#8. Przełom

Nareszcie.

Jedynie ta myśl kołatała się w umyśle Sanah, gdy Lupin odwzajemnił jej pocałunek. Tak naprawdę nie była pewna, czy pozwoli jej przekroczyć ostatnią dzielącą ich granicę i niemal zrezygnowała. Coś jednak kazało jej przestać uciekać i postawić wszystko na jedną kartę. Może była już po prostu zmęczona, a może aż tak sfrustrowana. A może fakt, że Harvey ośmieliła się tak brukać ich uczucia, przelał falę goryczy. Nie było w nich przecież nic karygodnego, a ona swoim zakochaniem się nie robiła nikomu krzywdy. Dlaczego więc ludzie niezwiązani zarówno z nią, jak i nim, mieli w tej kwestii najwięcej do powiedzenia?

Poczuła, jak Lupin na moment napiął mięśnie, gdy splotła ręce wokół jego szyi, nim na powrót je rozluźnił. Wykonał krok w tył, ciągnąc ją za sobą i oparł się plecami o ścianę, przyjmując na siebie cały jej ciężar.

Było coś prawie nierealnego w byciu z nim aż tak blisko i Sanah przez moment odniosła wrażenie, że to wszystko było jedynie wytworem jej wyobraźni lub senną marą. Tylko że nawet one nie niosły ze sobą tak realnego uczucia dotyku.

Oto miała go tuż przed sobą, dokładnie tak, jak tego pragnęła. Świadomość, że w końcu otwarcie ją zaakceptował, niemal otumaniła jej zmysły, odbierając resztki zdrowego rozsądku, przez co przestała całkowicie zwracać uwagę na otoczenie.

Naparła na niego mocniej i z przyjemnością odnotowała w myślach, że przełożył dłonie na jej talię, ale ku zgorszeniu Ślzgonki posłużyło to odsunięciu jej.

Nagły brak ust mężczyzny na własnych sprawił, że zmarszczyła brwi i nadęła policzki, pozwalając sobie na chwilę rozkapryszenia.

— Oddaj — zażądała obrażonym tonem, na co parsknął śmiechem.

Rzadko widywała go uśmiechniętego, ale widok ten wyjątkowo jej się podobał. Wydawać by się mogło, że w kilka sekund drastycznie odmłodniał i się zrelaksował, choć Vane zdawała sobie sprawę, iż stan ten nie miał utrzymać się dłużej. Rzeczywistość miała dać im o sobie bardzo szybko znać; Sanah wciąż pozostawała uczennicą i żadne z nich nie mogło tego zignorować, nieważne, jak czystą formalność owa kwestia stanowiła.

— Sanah. Przepraszam za to, co powiedziałem ostatnio. Nie miałem tego na myśli — powiedział już z pełną powagą.

— Wiem. Chciałam ci po prostu dać nauczkę. I widać poskutkowało, bo coś mocno się za mną stęskniłeś — odparła, zbliżając się ponownie i obejmując go w pasie.

— Myślę, że powinnaś się odsunąć. I tak mamy sporo szczęścia, że nikt tędy nie przechodził. Nie chciałbym, byś miała problemy z mojego powodu.

— Psujesz tę piękną chwilę — wymamrotała niezadowolona, ale spełniła jego prośbę.

Miał w końcu rację, a oni nie potrzebował kolejnego zmartwienia do kolekcji. Ludzie i tak już o nich mówili i o ile ona sama nie miała z tym problemu, o tyle Remus znajdował się w gorszej sytuacji. Jako nauczyciel ponosił konsekwencje, których ona mogła uniknąć. Nie chciała, by w razie czego mierzył się z nimi samotnie.

— Tym razem odpuszczę, ale musisz wybrać się ze mną do Hogsmeade w ten weekend. Potrzebuję kilku składników do eliksirów i chcę w końcu spędzić z tobą czas jak człowiek — powiedziała, lecz w odpowiedzi czoło profesora przecięła zmarszczka.

— To nieodpowiednie — odparł z wahaniem.

— Daj spokój, zawsze za tobą łaziłam w Hogsmeade i szkole, nikt nawet nie zauważy różnicy — żachnęła się, w kąt umysłu spychając to, jak żałośnie brzmiały te słowa. — Proszę? — spróbowała jeszcze, aż w końcu Lupin westchnął, uginając się pod jej błagalnym spojrzeniem.

— Dobrze, poddaję się. Problem polega na tym, że mam wtedy zaplanowane spotkanie z Andromedą i... — urwał, wyraźnie skrępowany i Sana uśmiechnęła się z pobłażaniem.

— Jeśli nie chcesz, żebym miała styczność z twoim synem, po prostu mi to powiedz. Zrozumiem — powiedziała, wyraźnie go tym pesząc.

— Nie przeszkadza mi to, po prostu pomyślałem, że będzie to dla ciebie niekomfortowe — odparł, pocierając nerwowo kark, prawdopodobnie nawet nie zdając sobie sprawy z tego, jak ogromne znaczenie miał dla niej te słowa.

Nie przypuszczała, że pozwoli jej sięgnąć nawet tego aspektu swego życia prywatnego, nie tak szybko w każdym razie. To, że spędziła na gonieniu za nim miesiące, wcale nie zmieniało faktu, iż wciąż była nastolatką. Miał w pewnym stopniu prawo nie ufać uczuciom, które do niego żywiła.

— Dziękuję — wymsknęło jej się, a Remus zamrugał zdezorientowany.

— Za co? — spytał, najwyraźniej nie mając bladego pojęcia, o co mogło jej chodzić.

— Tak sobie. Chętnie poznam Teddy'ego i Andromedę, tylko... myślisz, że nie będzie miała nic przeciwko... no wiesz.

Naprawdę nie była do końca pewna, jak powinna podejść do kobiety, która praktycznie wychowywała syna Lupina.

— To najmilsza i najwyrozumialsza kobieta, jaką znam. Nie zrobi problemu z czegoś takiego — upewnił ją, nie umniejszyło to jednak jej obaw.

Wiedziała, że starsi czarodzieje mieli ją za zwykłą smarkulę, uganiającą się za profesorem. Nijak nie mogła wyprowadzić ich z błędu, zresztą nie czuła nigdy ku temu potrzeby; ludzie wokół mogli myśleć co chcieli, ale Andromeda była jego rodziną. To całkowicie zmieniało postać rzeczy.

— Sanah, nie przejmuj się tym. Każdy, kto cię zna, uwielbia twoje towarzystwo. Nie ma powodów, by cię nie lubić.

Zaczerwieniła się, zawstydzona słowami mężczyzny, jednocześnie coraz szczęśliwsza takim obrotem spraw.

— Masz rację, mnie nie da się nie kochać — podsumowała żartobliwie, chowając dłonie do kieszeni szaty. — Dam ci dziś spokój, ale nie myśl, że opędzisz się ode mnie w najbliższych dniach. Nie dokończyliśmy w końcu omawiać Inferiusów — dodała.

— Przecież nawet dokończyłaś za mnie lekcję z nich.

— Z uczniami. Mówię teraz o prywatnych korepetycjach, profesorze — odparła sugestywnie, z przyjemnością obserwując, jak tym razem to policzki Lupina pokrywa czerwień.

Chwilę później wyrzucała sobie w myślach własną lekkomyślność, gdy sięgnął ku niej ręką, a następnie założył zbłąkany kosmyk włosów za jej ucho, łaskocząc przy tym skórę na jej szyi. Zacisnęła wargi, walcząc z dreszczem próbującym targnąć jej ciałem i spuściła wzrok na podłogę.

— Zlituj się nade mną choć trochę — powiedział cicho, lecz Ślizgonka odniosła dziwne wrażenie, ze znikąd to ona znalazła się na przegranej pozycji w tej potyczce.

* * *

— Jesteś w obrzydliwie dobrym humorze — odezwała się Annie, przyglądając jej się czujnym spojrzeniem. — Wyjątkowo obrzydliwym... czyżby...

Vane pokiwała energicznie głową, nawet nie próbując przestać się szeroko uśmiechać, podczas gdy Hatteway wybałuszyła na nią oczy.

— Nie! Poważnie?!

— Naprawdę! Jak dobrze, że jak zwykle wymiękłam i znowu się do niego odezwałam, choć technicznie to dzięki Harvey... Muszę przyznać, że wywołała przełom, aczkolwiek i tak mam ochotę ją otruć — wyjaśniła pobieżnie i Annie przewróciła oczami.

— Co Lisa ma do tego tym razem?

— Uparła się na niego, jakby jej do reszty odbiło. Zrobiła z niego zboczeńca, a ze mnie rasową zdzirę. Nie wiem, jaki ma w tym cel, ale...

— Żaden. — Głos Leo przerwał wywód Vane i zwrócił uwagę dziewcząt. Spojrzały na przyjaciela ze zdziwieniem, po czym wskazały mu miejsce na kanapie obok. Na twarzy chłopaka malowało się mdłe zniesmaczenie i Sanah żywiła wielką nadzieję, że tym razem podaruje jej umoralniający zestaw odnośnie Lupina.

— A więc dlaczego tak go napastuje? — Annie założyła nogę na nogę i splotła ręce na piersi, wyraźnie zaciekawiona.

Leo opadł na poduszki obok niej i westchnął ciężko, zerkając na wiercącą się niespokojnie Vane.

— Spokojnie, daruję sobie komentarz, to dla mnie zbyt paskudne — zaczął, na co Ślizgonka zmrużyła oczy. — Moja siostra nienawidzi wilkołaków, bo tak zginął jej narzeczony. Nie przeżył ataku jednego z nich. Do teraz nie znaleźli winnego — wyjaśnił, z nieukrywaną niechęcią.

— Winnego... to nie tak, że wszystkie wilkołaki są jak Greyback, to nie ich wina, że są... kim są — obruszyła się Sanah — Nie powinna wyładowywać się na Remusie — dodała i Leo skrzywił się na sam dźwięk imienia profesora.

— I nie wszystkie są jak twój ukochany Lupin. Tracisz obiektywizm — upomniał ją i w dziewczynie momentalnie zawrzało.

— Oczywiście, bo wredna krowa oskarżająca niewinnego człowieka o atak uczennicy to uosobienie obiektywizmu! — zironizowała, wiedząc już, że kłótnia była nieunikniona. Ale nie zamierzała po prostu odpuścić i pozwolić i Leo zdeptać dobre imię Lupina. Miała dosyć wiecznych prób przekonywania jej, że to, co czuła do drugiego człowieka było czymś odrzucającym. Nikt nie miał prawa przedstawiać tego w taki sposób.

— Nikt nie udowodnił jeszcze, że jest niewinny. Ilu niby mamy innych wilkołaków szwendających się po zamku? — Harbey niemal od razu odbił pałeczkę, do reszty ją tym rozsierdzając.

— Nikt też nie udowodnił mu winy! Jak możesz go podejrzewać!

— Zaniedbuje spożywanie tojadu, sama to mówiłaś!

Wstała gwałtownie, oburzona słowami przyjaciela.

— To nie oznacza jeszcze, że siedzi na błoniach i podgryza, kogo popadnie! Do reszty ci mózg wyżarło czy to obecność tej pindy stępiła ci zdolność logicznego myślenia? — warknęła i Leo prychnął pogardliwie.

— Logiki to brakuje w twoim rozumowaniu, ale czaję, że chcica potrafi przyćmić umiejętność korzystania z mózgu — odgryzł się, co wystarczyło, by siedząca dotychczas cicho Annie również się podniosła i położyła dłoń na ramieniu Sanah w uspokajającym geście.

— No już, koniec dziecinady, opanujcie się. Lupin jest niewinny, dopóki ktoś nie udowodni, że jest inaczej i tyle w temacie. A teraz do łóżek, zanim zrobicie z Pokoju Wspólnego pole bitwy — zakomenderowała, a Vane z ulgą przyjęła jej interwencję.

Nie miała najmniejszej ochoty na dalszą konfrontację z Leo. Oboje zareagowali zbyt ostro, lecz przyznanie tego nie wchodziło w grę, była na to zbyt urażona.

Nie daleko pada jabłko od jabłoni, pomyślała gorzko, patrząc na chłopaka z żalem.

Pozostawiając go samego na kanapie, odczuwała wyrzuty sumienia, że aż tak z nim pogrywała, nijak jednak nie potrafiła sobie wyobrazić, jakim sposobem miałaby powiedzieć mu prawdę.

Jakby odczytując jej myśli, Annie westchnęła głośno.

— Nie powinnaś jakoś wyznać mu wszystkiego, nim to zajdzie za daleko? — wyszeptała, gdy wchodziły do sypialni dziewcząt, na co Vane aż jęknęła z bezsilności.

— Wyobrażasz sobie, jak mówisz do zakochanego w tobie faceta: Sorry, mógłbyś przestać, bo jesteś moim bratem? — spytała retorycznie, a idąca obok Ślizgonka wzdrygnęła się ostentacyjnie.

— Wtedy dopiero pojąłby znaczenie słowa paskudne — mruknęła z przekąsem i Sanah w duchu przyznała jej rację.

Trwała poniekąd w impasie, niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu w kwestii Leo, nie tylko ze względu na własną wygodę, ale przede wszystkim ich biologicznego ojca. Pan Harvey bardzo dosadnie określił zasady, których musiała przestrzegać, jeśli chciała żyć w spokoju. Zabronił mówienia Leo czegokolwiek, gdy tylko dowiedział się o ich bliskiej znajomości, a ona wolała nie odczuć z pierwszej ręki, co zaplanował, gdyby się sprzeciwiła. Jej przyszła kariera była zbyt ważna, by mogła ot tak ryzykować. Zamierzała zdać egzaminy i ubiegać się o posadę w Hogwarcie, jak tylko zwolniłoby się miejsce. Nikt nie mógł pokrzyżować tych planów, a już z pewnością nie sprowokowany przez nią.

Nawet jeśli oznaczało to okłamywanie Leo, to od początku była na to przygotowana. Tylko tym razem jakoś nie była już pewna, czy ich przyjaźń była warta poświęcenia. 

*****

No i dobry wieczór :D Tego nikt się nie spodziewał XD

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top