Biegnę dalej, wyznaczam sobie coraz to nowe odległości do przebiegnięcia. Jakoś daję radę.

Ale to nie to samo co rok temu...

Wtedy byłam naprawdę dobra. Ale zaprzestałam treningów i oto jestem – przepocona świnia biegnąca wolnym truchtem.

Nienawidzę siebie za to, że pozwoliłam sobie odpuścić.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top