List 12.
Dni mijały nam szybko. Zbyt szybko. Oboje się starzeliśmy, nasza młoda skóra ulegała warunkom środowiska. Przyzwyczajała się do nowej sytuacji, pełnej strachu, niepewności. Wyczuwała każde drganie wskazówek zegara, nieuchronnie odmierzających czas zagłady.
Nie ty sam umierałeś, kochany. Nie ty jeden unikałeś luster, bo nie potrafiłeś spojrzeć sobie prosto w twarz i powiedzieć, że jest dobrze. Nie ty jeden zaciskałeś pięści na umywalce, próbując załagodzić ból. Nie tylko ty dusiłeś się od nadmiaru powietrza.
Wiele razy nie mogłam oddychać, budziłam się ze snu. Potem szłam do łazienki, zaciskałam palce na zlewie i płakałam. Tak obficie, z bólem oraz krwawiącym sercem. Ty natomiast byłeś zbyt zmęczony, by to dostrzec. Nie winię cię o to. W końcu umierałeś, a ja jedynie cierpiałam psychicznie, ponieważ coś dla mnie znaczyłeś. Szkoda, że tego nie doceniałeś...
Brałeś tabletki. Masę pigułek przeciwbólowych, które niekiedy ci podbierałam. Starałam się nie stracić głowy, chciałam myśleć pozytywnie, ale to było cholernie trudne. Gdy zasypiałeś bądź gdzieś znikałeś, rozpływał się razem z tobą problem. A ja zaczynałam odczuwać pragnienia odreagowania. Alkohol, dragi, papierosy — używki wydawały mi się kuszące, sam je niekiedy używałeś. Wręcz nadużywałeś czasami. Parę razy udało ci się spić do takiego stopnia, że ledwo wchodziłeś na scenę, lecz pewnie ty nie pamiętasz... Noga mi się potknęła, ból głowy męczył, a opakowania tabletek mnożyły się w mojej torebce. Pierw były to pojedyncze dawki, raz dziennie. Z czasem, nie wiem kiedy, zrobiło się ich więcej niż pięć na dobę. Nie były niczym złym, mogłam po nich prowadzić auto, opiekować się tobą — albo raczej się starać.
Bolało to, co robiłeś. Odrzucałeś moją pomoc, jakbyś specjalnie pragnął narobić sobie trudu. Czasami miałam ochotę wyjść, wiesz? Wziąć manatki i wyjść tymi cholernymi drzwiami, żeby przestać się męczyć. Patrzenie na twoją wiecznie naburmuszoną twarz, ignorowanie tego, co mówiłam, palenie papierosów co kilka minut, robienie awantur o to, że traktowałam cię jak dziecko, sprawiało, że miałam dość. Rozumiałam, że byłeś chory, obolały, jednak to nie był nigdy powód do tego, byś się na mnie wyżywał. To nie ja zesłałam ci raka. Gdybyś tylko kontrolował swoje pieprzyki, a szczególnie zdrowie, może nie doszłoby do takiej sytuacji. Możliwe, że nadal byś żył, koncertował, cieszył się z życia, a nie...
To głupie. Bez sensu. Pisanie do ciebie listu w takiej formie, by opowiedzieć tę historię jak najlepiej, jest niemożliwością. Doprowadza mnie do obłędu.
Powiedziałbyś pewnie teraz „ale sama się na to zgodziłaś, chcesz tego".
Tak, chcę, ale to jest trudne.
Zbyt trudne, by przełknąć i pozostać w jednym kawałku.
Przepraszam, lecz nie mogę tak dłużej.
PS: .
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top